Читать книгу Skrucha - Frode Granhus - Страница 10
Rozdział 2
ОглавлениеStłumiony pomruk hamowanego całą wstecz dwutaktu przebiegł kadłub, a potem statek bezszelestnie podpłynął ostatnie metry do nabrzeża. Marynarze przyzwyczajeni do przekrzykiwania wichury i sztormów, by się porozumieć, teraz przekazywali sobie polecenia spokojnie, jakby przy pięknej pogodzie część ich szorstkości się ulotniła. Z dziobu i rufy rzucono na ląd cumy, a w burcie z hukiem otwarto wrota, do których przystawiono trap. Poczekał, aż ostatni pasażer zejdzie na ląd i spokojnie poszedł za nim.
Łagodny fen owiewał nabrzeże, gdzie sztauerzy szykowali się do rozładunku i załadunku. Opuszczał pirs przy wtórze hałasujących dźwigów i pędzących TIR-ów. Dobrze było poruszać nogami, choć z dnia na dzień ciężej mu przychodziło stawiać kroki i wciąż musiał robić sobie przerwy. Koszulka już zwilgotniała od potu, ale nie była to wina tylko letniego żaru. Podczas całej podróży dręczył go niepokój. To była jego trzecia próba, a mówi się, że do trzech razy sztuka, czyż nie?
Miasto zamieniło się w zamgloną, bezkształtną masę budynków, dźwięki zaś w odległy szum. Choć był zmęczony, z przyjemnością czuł, jak wysiłek łagodzi napięcie. Zwolnił dopiero, gdy się zadyszał, a wtedy elementy krajobrazu wróciły na swoje miejsce. Ruch się zmniejszył, zabudowania rozrzedziły. Jeszcze kilkaset metrów i dotrze do celu. Starł pot z czoła i ostatni kawałek pokonał spacerkiem. Takie dni jak ten wabiły młodych chłopców do zawodu marynarza. Widok morza i skąpanej w słońcu linii brzegowej należał do rzadkości. Rzeczywistość tworzyły wielometrowe fale i podstępne kipiele, siekący deszcz i zawieje śnieżne wykluczające wszelką widoczność.
Przysiadł na kamieniu i zmrużył oczy w ostrym słońcu, które odbijało się w słabych zmarszczkach na wodzie. Spłaszczone głazy wzdłuż brzegu przypominały skamieniałe fale-potwory z najgorszych jesiennych sztormów.
Po kwadransie w polu jego widzenia pojawiła się jakaś postać, początkowo jako niewyraźna sylwetka, potem jako bardziej zdecydowana czerwona plama. Słońce wciąż go oślepiało, więc osłonił oczy dłonią. Pochyliła się – pewnie żeby zerwać kwiaty – i zahuśtał się koński ogon. To ona.
Puls mu łomotał, aż bolało w piersiach. Dziewczynka dodawała kolejne kwiatki do bukietu, kierując się do skałki, na której siedział. Wzrok miała wciąż spuszczony, pozornie głęboko skupiona na wysuszonych roślinach. Rozejrzał się dyskretnie z nagłą nadzieją, że ktoś jeszcze poszedł w jego ślady i wybrał się w tak piękny dzień na spacer. Wyobraził sobie uniesioną w pozdrowieniu dłoń, lekkie wzruszenie ramion, że to niezwykłe lato chyba się nigdy nie skończy – i to, że sam wstaje, by rozprostować zesztywniałe członki. Uśmiech w stronę dziewczynki i kiwnięcie głową nieznajomemu. A potem, nie oglądając się za siebie, odszedłby spokojnie, po prostu jak miły przechodzień żyjący chwilą.
Ale w pobliżu nikogo nie było. W głębi duszy wiedział też, że nikt się nie pojawi, że o tym, co sobie postanowił, zdecydował los. Dziewczynka zatrzymała się i przyglądała świeżo zerwanym kwiatom. Dotarło do niego stłumione nucenie i poczuł mdłości. Spuścił głowę i powoli policzył od dziesięciu do jednego. Może dziewczynka zawróci, zanim on podniesie wzrok? Dwa, jeden, już. Spojrzał. Mdłości się nasiliły. Podeszła bliżej. Koński ogon kołysał się z boku na bok, a sukienka czerwona jak dojrzały w słońcu pomidor miękko opływała kruche ciało. Znowu skupiła się na bukiecie, nie zauważając, że nie jest już sama. Wiedział, że jeżeli zmieni pozycję, dziewczynka go odkryje. Jedno ciche chrząknięcie i w mgnieniu oka zawróci. Ale język przyrósł do podniebienia, a ramiona i nogi nabrały wagi ołowiu. Obserwował czerwoną sukienkę i wydawało mu się, że dziewczynka rozpływa się w powietrzu jak miraż. Twarz i kończyny stopiły się w jedno, zmieniając ciało w bezkształtną masę. Tylko czerwień porażała ostrością. A potem pojawiła się z całą wyrazistością – drobna dziewczyneczka z kwiatkami w ręce – tuż przed nim.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.