Читать книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес - Страница 5
Syna Pilar Ternery…
ОглавлениеSyna Pilar Ternery odniesiono do domu dziadków w dwa tygodnie po urodzeniu. Urszula przyjęła go niechętnie, ustępując raz jeszcze przed uporem męża, który nie mógł znieść myśli, by potomek jego rodu pozostał bez opieki, ale postawiła warunek, żeby ukryto przed dzieckiem jego prawdziwe pochodzenie. Chłopiec otrzymał imiona José Arcadio, ale dla uniknięcia pomyłek nazywano go Arcadio. W tym czasie tak wiele działo się we wsi i taki był zamęt w domu, że opieka nad dziećmi zeszła na drugi plan. Zajmowała się nimi Visitación, Indianka ze szczepu Guajiros, która przyszła do wsi ze swym bratem, uciekając przed zarazą bezsenności, od wielu lat nękającą jej plemię. Oboje byli łagodni i usłużni, a Urszula przyjęła ich do siebie w zamian za pomoc przy pracach domowych. Dlatego też zarówno Arcadio, jak i Amaranta nauczyli się języka Guajiros wcześniej niż hiszpańskiego. Przyzwyczaili się również pić bulion z jaszczurek i zjadać jaja pająków, o czym Urszula nie wiedziała, bo była w tym czasie zbyt zajęta zapowiadającą dobry zysk produkcją zwierzątek z karmelu. Macondo zmieniło się i rozkwitło. Ludzie, którzy przybyli z Urszulą, rozpowszechnili wieść o tutejszej żyznej ziemi i uprzywilejowanym położeniu w rejonie moczarów, toteż zapadła wieś z dawnych czasów przekształciła się nagle w tętniące życiem miasteczko ze sklepami, pracowniami rzemieślniczymi i stałym traktem handlowym, którym przybyli pierwsi Arabowie w ciżmach ze spiczastymi, zadartymi w górę czubkami, z kolczykami w uszach, wymieniając szklane naszyjniki na papugi. José Arcadio Buendía nie miał chwili spoczynku. Zafascynowany bezpośrednią rzeczywistością, która okazała się bardziej fantastyczna niż świat jego wyobraźni, stracił wszelkie zainteresowanie dla alchemii, porzucił substancję poddawaną niezliczonym doświadczeniom przez długie miesiące i znowu stał się przedsiębiorczym człowiekiem z pierwszych dni Macondo, kiedy wykreślał ulice i planował położenie domów tak, aby nikt nie korzystał z większych przywilejów niż inni. Zyskał taki autorytet wśród nowo przybyłych, że nikt nie kładł fundamentów ani nie budował palisad, nie zasięgnąwszy wpierw jego rady, zdecydowano nawet powierzyć mu kierownictwo nad rozdziałem ziemi. Kiedy powrócili Cyganie akrobaci ze swoim objazdowym jarmarkiem przekształconym w olbrzymie przedsiębiorstwo gier hazardowych i loterię, powitano ich radośnie, gdyż sądzono, że razem z nimi wraca José Arcadio. Ale José Arcadio nie wrócił i nie było też człowieka żmii, jedynej, jak myślała Urszula, osoby, która mogła dostarczyć wiadomości o jej synu. Toteż nie pozwolono Cyganom zatrzymać się w miasteczku i zapowiedziano, że nie wolno im się tu pokazywać w przyszłości, gdyż uważano ich za szerzycieli rozpusty i perwersji. José Arcadio Buendía wyraźnie jednak zaznaczył, że zawsze zastanie drzwi otwarte dawne plemię Melquiadesa, które swą wiekową mądrością i bajecznymi wynalazkami tak wiele się przyczyniło do rozwoju Macondo. Tylko że, jak twierdzili ci, co teraz przemierzali świat, plemię Melquiadesa zostało zmiecione z powierzchni ziemi, ponieważ przekroczyło granice wiedzy ludzkiej.
Wyzwolony, przynajmniej chwilowo, od tortur wyobraźni, José Arcadio Buendía w krótkim czasie zaprowadził porządek i zobowiązał wszystkich do pracy; pozwolił sobie jednak na pewną słabostkę – nakaz wypuszczenia z klatek ptaków, które od momentu założenia grodu rozweselały czas swoim śpiewem, i zainstalowania na ich miejsce we wszystkich domach zegarów z kurantem. Były to cenne zegary, rzeźbione w drewnie, wymieniane przez Arabów za papugi. José Arcadio Buendía zsynchronizował je z taką precyzją, że co pół godziny w miasteczku rozbrzmiewały kolejne akordy tej samej melodii, osiągając punkt kulminacyjny w południe, gdy wszędzie naraz radował wszystkie uszy pełny tekst muzyczny walczyka. On także, nie kto inny, postanowił, żeby na ulicach zamiast akacji sadzono drzewa migdałowe, i wynalazł, nie zdradzając go nikomu, sposób zapewnienia drzewom długowieczności. Wiele lat później, kiedy Macondo było już tylko osiedlem drewnianych domów i cynkowych dachów, na najstarszych ulicach przetrwały jeszcze poturbowane i zakurzone migdałowce, chociaż nikt już wtedy nie wiedział, kto je tam zasadził. Podczas gdy ojciec Aureliana sprawował rządy w miasteczku, a matka pomnażała zasoby domu wyrobem pięknych cukrowych kogucików i rybek, które dwa razy dziennie zanoszono z domu do sklepów, nadziane na patyki, on sam spędzał niekończące się godziny w opuszczonym laboratorium, studiując wyłącznie na podstawie doświadczeń sztukę złotnictwa. Wyrósł tak szybko, że odzież pozostała po bracie zrobiła się na niego za krótka, i zaczął nosić ubranie ojca, ale Visitación musiała robić mu zakładki na koszulach i zwężać spodnie, gdyż Aurelian nie odziedziczył rodzinnej potężnej budowy. Stał się milczący i stronił od ludzi. Okres dojrzewania odebrał mu dziecinną słodycz głosu, ale przywrócił intensywne spojrzenie oczu, jakie miał niegdyś. Był tak pochłonięty swoimi eksperymentami, że czasem nie opuszczał pracowni nawet w porze posiłków. Zaniepokojony jego skrytością José Arcadio Buendía dał mu klucze do domu i trochę pieniędzy, myśląc, że może potrzeba mu kobiety. Ale Aureliano wydał pieniądze na kwas solny, żeby otrzymać wodę królewską, i ozdobił klucze kąpielą w złocie. Jego wybryki nie dorównywały pomysłom Arcadia i Amaranty, którzy zaczęli już tracić mleczne zęby, a jeszcze całymi dniami czepiali się spódnicy Indianki, niezłomni w swym postanowieniu, by nie mówić po hiszpańsku, lecz językiem Guajiros. „Nie masz na co się skarżyć – mówiła Urszula mężowi. – Dzieci zwykle dziedziczą głupotę po rodzicach”. Kiedyś, gdy lamentowała nad swoim przeklętym losem, przekonana, że dziwne obyczaje jej dzieci są czymś równie strasznym jak świński ogon, Aureliano utkwił w niej spojrzenie, które ją zbiło z tropu.
– Ktoś tu przyjdzie – powiedział.
Urszula, jak zwykle, gdy wypowiadał jakieś proroctwo, próbowała ostudzić go swoją prostą domorosłą logiką. To naturalne, że ktoś przyjdzie. Dziesiątki przybyszów z obcych stron przechodziło co dzień przez Macondo, nie alarmując nikogo i nie wysyłając przedtem tajemniczych zapowiedzi. Niemniej wyższy ponad logikę Aureliano był pewien swej przepowiedni.
– Nie wiem, kto to może być – upierał się – ale wiem, że już jest w drodze.
W niedzielę rzeczywiście zjawiła się Rebeka. Miała nie więcej niż jedenaście lat. Uciążliwą drogę z Manaure przebyła z handlarzami skór, którzy mieli polecenie dostarczyć ją wraz z listem do domu Josegó Arcadia Buendíi, ale nie mogli określić dokładnie, kto ich prosił o tę przysługę. Cały jej dobytek składał się z węzełka z bielizną, drewnianego fotelika na biegunach zdobnego w ręcznie malowane kolorowe kwiaty i worka z żaglowego płótna, który zawierał kości jej rodziców grzechocące przy każdym poruszeniu. List do Josego Arcadia Buendíi napisany był w nader serdecznych słowach przez kogoś, kto pomimo lat i odległości nadal go kochał i kierując się zwykłym ludzkim odruchem litości, uważał za swój obowiązek wysłać do niego tę biedną opuszczoną sierotkę, która jest kuzynką Urszuli, a zatem także krewną – choć o wiele dalszą – Josego Arcadia Buendíi, jako córka jego niezapomnianej pamięci przyjaciela Nicanora Ulloa i czcigodnej małżonki jego Rebeki Montiel, których Bóg powołał do swego królestwa i których ziemskie szczątki przesyłane są w załączeniu, aby sprawiono im chrześcijański pogrzeb. Wymienione nazwiska i podpis na liście były napisane bardzo wyraźnie i czytelnie, ale ani Urszula, ani José Arcadio Buendía nie mogli sobie przypomnieć krewnych o tych nazwiskach i nie znali nikogo, kto nazywałby się tak jak nadawca listu, a tym mniej w dalekim osiedlu Manaure. Od dziewczynki nie można było uzyskać żadnych dodatkowych informacji. Natychmiast po przybyciu usiadła w swoim foteliku i ssąc palec, obserwowała wszystkich wielkimi wystraszonymi oczyma, nie zdradzając niczym, że rozumie, o co ją pytają. Miała na sobie zniszczoną sukienkę, przefarbowaną na czarno, i równie zniszczone lakierowane buciki. Włosy były ciasno splecione w warkoczyki i przewiązane czarnymi kokardami. Nosiła szkaplerz z zatartym od potu obrazkiem, a na prawej ręce bransoletkę z kłem drapieżnika oprawionym w miedź jako amulet przeciw chorobie oczu. Zielonkawy odcień skóry i okrągły brzuch, napięty jak bęben, świadczyły o nadwyrężonym zdrowiu i głodzie, starszym niż ona sama. Ale kiedy jej dano jeść, postawiła sobie talerz na kolanach, nie podnosząc do ust ani kęsa. Przypuszczano nawet, że jest głuchoniema, póki Indianie nie zapytali jej w swoim narzeczu, czy chce trochę wody, a wtedy ona, jakby rozpoznając ich, poruszyła oczyma i skinęła głową twierdząco.
Zatrzymali ją u siebie, bo nie było innego wyjścia. Postanowiono nazwać ją Rebeką, jak, zgodnie z listem, brzmiało imię jej matki, a kiedy Aureliano zadał sobie trud odczytania jej całego kalendarza z imionami świętych, nie wywołało to żadnej reakcji z jej strony. Ponieważ w Macondo nie było wtedy cmentarza, bo dotychczas nikt jeszcze nie umarł, zachowano worek z kośćmi w oczekiwaniu, aż znajdzie się godne miejsce, żeby je pogrzebać, i przez długi czas zawadzały wszędzie; odnajdywano je w najmniej spodziewanych miejscach, zawsze z tym grzechotem, przypominającym gdakanie kwoki. Wiele czasu minęło, zanim Rebeka włączyła się do życia rodzinnego. Siadywała na swoim krzesełku w najbardziej oddalonym kącie domu, nieustannie ssąc palec. Nic jej nie interesowało prócz muzyki zegarów, której co pół godziny szukała swymi wystraszonymi oczyma, jakby spodziewała się odnaleźć ją w jakimś miejscu w powietrzu. Przez wiele dni nie można było zmusić jej do jedzenia. Nikt nie rozumiał, jakim sposobem nie umarła z głodu, wreszcie Indianie, którzy wiedzieli wszystko, krążąc nieustannie po domu swoim bezszelestnym krokiem, odkryli, że Rebeka jada wyłącznie mokrą ziemię z podwórza i płaty wapna, które zeskrobywała paznokciami ze ścian. Było oczywiste, że jej rodzice, czy ktokolwiek ją wychował, mieli jej za złe ten obyczaj, bo uprawiała go po kryjomu, ze świadomością winy, odkładając porcje zdobytej żywności, tak żeby móc je zjeść, kiedy nikt nie widzi. Od tej chwili nie spuszczano z niej oka. Wylewano żółć bydlęcą na podwórko i smarowano piekącą papryką ściany, myśląc, że tymi sposobami uda się ją oduczyć tego szkodliwego nałogu, dziewczynka jednak wykazywała tyle sprytu i przebiegłości w zaopatrywaniu się w zapas ziemi, że Urszula musiała uciec się do bardziej drastycznych środków. Mieszała sok pomarańczy z rabarbarem w dzbanku, który na całą noc zostawiała pod gołym niebem i nazajutrz rano dawała jej ten napój na czczo. Chociaż nikt jej nie powiedział, że to jest właściwe lekarstwo przeciw nałogowi jedzenia ziemi, uważała, że każdy gorzki płyn w pustym żołądku zmusi wątrobę do reakcji. Rebeka była tak krnąbrna i tak silna pomimo swego wycieńczenia, że musiano, jak cielakowi, przemocą otwierać jej usta, aby przełknęła lekarstwo. Ledwie można było powstrzymać jej kopanie, plucie i gryzienie, przerywane niekiedy zagadkowymi wykrzyknikami, które, jak twierdzili zgorszeni Indianie, oznaczały najgrubsze sprośności, jakie można było wymyślić w ich języku. Dowiedziawszy się o tym, Urszula uzupełniła kurację okładami rzemiennego pasa. Nie ustalono nigdy, czy to rabarbar, czy bicie, czy też połączenie tych obu leków odniosło wreszcie skutek, dość że po kilku tygodniach w obyczajach Rebeki nastąpiła widoczna poprawa. Uczestniczyła w zabawach Arcadia i Amaranty, którzy przyjęli ją jak starszą siostrę, i zaczęła jeść z apetytem, nakładając sobie na talerz wszystko, co podano. Wkrótce okazało się, że mówi po hiszpańsku równie biegle jak w narzeczu indiańskim i że jest wyjątkowo uzdolniona do wszelkich robót ręcznych. Śpiewała także walce z zegarów z zabawnymi, pełnymi wdzięku słowami, które sama wymyśliła. Niebawem zaczęto ją uważać za członka rodziny. Dla Urszuli była czulsza i serdeczniejsza niż jej własne dzieci, mówiła „siostrzyczko” i „braciszku” do Amaranty i Arcadia, nazywała „wujkiem” Aureliana i „dziadkiem” Josego Arcadia Buendíę. Tak więc w końcu na równi z innymi zasługiwała na nazwisko Rebeka Buendía, jedyne, które kiedykolwiek miała i które nosiła z godnością aż do śmierci.
Pewnej nocy, kiedy Rebeka wyleczyła się już z nałogu łykania ziemi i sypiała w pokoju razem z innymi dziećmi, Indianka śpiąca z nimi obudziła się nagle, słysząc dziwny urywany odgłos dochodzący z kąta. Zerwała się z przerażeniem, myśląc, że to jakieś zwierzę dostało się do pokoju, i zobaczyła Rebekę huśtającą się na swoim krzesełku i ssącą palec, z oczyma fosforyzującymi jak oczy kota w ciemnościach. Sparaliżowana grozą i wspomnieniem własnego losu Visitación rozpoznała w tych oczach objawy choroby, której groźba zmusiła ją i jej brata do opuszczenia na zawsze tysiącletniego królestwa, gdzie sami byli książętami. Była to plaga bezsenności.
Indianin Cataure uciekł z domu jeszcze tej samej nocy. Jego siostra została z fatalistycznym przekonaniem, że ta zabójcza choroba tak czy inaczej będzie ją ścigać wszędzie, aż po krańce ziemi. Nikt nie pojmował grozy Visitación. „Jeżeli nie będziemy spać, tym lepiej – mówił wesoło José Arcadio Buendía. – Tym więcej będziemy korzystali z życia”. Ale Indianka wytłumaczyła im, że najstraszniejsze w tej chorobie jest nie to, że nie można zasnąć, bo ciało nie odczuwa zmęczenia, lecz nieodwracalny postęp innego, gorszego symptomu – utraty pamięci. Tłumaczyła, że kiedy chory przyzwyczaja się do stanu bezsenności, zaczynają zacierać się w jego umyśle wspomnienia dzieciństwa, potem nazwy i pojęcia przedmiotów, a w końcu tożsamość osób, a nawet świadomość własnego istnienia, aż do pewnego rodzaju obłędu i negacji przeszłości. José Arcadio Buendía, śmiejąc się do łez, uważał to wszystko za imaginacyjną dolegliwość, wymyśloną przez zabobonnych Indian. Ale Urszula na wszelki wypadek odseparowała Rebekę od innych dzieci.
Po kilku tygodniach, kiedy przerażenie Visitación zdawało się uspokajać, José Arcadio Buendía pewnej nocy zaczął przewracać się z boku na bok w łóżku, nie mogąc zasnąć. Urszula, która również nie spała, zapytała, co mu jest, a on odpowiedział: „Znów mi nie schodzi z myśli Prudencio Aguilar”. Nie spali ani minuty, ale następnego dnia czuli się tak wypoczęci, że zapomnieli o ciężkiej nocy. Podczas obiadu Aureliano zdumiony oświadczył, że czuje się świetnie, pomimo że przez całą noc pracował w laboratorium, pozłacając broszkę, którą miał zamiar podarować Urszuli w dzień jej urodzin. Zaniepokoili się dopiero na trzeci dzień, kiedy w porze, o której zwykle szli spać, okazało się, że nie mają na to żadnej ochoty, chociaż nie spali od przeszło pięćdziesięciu godzin.
– Dzieci też nie śpią – stwierdziła Indianka ze swym poczuciem fatalizmu. – Jak już zaraza wejdzie do domu, nikt się przed nią nie uchroni.
Istotnie, padli ofiarą zarazy. Urszula, która znała od swej matki lecznicze właściwości ziół, przygotowała wywar z tojadu i zmusiła wszystkich do wypicia, ale nie udało im się zasnąć i przez cały dzień śnili na jawie.
W tym stanie trzeźwej halucynacji widzieli nie tylko obrazy ze swoich własnych snów, ale przekazywali je sobie nawzajem: jedni widzieli to, co się śniło drugim. Było tak, jakby dom zapełnił się gośćmi. Siedząc w foteliku w kącie kuchni, Rebeka śniła, że jakiś człowiek bardzo podobny do niej, w ubraniu z białego lnu i w koszuli z kołnierzykiem zapiętym na złoty guzik, przyniósł jej bukiet róż. Razem z nim przyszła kobieta o delikatnych rękach, wyjęła jeden z kwiatów i wpięła go dziewczynce we włosy. Urszula zrozumiała, że ten mężczyzna i ta kobieta mogli być nie kim innym, tylko rodzicami Rebeki, ale pomimo wysiłków, jakich nie szczędziła, żeby sobie przypomnieć tych ludzi, jeszcze bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że ich nigdy w życiu nie widziała. Tymczasem z beztroską, której José Arcadio Buendía nie mógł sobie nigdy darować, w dalszym ciągu sprzedawano w miasteczku produkowane w domu zwierzątka z karmelu. Dzieci i dorośli z zachwytem ssali smaczne zielone kogutki bezsenności, śliczne różowe rybki nakrapiane bezsennością i żółte koniki zatrute bezsennością. Poniedziałkowy świt nikogo z miasteczka nie zastał w łóżku. Z początku nikt się tym nie przeraził, przeciwnie, cieszyli się, że nie potrzebują spać, ponieważ wtedy w Macondo było tyle do roboty, że ledwie wystarczało czasu. Pracowali tak, że wkrótce nie mieli już nic do zrobienia, i o trzeciej nad ranem siedzieli z założonymi rękami, licząc nuty walca płynącego z grających zegarów. Ci, którzy chcieli spać nie ze zmęczenia, ale z tęsknoty za tym, co oglądali we śnie, próbowali wszelkich sposobów, żeby przywołać zmęczenie. Rozmawiali bez przerwy, powtarzali sobie godzinami te same anegdoty albo z desperackim uporem przedłużali w nieskończoność zabawę w „koguta kapłona”. Zabawa polegała na tym, że narrator pytał obecnych, czy chcą, żeby im opowiedział historię o kogucie kapłonie, i kiedy oni odpowiadali, że „tak”, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby powiedzieli „tak”, tylko pytał, czy chcieliby usłyszeć historię o kogucie kapłonie, a kiedy odpowiadali, że nie chcą, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby mówili „nie”, tylko pytał, czy chcą usłyszeć opowieść o kogucie kapłonie, a kiedy wszyscy milczeli, narrator mówił im, że nie prosił ich, żeby milczeli, tylko pytał, czy opowiedzieć historię o kogucie kapłonie, i nikt nie mógł odejść, ponieważ narrator mówił, że nie prosił ich, żeby sobie poszli, tylko pytał, czy ma opowiedzieć o kogucie kapłonie, i tak dalej, w błędnym kole, które obracało się nieustannie przez całe noce.
Kiedy José Arcadio Buendía zdał sobie sprawę, że plaga ogarnęła całe miasto, zebrał wszystkich ojców rodzin, żeby przekazać im to, co sam wiedział o zarazie bezsenności. Podjęto kroki zapobiegające rozprzestrzenianiu się jej na inne osiedla położone w okolicy bagnisk. Zdjęto więc kozom dzwonki, wymienione z Arabami za papugi, i pozostawiono je przy rogatkach do dyspozycji tych, co wbrew uprzedzeniom rozstawionych straży upierali się przy wejściu do grodu. Wszyscy obcy, którzy krążyli wówczas po ulicach Macondo, musieli swoimi dzwoneczkami oznajmiać zarażonym, że sami są zdrowi. Nie pozwolono im ani jeść, ani pić podczas pobytu, gdyż wiadomo było, że zaraza przenosi się tylko przez przewód pokarmowy i że wszystkie produkty do jedzenia i picia zarażone są bakcylem bezsenności. W ten sposób utrzymano plagę w granicach miasteczka. Ta kwarantanna była tak skuteczna, że z czasem stan wyjątkowy uznano za rzecz naturalną i zorganizowano życie w taki sposób, żeby przywrócić rytm pracy, i nikt już nie myślał o niepotrzebnym obyczaju spania.
Metodę, która przez wiele miesięcy miała ich bronić przed zanikiem pamięci, wymyślił Aureliano. Odkrył ją przypadkowo. Dobrze znając bezsenność, gdyż był jednym z pierwszych, którzy jej ulegli, opanował do perfekcji sztukę złotniczą. Pewnego dnia szukał małego kowadełka, którego używał do walcowania metali, i nie mógł przypomnieć sobie nazwy tego narzędzia. Ojciec podpowiedział mu: „kowadełko”. Aureliano wypisał to na kawałku papieru i przykleił etykietę do przedmiotu. W ten sposób mógł mieć pewność, że nie zapomni tej nazwy w przyszłości. Nie przyszło mu na myśl, że jest to pierwszy objaw zaniku pamięci, ponieważ przedmiot miał nazwę trudną do zapamiętania. W kilka dni później jednak odkrył, że z trudem przypomina sobie nazwy prawie wszystkich przedmiotów w laboratorium. Tak więc oznaczył je odpowiednimi kartkami i wystarczyło przeczytać napis, żeby je rozpoznać. Kiedy ojciec zakomunikował mu, że zapomniał prawie wszystkie najważniejsze wydarzenia ze swego dzieciństwa, Aureliano zapoznał go ze swoją metodą i José Arcadio Buendía zastosował ją praktycznie w całym domu, a później narzucił całemu miasteczku. Pędzelkiem umoczonym w farbie malował na każdej rzeczy jej nazwę: stół, krzesło, zegar, drzwi, ściana, łóżko, garnek. Wyszedł do zagrody i oznaczył wszystkie zwierzęta i rośliny: krowa, koza, świnia, kura, juka, malanga, banany. Stopniowo, obserwując nieskończoność wariantów zaniku pamięci, zdał sobie sprawę, że może nadejść dzień, kiedy będą rozpoznawać rzeczy po napisach, ale zapomną ich przeznaczenia. Wtedy rozszerzył swoje napisy. Etykieta, którą zawiesił na szyi krowy, była przykładem sposobu, w jaki mieszkańcy Macondo byli zdecydowani walczyć z chorobą: „To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać z kawą i zrobić kawę z mlekiem”. Tak więc żyli w wymykającej się rzeczywistości, którą chwilowo mogli schwytać za pomocą słów, ale która musiała wymknąć się bezpowrotnie wraz z zapomnieniem wartości słowa pisanego.
U wylotu drogi z moczarów umieszczono napis: „Macondo”, a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy: „Bóg istnieje”. We wszystkich domach opracowano klucze dla utrwalenia w pamięci przedmiotów i uczuć. Ale system ten wymagał takiej czujności i takiej siły moralnej, że wiele osób uległo czarowi rzeczywistości wyimaginowanej, którą sami wymyślili i która była mniej praktyczna, ale za to wygodniejsza i bardziej pocieszająca. Do rozpowszechnienia tej mistyfikacji szczególnie przyczyniła się Pilar Ternera, gdy wpadła na pomysł odczytywania przeszłości z kart, tak jak dawniej odczytywała z nich przyszłość. Dzięki temu cierpiący na bezsenność zaczęli żyć w świecie zbudowanym z niepewnych możliwości karcianych, gdzie z trudem można było sobie przypomnieć ojca jako ciemnowłosego mężczyznę przybyłego w początkach kwietnia, a matkę jako kobietę o smagłej cerze, ze złotym pierścionkiem na lewej ręce, i gdzie data czyjegoś urodzenia sprowadzała się do ubiegłego wtorku, kiedy w laurowym krzaku śpiewał skowronek. Zniechęcony bezskutecznością stosowanych środków, José Arcadio Buendía postanowił wtedy skonstruować maszynę pamięciową, taką jak kiedyś pragnął mieć, żeby spamiętać wszystkie cudowne wynalazki Cyganów. Mechanizm ten miał polegać na możliwości powtarzania co rano, od początku do końca, wszystkich wiadomości nabytych w ciągu życia; wyobrażał sobie to jako olbrzymi obrotowy słownik, którego ruchem kierowałby ktoś umieszczony na osi, za pomocą korby, tak żeby w ciągu kilku godzin mogły przesuwać się przed jego oczyma pojęcia najbardziej potrzebne do życia. Zdążył już napisać około czternastu tysięcy fiszek, kiedy na drodze z moczarów ukazał się jakiś dziwaczny starzec z melancholijnym dzwoneczkiem niedotkniętych chorobą bezsenności i brzuchatą walizą związaną rzemieniem, którą ciągnął na wózku przykrytym czarnymi szmatami. Skierował się prosto do domu Josego Arcadia Buendíi.
Visitación nie poznała go, otworzywszy drzwi, i myślała, że przyszedł z jakimś towarem na sprzedaż, nie wiedząc, iż nic nie można sprzedać w tym miejscu pogrążającym się nieuchronnie w otchłaniach zapomnienia. Był to sędziwy starzec; chociaż głos jego łamał się co chwila, a ręce zdawały się wątpić o istnieniu rzeczy, pewne było, że przybywa ze świata, gdzie ludzie jeszcze mogą spać i pamiętać. José Arcadio Buendía zobaczył go w salonie, gdy wachlując się połatanym czarnym kapeluszem, czytał z pełną współczucia uwagą napisy przyklejone do ścian. Przywitał go z serdeczną wylewnością w obawie, że znał go niegdyś dobrze, a teraz nie pamięta. Ale gość zauważył sztuczność tego powitania. Poczuł się zapomniany, nie tym uleczalnym zapomnieniem serca, lecz innym, okrutniejszym i nieodwołalnym, znanym mu dobrze, gdyż było to zapomnienie śmierci. Wtedy zrozumiał. Otworzył walizkę pełną przedmiotów nieokreślonej użyteczności i spomiędzy nich wyjął pudełko z flaszeczkami. Dał Josemu Arcadiowi Buendíi do wypicia jakąś mętną substancję i w pamięci założyciela Macondo zajaśniało światło. Oczy napełniły mu się łzami, zanim ujrzał sam siebie w absurdalnym salonie z wypisanymi nazwami przedmiotów i zawstydził się uroczystych głupstw wykaligrafowanych na ścianach, a nawet jeszcze zanim rozpoznał nowo przybyłego w oślepiającym blasku radości. Był to Melquíades.
Podczas gdy Macondo radowało się i święciło odzyskanie pamięci, José Arcadio Buendía i Melquíades otrząsali z kurzu zapomnienia swoją starą przyjaźń. Cygan gotów był zostać tu na stałe. Rzeczywiście przekroczył już próg śmierci, ale wrócił, bo nie mógł znieść samotności. Odtrącony przez własny szczep, ukarany utratą swych nadprzyrodzonych darów za swoją wierność życiu, postanowił schronić się w tym zakątku świata, nieodkrytym jeszcze przez śmierć, i poświęcić się sztuce dagerotypii. José Arcadio Buendía nigdy nie słyszał o tym wynalazku. Ale kiedy ujrzał siebie i całą swoją rodzinę uwiecznioną na opalizującej metalowej płytce, zaniemówił ze zdumienia. Z tej epoki pochodził zardzewiały dagerotyp, na którym można było oglądać Josego Arcadia Buendíę ze zjeżonym i siwiejącym włosem, z szyją w sztywnym kołnierzyku koszuli zapiętej na miedziany guzik i z wyrazem uroczystego zdumienia „wystraszonego generała”, jak to określiła Urszula. José Arcadio Buendía rzeczywiście był dość przerażony w ten przejrzysty grudniowy ranek, kiedy wykonano ów dagerotyp, bo myślał, że ludzie niszczą się stopniowo, w miarę jak ich obraz przechodzi na płytki z metalu. Odwrotnie niż bywało dotychczas, tym razem Urszula wybiła mu z głowy tę myśl i ona też, niepomna dawnych uraz, zadecydowała, że Melquíades zamieszka w ich domu, chociaż nigdy nie pozwoliła zrobić swego dagerotypu, nie chcąc, według ich własnego stwierdzenia, zostawić swego wizerunku na pośmiewisko wnukom. Tego dnia ubrała dzieci w najlepsze ubrania, upudrowała je i podała każdemu po łyżeczce wywaru ze szpiku kostnego w celu usztywnienia rysów twarzy, żeby mogli wytrzymać bez ruchu prawie trzy minuty przed aparatem Melquiadesa. Na tym dagerotypie, jedynym, jaki przedstawia grupę rodzinną, Aureliano występuje w czarnych aksamitach, między Amarantą i Rebeką, z tym samym roztargnionym wyrazem twarzy oraz tym samym jasnowidzącym spojrzeniem, z którym wiele lat później miał stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Ale wtedy jeszcze nie przeczuwał swego przeznaczenia. Był doświadczonym złotnikiem, poważanym w całej okolicy za doskonałą znajomość rzemiosła. W warsztacie, który mieścił się razem ze zwariowanym laboratorium Melquiadesa, ledwie słychać było jego oddech. Jak gdyby szukał schronienia w jakimś innym czasie, wtedy gdy jego ojciec i Cygan hałaśliwie dyskutowali nad przepowiedniami Nostradamusa przy brzęku szkieł i probówek, pośród rozlanych kwasów i oparów bromku srebra. Ta sumienność w pracy i sprawność, z jaką prowadził swe interesy, w krótkim czasie pozwoliły Aurelianowi zarobić więcej pieniędzy niż Urszuli jej wdzięczna fauna z karmelu; wszyscy dziwili się jednak, że ten dorosły już mężczyzna nie zna jeszcze kobiety. Istotnie, tak dotychczas było.
Kilka miesięcy później wrócił Francisco el Hombre1, stary obieżyświat, który liczył bez mała dwieście lat i często zaglądał do Macondo, śpiewając pieśni własnej kompozycji. W pieśniach tych przekazywał z najdrobniejszymi szczegółami wiadomości o wszystkim, co wydarzyło się w miasteczkach i wsiach na szlaku jego wędrówek, od Manaure aż po krańce moczarów. Jeśli ktoś chciał komuś coś zlecić lub przekazać jakąś wiadomość, płacił śpiewakowi dwa centavos za włączenie tego do jego repertuaru. Tak to przypadkiem Urszula, słuchając któregoś wieczoru jego pieśni, w nadziei że znajdzie w nich jakąś wieść o swoim synu José Arcadiu, dowiedziała się o śmierci swojej matki. Francisco el Hombre, nazwany tak, ponieważ zwyciężył diabła w turnieju śpiewaczym i ponieważ nikt nie znał jego prawdziwego nazwiska, zniknął z Macondo podczas plagi bezsenności, a pewnej nocy niespodziewanie znalazł się w sklepiku Catarina. Całe miasteczko zgromadziło się, żeby posłuchać, co się przez ten czas wydarzyło w świecie. Tym razem przybyła z nim kobieta tak gruba, że czterech Indian musiało nosić ją w fotelu, i młodziutka zabiedzona Mulatka, która trzymała nad nią parasol, żeby ją chronić od słońca. Aureliano poszedł tej nocy do sklepu Catarina. Francisco el Hombre w kręgu ciekawych śpiewał ostatnie nowiny swoim starczym rozstrojonym falsetem, przygrywając sobie na tym samym archaicznym akordeonie, który mu ofiarował sir Walter Raleigh w Gujanie, i wystukując takt swymi wielkimi stopami wędrowca, popękanymi od saletry. Naprzeciw drzwi w głębi sklepiku, którymi wchodzili i wychodzili mężczyźni, siedziała w fotelu matrona, wachlując się w milczeniu. Catarino z filcową różą za uchem sprzedawał zebranym szklanki guarapo – sfermentowanego soku z trzciny cukrowej – i korzystał z tej okazji, żeby przyciskać się do mężczyzn i kłaść ręce tam, gdzie nie powinien. Około północy gorąco stało się nie do wytrzymania. Aureliano słuchał nowin do końca, nie znajdując żadnych, które zainteresowałyby jego rodzinę. Zamierzał wrócić do domu, kiedy matrona dała mu znak ręką.
– Wejdź i ty – powiedziała. – Kosztuje tylko dwadzieścia centavos.
Aureliano wrzucił monetę do skarbonki, którą kobieta trzymała na kolanach, i wszedł do pokoju, nie wiedząc po co. Młoda Mulatka z drobnymi piersiami suczki leżała nago na łóżku.
Przed Aurelianem sześćdziesięciu trzech mężczyzn przeszło już dziś przez ten pokój. Powietrze, przesiąknięte wyziewami i potem, zaczynało się zmieniać w jakąś błotną zawiesinę. Dziewczyna zdjęła przepocone prześcieradło i poprosiła Aureliana, by wziął je za drugi koniec. Było ciężkie jak brezent. Wyżymali je, aż odzyskało normalną wagę. Odwrócili na drugą stronę matę, także przepoconą na wskroś. Aureliano pragnął, by to zajęcie nigdy się nie skończyło. Znał teoretycznie technikę miłości, ale nie mógł utrzymać się na nogach, kolana się pod nim uginały, całe ciało pokryło się gęsią skórką. Kiedy dziewczyna skończyła słać łóżko i powiedziała mu, żeby się rozebrał, Aureliano znalazł zadziwiającą wymówkę: „Kazali mi wejść, wrzucić dwadzieścia centavos do skarbonki i nie siedzieć zbyt długo”. Dziewczyna pojęła jego opory. „Jeżeli wrzucisz następną dwudziestkę przy wyjściu, możesz zostać dłużej” – powiedziała łagodnie. Aureliano rozebrał się dręczony wstydem, nie mogąc pozbyć się myśli, że jego nagość nie wytrzymuje porównania z nagością brata. Pomimo wysiłków dziewczyny, czuł się coraz bardziej obojętny i straszliwie samotny. „Wrzucę następne dwadzieścia centavos” – powiedział zgnębionym głosem. Dziewczyna podziękowała mu w milczeniu. Plecy jej były jak jedna rana, skóra niemal przyrośnięta do żeber i oddech przerywany niezmiernym wyczerpaniem. Dwa lata temu, bardzo daleko stąd, zasnęła którejś nocy, nie zgasiwszy świecy, i obudziła się otoczona płomieniami. Dom, gdzie mieszkała razem ze swoją babką, zamienił się w stertę popiołu. Od tego czasu babka jeździła z nią od wsi do wsi, sprzedając ją mężczyznom za dwadzieścia centavos, aby pokryć stratę spalonego domu. Według obliczeń dziewczyny brakowało jeszcze około dziesięciu lat, licząc po siedemdziesięciu mężczyzn co noc, bo musiała także pokrywać wydatki podróży, wyżywienie dla nich obu i płacić pensję indiańskim tragarzom, którzy nosili fotel. Kiedy matrona zastukała po raz drugi do drzwi, Aureliano oszołomiony i bliski płaczu wyszedł z pokoju, nie dokonawszy niczego. Tej nocy nie mógł spać, rozmyślając o dziewczynie z pożądaniem pomieszanym z litością. Czuł jakąś nieodpartą potrzebę kochania jej i otoczenia opieką. Rankiem, osłabiony bezsennością i trawiony gorączką, postanowił spokojnie, że się z nią ożeni, żeby uwolnić ją od despotyzmu babki i co noc cieszyć się tą satysfakcją, którą ona dawała siedemdziesięciu mężczyznom. Ale gdy zjawił się w sklepiku Catarina o dziesiątej rano, dziewczyna już odjechała.
Czas odwiódł go od tego oszałamiającego zamiaru, ale pogłębił uczucie frustracji. Postanowił szukać schronienia w pracy. Zrezygnował na całe życie z poznania kobiety, by ukryć hańbę swej bezsilności. Tymczasem Melquíades utrwalił już na swych płytkach wszystko, co było do utrwalenia w Macondo, i porzucił dagerotypię, wydając ją na pastwę obłędu José Arcadia Buendíi, który postanowił wykorzystać tę sztukę, by otrzymać naukowy dowód istnienia Boga. Był pewien, że za pomocą skomplikowanego procesu nakładających się jedna na drugą ekspozycji, dokonanych w różnych miejscach domu, prędzej czy później uzyska dagerotyp Boga, jeżeli Bóg istnieje, albo obali raz na zawsze wszystkie hipotezy co do jego istnienia. Melquíades natomiast zagłębił się w interpretacjach Nostradamusa. Przesiadywał do późna, dusząc się z gorąca w swojej wypłowiałej aksamitnej kamizelce, bazgrząc po papierach swoimi drobnymi jak łapki wróbla rękami, na których lśniące niegdyś pierścienie straciły połysk z dawnych czasów. Pewnej nocy wydawało mu się, że znalazł przepowiednię o przyszłości Macondo. Miała to być olśniewająca metropolia z wysokimi domami ze szkła, gdzie nie pozostanie już śladu wielkiego rodu Buendíów. „Pomyłka! – ryknął José Arcadio Buendía. – Domy nie będą ze szkła, tylko z lodu, tak jak mnie się śniło, i zawsze będzie istniał jakiś Buendía, po wieki wieków”. W tym domu pomyleńców Urszula walczyła o zachowanie zdrowego rozsądku i rozszerzyła swoją produkcję zwierzątek z karmelu dzięki olbrzymiemu piecowi, który całą noc wypiekał kosz za koszem chleba, jak również najróżniejszego rodzaju budynie, bezy i babeczki, które w ciągu kilku godzin rozchodziły się po całej okolicy moczarów. Osiągnęła już wiek, w którym miała prawo odpocząć, mimo to była coraz bardziej pomysłowa i ruchliwa. Tak ją pochłaniały jej dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, że pewnego popołudnia, gdy wyrabiała z Indianką ciasto, spojrzawszy z roztargnieniem na podwórko, zobaczyła tam dwie nieznajome i piękne dziewczyny haftujące na tamborkach w świetle ostatnich promieni słonecznych. Były to Rebeka i Amaranta. Od niedawna dopiero zdjęły żałobę po babce, noszoną z nieugiętym rygorem przez trzy lata, a ich kolorowe sukienki jak gdyby wyznaczyły im nowe miejsce w świecie. Rebeka, wbrew temu, czego można było oczekiwać, była ładniejsza. Miała przezroczystą cerę, ogromne, spokojne oczy i ręce czarodziejki, które jakby niewidzialnymi nićmi wypracowywały osnowę haftu. Młodszej Amarancie brakowało trochę wdzięku, miała za to dużo wrodzonej dystynkcji i jakąś wewnętrzną powściągliwość odziedziczoną po zmarłej babce. Przy nich Arcadio, choć już ujawniało się jego podobieństwo fizyczne do ojca, był jeszcze dzieckiem. Uczył się sztuki złotniczej od Aureliana, który prócz tego nauczył go czytać i pisać. Urszula nagle uświadomiła sobie, że dom zapełnił się ludźmi, że jej dzieci dorosły do małżeństwa i wkrótce będą miały własne dzieci, a wtedy rodzina może rozproszyć się z braku miejsca. Wydobyła więc ze skrzynki pieniądze zgromadzone podczas długich lat ciężkiej pracy, przyjęła jeszcze więcej zamówień od klientów i przystąpiła do rozbudowy domu. Kazała urządzić paradny salon do przyjmowania gości, drugi, wygodny i przewiewny, na użytek codzienny, jadalnię ze stołem na dwanaście miejsc, tak by mogła zasiąść cała rodzina wraz z gośćmi, dziewięć izb sypialnych z oknami wychodzącymi na podwórze i długą galerię z parapetem na doniczki paproci i begonii, którą ogród różany chronił od żaru południa. Chcąc zbudować dwa nowe piece, poleciła poszerzyć kuchnię, zburzyć stodołę, w której niegdyś Pilar Ternera przepowiadała przyszłość Josemu Arcadiowi, i powiększyć ją dwukrotnie, żeby w domu nigdy nie zabrakło pożywienia. Na podwórzu w cieniu kasztana miała być zbudowana jedna łazienka dla mężczyzn, druga dla kobiet, a w głębi duża stajnia, ogrodzony kurnik, obora i wielka ptaszarnia, otwarta na cztery strony świata, żeby bezdomne ptaki mogły z niej dowolnie korzystać. Z eskortą tuzina murarzy i stolarzy, jakby zarażona twórczą pasją swego męża, Urszula decydowała, jak rozmieścić źródła światła i ciepła, dzieląc przestrzeń bez najmniejszego poczucia jej granic. Pierwotny dom, zbudowany własnoręcznie przez jego założycieli, zapełniły narzędzia, materiały, zmęczeni i ociekający potem robotnicy, którzy prosili wszystkich, żeby im się nie plątać pod nogami, nie podejrzewając, że to właśnie oni wszystkim plączą się pod nogami, doprowadzeni do rozpaczy workiem z ludzkimi kośćmi, prześladującym ich wszędzie swoim grzechotem. W tym bałaganie, wdychając opary niegaszonego wapna i smoły, nikt dobrze nie rozumiał, w jaki sposób zaczął wyłaniać się z wnętrzności ziemi dom nie tylko największy, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo, ale też najbardziej gościnny i chłodny ze wszystkich istniejących na obszarze moczarów. José Arcadio Buendía, usiłując zaskoczyć Opatrzność Bożą pośród tego kataklizmu, nie dostrzegł w ogóle, co się wokół niego dzieje. Nowy dom był już prawie skończony, kiedy Urszula wyciągnęła męża z jego świata chimer wiadomością, że otrzymała nakaz pomalowania fasady na kolor niebieski, a nie na biały, jak postanowili. Pokazała mu oficjalne rozporządzenie na papierze. José Arcadio Buendía, nie rozumiejąc nic z tego, co mówi żona, odcyfrował podpis.
– Kto to jest? – zapytał.
– Corregidor2 – odpowiedziała zatroskana Urszula. – Mówią, że został tu przysłany przez rząd.
Corregidor, don Apolinar Moscote, przybył do Macondo po cichutku. Zatrzymał się w hotelu Jacoba – założonym przez jednego z pierwszych Arabów, którzy przyjeżdżali tu uprawiać swój handel zamienny – i następnego dnia wynajął pokój z drzwiami wychodzącymi na ulicę, w odległości dwóch przecznic od domu Josego Arcadia Buendíi. Postawił stół i krzesło kupione od Jacoba, zawiesił na ścianie godło republiki, które przywiózł ze sobą, i wymalował na drzwiach napis „Corregidor”. Zaczął urzędowanie od nakazu pomalowania domów na kolor niebieski, dla uczczenia rocznicy wyzwolenia narodowego. José Arcadio Buendía z kopią rozkazu w ręku zastał go w porze sjesty śpiącego w hamaku zawieszonym w pustym biurze. „Pan napisał ten papier?” – zapytał. Don Apolinar Moscote, człowiek w sile wieku, nieśmiały, z kompleksją sangwinika, przytaknął. „Jakim prawem?” – znów zapytał José Arcadio Buendía. Don Apolinar Moscote poszukał w szufladzie stołu jakiegoś dokumentu i pokazawszy go, powiedział: „Zostałem mianowany corregidorem tej okolicy”. José Arcadio Buendía nawet nie spojrzał na nominację. „Tutaj nie rządzi się za pomocą papierków – powiedział, nie tracąc spokoju. – I niech pan zapamięta raz na zawsze, że nie potrzebujemy żadnego corregidora, bo nie ma tu nic do naprawiania”.
Wobec nieugiętej postawy don Apolinara Moscote, przemawiając wciąż tym samym spokojnym tonem, wygłosił szczegółowy wykład, w jaki sposób założono osadę, jak rozdzielono ziemię, wytyczono drogi i wprowadzono udogodnienia, których wymagała potrzeba chwili, nie zwracając się do żadnego rządu i nie korzystając z niczyjej pomocy. „Żyjemy tak spokojnie, że nikt tu jeszcze nie umarł, nawet śmiercią naturalną – powiedział. – Sam pan widzi, że dotychczas nie mamy cmentarza”. Stwierdził, że bynajmniej nie ubolewa nad brakiem pomocy ze strony rządu, przeciwnie, cieszy się, że pozwolono im dotychczas żyć i rozwijać się w spokoju, i wyraża nadzieję, że w dalszym ciągu tak będzie, gdyż nie po to założyli miasto, żeby pierwszy lepszy przybysz mówił im, co mają czynić. Don Apolinar Moscote włożył na siebie drelichową kurtkę, białą jak jego spodnie, nie tracąc ani na chwilę uroczystej powagi.
– Toteż jeżeli chce pan tutaj zostać jako zwyczajny obywatel, będzie pan mile widziany – zakończył José Arcadio Buendía. – Ale jeżeli przybył pan wprowadzać tu zamieszanie, zmuszając ludzi do malowania domów na niebiesko, może pan zabrać swoje rzeczy i wynosić się tam, skąd pan przyszedł, ponieważ mój dom ma być biały jak gołąb.
Don Apolinar Moscote zbladł, cofnął się o krok i zacisnąwszy szczęki, powiedział nie bez pewnej obawy w głosie:
– Uprzedzam pana, że jestem uzbrojony.
José Arcadio Buendía nie wiedział, w jakim momencie powróciła jego młodzieńcza siła pozwalająca mu niegdyś przewracać konia. Chwycił don Apolinara Moscote za klapy marynarki i podniósł go na wysokość swoich oczu.
– Wolę teraz dźwignąć pana żywego – powiedział – niż później do końca życia dźwigać pańskiego trupa na moim sumieniu.
I tak niósł go środkiem ulicy, zawieszonego za klapy marynarki, aż postawił go na drodze do moczarów. W tydzień później don Apolinar Moscote wrócił z oddziałem sześciu bosych i obszarpanych żołnierzy uzbrojonych w strzelby i z wozem zaprzężonym w woły, którym podróżowała jego żona i siedem córek. Później przybyły jeszcze dwa wozy z meblami, kuframi i sprzętem domowym. Zainstalował rodzinę tymczasowo w hotelu Jacoba, poszukując jednocześnie odpowiedniego domu, i na nowo otworzył swoje biuro, tym razem pod ochroną żołnierzy. Założyciele Macondo, zdecydowani wyrzucić najeźdźców, przyszli ze starszymi synami i oddali się do dyspozycji Josego Arcadia Buendíi. Ten jednak się sprzeciwił, bo – jak tłumaczył – don Apolinar Moscote powrócił ze swoją żoną i córkami i nie po męsku byłoby obrażać człowieka na oczach jego rodziny. Tak więc postanowił załatwić sprawę pokojowo.
Towarzyszył mu Aureliano. W tym czasie zapuścił sobie czarne wąsy, usztywnione gumą arabską na końcach, i miał już ów stentorowy głos, tak charakterystyczny dla niego później, podczas wojny. Bez broni, nie zważając na straż, weszli do biura corregidora. Don Apolinar Moscote nie stracił spokoju, przedstawił im dwie swoje córki, które przypadkowo tam się znalazły, szesnastoletnią Amparo, ciemną jak matka, i dziewięcioletnią Remedios, śliczną dziewczynkę o zielonych oczach i cerze jak lilia. Były wdzięczne i dobrze ułożone. Skoro tylko weszli, zanim jeszcze ich przedstawiono, podały im krzesła, by usiedli. Obaj jednak pozostali na stojąco.
– Bardzo dobrze, drogi panie – powiedział José Arcadio Buendía – zostanie pan tutaj, ale nie dlatego, że ma pan u drzwi tych zbójów z katapultami, lecz przez wzgląd na pańską żonę i córki.
Don Apolinar Moscote stropił się, ale José Arcadio Buendía nie pozostawił mu czasu na odpowiedź.
– Stawiam panu tylko dwa warunki – dodał. – Pierwszy: każdy pomaluje dom na taki kolor, na jaki będzie miał ochotę. Drugi: niech żołnierze natychmiast odejdą. My zapewnimy porządek.
Corregidor podniósł prawą rękę z wyciągniętymi wszystkimi palcami.
– Słowo honoru?
– Słowo wroga – powiedział José Arcadio Buendía i dodał z goryczą: – Powiem panu jeszcze jedno, pan i ja zawsze będziemy wrogami.
Tego popołudnia żołnierze opuścili miasteczko; w kilka dni potem José Arcadio Buendía wyszukał dom dla rodziny corregidora. Wszyscy się uspokoili oprócz Aureliana. Obraz Remedios, najmłodszej córki corregidora, która, zważywszy jej wiek, mogłaby być jego córką, boleśnie utkwił w jakimś punkcie jego ciała. Było to uczucie fizyczne, które niemal przeszkadzało mu chodzić, niby kamyczek w bucie.
1
Słowa hombre (człowiek, mężczyzna) używa się także jako przymiotnika o znaczeniu „mężny, waleczny” (przyp. tłum.).
2
Słowo corregidor (przewodniczący zarządu miasta, sprawujący jednocześnie władzę sądowniczą i administracyjną) pochodzi od czasownika corregir – naprawiać (przyp. tłum.).