Читать книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес - Страница 7
Aureliano Buendía…
ОглавлениеAureliano Buendía i Remedios Moscote pobrali się w pewną marcową niedzielę, przed ołtarzem, który ojciec Nicanor Reyna kazał wznieść w salonie. Wydarzenie to nastąpiło po czterech tygodniach zamieszania w domu Moscote, gdyż mała Remedios osiągnęła dojrzałość, zanim wyzbyła się nawyków dzieciństwa. Jakkolwiek matka uprzedziła ją o zmianach, jakie dokonują się w organizmie w okresie dojrzewania, któregoś lutowego popołudnia dziewczynka z krzykiem przerażenia wpadła do salonu, gdzie były jej siostry. Don Apolinar Moscote wyprowadził ją czym prędzej z salonu, bo majtki miała uwalane brunatną mazią. Wyznaczono ślub za miesiąc. Ledwie starczyło czasu, żeby ją nauczyć samodzielnego mycia się i ubierania i wytłumaczyć najprostsze obowiązki domowe. Sadzano ją na gorących cegłach i kazano siusiać, żeby odzwyczaić ją od moczenia łóżka. Z wielkim trudem przekonano ją o nienaruszalności sekretu alkowy, gdyż Remedios była tak oszołomiona, a jednocześnie tak zachwycona nowością, że gotowa była wszystkim opowiadać szczegóły nocy poślubnej. Wiele wysiłku to kosztowało, ale w dniu przewidzianym na ceremonię zaślubin dziewczynka była tak wyszkolona w sprawach tego świata jak każda z jej sióstr. Don Apolinar poprowadził ją pod ramię ulicą przybraną w kwiaty i girlandy, pośród wystrzałów rakiet i przy dźwiękach muzyki kilku orkiestr, a panna młoda pozdrawiała dłonią i dziękowała uśmiechem tym wszystkim, którzy z okien życzyli jej szczęścia. Aureliano, ubrany w czarny garnitur, w tych samych lakierkach z metalowymi sprzączkami, które miał na sobie w niewiele lat później, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, był przeraźliwie blady i czuł, że ściska mu się gardło, kiedy z rąk ojca odbierał narzeczoną w drzwiach domu i prowadził ją do ołtarza. Ona zaś zachowywała się z taką naturalnością i taktem, że nie straciła panowania nad sobą nawet wtedy, gdy Aureliano upuścił obrączkę, nakładając ją na palec oblubienicy. Wśród szeptów i zmieszania obecnych trzymała uniesioną dłoń w koronkowej mitence i pozostała tak z palcem serdecznym w pogotowiu do chwili, kiedy pan młody zdołał zatrzymać obrączkę nogą, żeby nie potoczyła się aż do drzwi, i wrócił zaczerwieniony do ołtarza. Jej matka i siostry cierpiały takie męki w obawie jakiejś gafy ze strony panny młodej podczas ceremonii, że w końcu same popełniły nietakt, podnosząc dziewczynkę do góry, by ją ucałować. Od tego dnia ujawniło się poczucie odpowiedzialności, naturalny wdzięk i spokojna pewność siebie, które zawsze miała zachować Remedios w obliczu przeciwności losu. Ona to z własnej inicjatywy odłożyła najlepszy kawałek odkrojony z tortu weselnego i zaniosła na talerzu razem z widelcem Josemu Arcadiowi Buendíi. Przywiązany do pnia kasztana, skurczony na drewnianej ławeczce pod daszkiem z liści palmowych, olbrzymi starzec, wynędzniały od słońca i deszczu, posłał jej nikły uśmiech wdzięczności i zjadł tort palcami, bełkocąc jakiś niezrozumiały psalm. Jedyną nieszczęśliwą osobą w radosnym gwarze uroczystości, ciągnącej się aż do poniedziałkowego świtu, była Rebeka Buendía. To miała być jej uroczystość. Za zgodą Urszuli jej ślub miał się odbyć tego samego dnia, ale Pietro Crespi otrzymał w piątek list z zawiadomieniem o śmiertelnej chorobie matki. Ślub odroczono. Pietro Crespi wyjechał do stolicy prowincji w godzinę po otrzymaniu listu i w drodze rozminął się z matką, która przybyła punktualnie w sobotę wieczorem i śpiewała na ślubie Aureliana smutną arię przygotowaną dla syna. Pietro Crespi wrócił dopiero w niedzielę po północy, aby pozamiatać śmieci po zabawie, chociaż w drodze powrotnej zajeździł na śmierć pięć koni, żeby zdążyć na własny ślub. Nigdy nie zdołano dociec, kto napisał ten list. Indagowana przez Urszulę Amaranta rozpłakała się z oburzenia i przysięgła swoją niewinność przed ołtarzem, którego stolarze nie zdążyli jeszcze rozmontować.
Ojciec Nicanor Reyna, którego don Apolinar Moscote sprowadził z moczarów w celu udzielenia ślubu młodej parze, był starcem zahartowanym niewdzięcznością swego zawodu. Miał zwiędłą skórę, kości prawie bez ciała, ale brzuch wydatny i zaokrąglony i wyraz twarzy postarzałego anioła, w którym więcej było naiwności niż dobroci. Po ślubie zamierzał wrócić zaraz do swojej parafii, ale przestraszył się bezbożności mieszkańców Macondo, którzy żyli pośród zgorszenia, poddani prawu natury, nie chrzcząc dzieci i nie uświęcając związków małżeńskich. W przekonaniu, że żadnej ziemi ziarno boże nie jest tak potrzebne jak tej, postanowił zostać jeszcze tydzień, żeby ochrzcić obrzezanych i niewiernych, zalegalizować konkubinaty i udzielić sakramentów umierającym. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Odpowiadali mu, że przez długie lata żyli bez księdza, załatwiając sprawy duszy bezpośrednio z Bogiem, i grzech śmiertelny przestał być dla nich groźny. Zmęczony wołaniem na puszczy, ojciec Nicanor postanowił podjąć budowę największej w świecie świątyni z figurami świętych naturalnej wielkości, z barwnymi witrażami, żeby przybyli tu duchowni z Rzymu uczcić Boga w tym ośrodku bezbożności. Chodził wszędzie z drewnianym talerzykiem, prosząc o jałmużnę. Dawano mu dużo, ale on chciał jeszcze więcej, bo kościół powinien mieć dzwon, którego głos ratowałby tonących. Tyle prosił i perswadował, że wreszcie stracił głos. Wyglądał jak kościotrup. Nie zebrawszy nawet tyle, ile kosztowałyby wrota kościoła, pewnej soboty wpadł w rozpacz. Zaimprowizował ołtarz na placu i w niedzielę obiegł całe miasto z dzwoneczkiem, tak jak za czasów bezsenności, wzywając wiernych na mszę pod gołym niebem. Wielu przyszło przez ciekawość. Innych przygnała tu tęsknota, jeszcze inni przybyli z obawy, żeby Bóg nie potraktował pogardy dla swego funkcjonariusza jako afrontu personalnego. Tak więc o ósmej rano połowa ludności znalazła się na placu, gdzie ojciec Nicanor odśpiewał mszę błagalnym głosem. W końcu, kiedy uczestnicy zaczęli się rozchodzić, wzniósł ręce, prosząc o uwagę.
– Chwileczkę – powiedział – teraz będziecie świadkami niezbitego dowodu nieskończonej mocy Boga.
Chłopiec pełniący funkcję ministranta przyniósł filiżankę gęstej i parującej czekolady, którą on wypił jednym tchem. Potem wytarł usta chusteczką wyjętą z rękawa, rozpostarł ręce i zamknął oczy. I wtedy ojciec Nicanor wzniósł się dwanaście centymetrów nad ziemię. Był to środek skuteczny. Przez kilka dni krążył między domami, powtarzając próbę lewitacji z pomocą bodźca w postaci filiżanki czekolady, a tymczasem akolita zbierał pieniądze do torby i w niecały miesiąc zebrał ich tyle, że przystąpiono do budowy świątyni. Nikt nie kwestionował boskiego udziału w tym widowisku. Tylko José Arcadio Buendía obojętnie obserwował tłum ludzi, który pewnego ranka zebrał się wokół kasztana, żeby jeszcze raz ujrzeć objawienie. Przeciągnął się nieznacznie na ławeczce i wzruszył ramionami, gdy ojciec Nicanor zaczął się unosić nad ziemią wraz z krzesłem, na którym siedział.
– Hoc est simplicissimum – powiedział José Arcadio Buendía. – Homo iste statum quartum materiae invenit.3
Ojciec Nicanor uniósł dłoń i cztery nogi krzesła stanęły na ziemi równocześnie.
– Nego – powiedział. – Factum hoc existentiam Dei probat sine dubio4.
W taki sposób dowiedziano się, że diabelska mowa Josego Arcadia Buendíi jest łaciną.
Ojciec Nicanor był zatem jedyną osobą, która mogła się z nim porozumieć, i wykorzystał tę okoliczność, żeby zaszczepić wiarę w jego udręczonym umyśle. Każdego popołudnia siadywał pod kasztanem, przemawiając po łacinie, lecz José Arcadio Buendía uparcie nie chciał uznać wywodów retorycznych ani transmutacji za pomocą czekolady i żądał dagerotypu jako jedynego dowodu istnienia Boga. Ojciec Nicanor przynosił mu medaliki, obrazki, a nawet reprodukcję chusty św. Weroniki, ale José Arcadio Buendía odrzucał je jako przedmioty rękodzieła, bez podkładu naukowego. Tak był uparty, że ojciec Nicanor zrezygnował w końcu ze swoich misjonarskich zamiarów i odwiedzał go nadal już tylko ze względów humanitarnych. Ale wtedy José Arcadio Buendía sam przejął inicjatywę i próbował obalić wiarę księdza wywodami racjonalnymi. Któregoś popołudnia ojciec Nicanor przyniósł pod kasztan szachownicę i pudełko z pionkami, by zaprosić Josego Arcadia Buendíę na partię warcabów. Ten jednak odmówił, gdyż jak stwierdził, nigdy nie mógł pojąć sensu walki pomiędzy przeciwnikami, którzy zgadzają się co do zasad. Ojciec Nicanor nigdy nie traktował gry w warcaby w taki sposób i od tego czasu stracił do niej zapał. Coraz bardziej zdumiony jasnością umysłu Josego Arcadia Buendíi spytał, jak to jest możliwe, że trzymają go przywiązanego do drzewa.
– Hoc est simplicissimum – odpowiedział. – Dlatego, że jestem wariatem.
Od tej chwili, zaniepokojony o własną wiarę, ksiądz zaniechał odwiedzin i poświęcił się całkowicie przyspieszeniu budowy świątyni. Rebeka uczuła, że odżywa w niej nadzieja. Przyszłość jej zależała od zakończenia tej budowy; do tego wniosku doszła w pewną niedzielę, kiedy ojciec Nicanor był u nich na obiedzie i siedząc wokół stołu, rozmawiano o splendorze, jakiego nabiorą uroczystości religijne z chwilą zbudowania świątyni. „Najszczęśliwsza będzie Rebeka” – odezwała się Amaranta. A gdy Rebeka nie zrozumiała, co tamta chce powiedzieć, wytłumaczyła jej z niewinnym uśmiechem:
– Tobie przypadnie ten zaszczyt inauguracji kościoła, kiedy będziesz brała ślub.
Rebeka uprzedziła wszelkie komentarze, mówiąc, że przy tym tempie budowy świątynia nie będzie gotowa wcześniej niż za dziesięć lat. Ojciec Nicanor był innego zdania: wzrastająca hojność wiernych pozwalała na bardziej optymistyczne przewidywania. Wobec milczącego oburzenia Rebeki, która nie mogła skończyć obiadu, Urszula poparła pomysł Amaranty i przyczyniła się hojnym datkiem do przyspieszenia robót. Ojciec Nicanor uważał, że jeszcze jedna taka pomoc, a świątynia będzie zbudowana w trzy lata. Od tej chwili Rebeka nie odezwała się już nigdy do Amaranty, przekonana, że jej inicjatywa nie była tak niewinna, jak by się to wydawało z pozoru. „To było najmniej, co mogłam zrobić – odpowiedziała jej Amaranta podczas gwałtownej sprzeczki, do jakiej doszło między nimi tej samej nocy. – W ten sposób nie będę musiała cię zabijać przez najbliższe trzy lata”. Rebeka przyjęła wyzwanie.
Kiedy Pietro Crespi dowiedział się o tym nowym odroczeniu, przeżył gorzkie męki rozczarowania, ale Rebeka dała mu dowód absolutnej lojalności. „Uciekniemy, kiedy tylko zechcesz” – powiedziała. Pietro Crespi nie był jednakże człowiekiem wielkich przygód. Nie miał gwałtownego charakteru swojej narzeczonej i poszanowanie dla danego słowa uważał za wartość, której nie można trwonić. Wtedy to Rebeka odwołała się do śmielszych metod. Tajemniczy wiatr gasił lampy w salonie i Urszula przyłapywała narzeczonych całujących się w ciemnościach. Pietro Crespi podejmował zawiłe tłumaczenia na temat złej jakości nowoczesnych lamp smołowych i nawet pomagał w zainstalowaniu pewniejszego systemu oświetlenia w salonie. Ale następnym razem zawodziło paliwo lub zatapiały się knoty i Urszula zastawała Rebekę na kolanach narzeczonego. W końcu nie przyjmowała żadnych wymówek, powierzyła Indiance piekarnię i wyroby cukiernicze, a sama zasiadła w fotelu, pilnując narzeczonych, zdecydowana nie dać się wywieść w pole sztuczkami, które były już stare za czasów jej młodości. „Biedna mama – mówiła Rebeka z ironicznym oburzeniem, widząc Urszulę ziewającą podczas tych usypiających wizyt. – Po śmierci będzie pokutować na tym fotelu”. Po trzech miesiącach amorów pod strażą, zniechęcony powolnością budowy, której postępy chodził sprawdzać codziennie, Pietro Crespi zdecydował się dać ojcu Nicanorowi pieniądze brakujące do ukończenia kościoła. Amaranta nie załamała się. Podczas gawęd z przyjaciółkami, które przychodziły każdego popołudnia haftować lub robić na drutach w galerii, obmyślała nowe przeszkody. Pewien błąd w obliczeniach sprawił, że zawiodło coś, na co najbardziej liczyła: wyjęcie kulek naftaliny, które Rebeka włożyła do swojej ślubnej sukni przechowywanej w komodzie sypialni. Zrobiła to na dwa miesiące przed ukończeniem budowy kościoła, ale Rebeka tak była podniecona bliskością ślubu, że chciała przygotować strój weselny wcześniej, niż to przewidziała Amaranta. Otworzywszy komodę i odwinąwszy papiery, a potem płótno ochronne, zobaczyła atłas sukni, welon, a nawet wianuszek z kwiatów pomarańczowych zżarte przez mole. Chociaż była pewna, że włożyła do papierów dwie garście kulek naftaliny, nieszczęście wydawało się tak przypadkowe, że nie ośmieliła się oskarżyć Amaranty. Pozostawał niecały miesiąc do ślubu, ale Amparo Moscote podjęła się uszyć nową suknię w ciągu tygodnia. Amaranta omal nie zemdlała tego deszczowego popołudnia, kiedy Amparo weszła do domu otoczona chmurą koronek, by zrobić Rebece ostatnią przymiarkę. Straciła głos i smużka lodowatego potu spłynęła jej po kręgosłupie. Długie miesiące drżała ze strachu w oczekiwaniu tej godziny, wiedząc, że jeśli nie wymyśli jakiejś zasadniczej przeszkody, to w ostatniej chwili, kiedy zawiodą już wszystkie inne środki, będzie miała odwagę otruć siostrę. Tego popołudnia, podczas gdy Rebeka dusiła się z gorąca w atłasowym pancerzu, który Amparo Moscote z pomocą tysiąca szpilek i nieskończonej cierpliwości upinała na jej ciele, Amaranta pomyliła kilka razy ścieg szydełkowy i zakłuła się igłą w palec, ale zdecydowała ze straszliwym chłodem serca, że dniem będzie ostatni piątek przed ślubem, a trucizną łyk opium w kawie.
Przeszkoda, równie nieoczekiwana, jak nieodwracalna, przyniosła nową zwłokę na czas nieokreślony. Na tydzień przed ustalonym dniem uroczystości mała Remedios obudziła się o północy w kałuży ciepłego płynu, który trysnął z jej wnętrzności jak rozdzierający gejzer, i umarła w trzy dni później, zatruta własną krwią, z parą martwych bliźniaków w brzuchu. Amarantę opadły straszliwe wyrzuty sumienia. Tak żarliwie błagała Boga, żeby się stało coś okropnego, że poczuła się winna śmierci Remedios. Nie była to ta przeszkoda, o którą tak błagała. Remedios wniosła do domu powiew radości. Zainstalowała się z mężem w sypialni, tuż obok warsztatu, i udekorowała ją lalkami i zabawkami swego niedawnego dzieciństwa, a jej wesoła żywotność rozsadzała cztery ściany sypialni i przelatywała jak huragan zdrowia przez galerię z begoniami. Śpiewała od samego świtu. Była jedyną istotą, która odważała się pośredniczyć w sporach między Rebeką a Amarantą. Wzięła na siebie ciężar obsługiwania Josego Arcadia Buendíi. Zanosiła mu posiłki, pomagała mu w załatwianiu potrzeb codziennych, myła go mydłem i szmatą, iskała wszy i gnidy z jego włosów i brody, utrzymywała w dobrym stanie daszek z liści palmowych i wzmacniała go nieprzemakalnymi płachtami w okresie burz. W ostatnich miesiącach potrafiła nawet porozumiewać się z nim prymitywną łaciną. Gdy urodził się syn Aureliana i Pilar Ternery, przyniesiony od razu do domu i ochrzczony podczas intymnej uroczystości imionami Aureliano José, Remedios zdecydowała, że należy traktować go jak jej najstarszego syna. Jej instynkt macierzyński zadziwił Urszulę. Aureliano ze swej strony znalazł w niej to usprawiedliwienie, które potrzebne mu było do życia. Pracował całymi dniami w warsztacie, a Remedios przynosiła mu w południe kubek kawy bez cukru. Oboje odwiedzali co wieczór państwa Moscote. Aureliano rozgrywał z teściem niekończące się partie warcabów, a Remedios gawędziła z siostrami albo zasięgała rad matki w sprawach ludzi dorosłych. Więzy z rodziną Buendíów umocniły w miasteczku autorytet don Apolinara Moscote. W częstych podróżach do stolicy prowincji uzyskał fundusz rządowy na budowę szkoły, żeby mógł się w niej uczyć Arcadio, który odziedziczył zamiłowanie dydaktyczne swego dziadka. Drogą perswazji skłonił większość ludzi do pomalowania domów na niebiesko z okazji święta niepodległości narodowej. Ulegając żądaniom ojca Nicanora, kazał przenieść sklepik Catarina na odludną ulicę i zamknął kilka domów rozpusty, które prosperowały w samym sercu miasta. Kiedyś powrócił z sześcioma policjantami uzbrojonymi w strzelby, nakazując im utrzymywać porządek, i nikt już nie pamiętał dawnego układu wykluczającego obecność uzbrojonych ludzi w mieście. Aureliano zadowolony był z działalności swego teścia. „Będziesz taki gruby jak on” – mówili mu przyjaciele. Ale siedzący tryb życia, który zaokrąglił jego twarz i dodał blasku oczom, nie zwiększył wagi jego ciała ani nie zmienił charakteru, przeciwnie, utrwalił w linii jego ust wyraz samotnej medytacji i nieugiętej siły woli. I on, i jego żona cieszyli się tak serdecznym przywiązaniem obydwóch rodzin, że kiedy Remedios oznajmiła, że spodziewa się dziecka, nawet Rebeka i Amaranta zawiesiły broń, postanawiając zrobić szydełkiem wyprawkę z wełny w kolorze niebieskim, gdyby urodził się chłopiec, i różowym na wypadek, gdyby przyszła na świat dziewczynka. Remedios była ostatnią osobą, o której pomyślał Arcadio parę lat później przed plutonem egzekucyjnym.
Urszula zarządziła żałobę, nakazując zamknięcie wszystkich drzwi i okien domu i zezwalając wyjść do miasta tylko w sprawach najważniejszych; zabroniła mówić głośno przez rok i dagerotyp Remedios z ukośną czarną wstęgą i oliwną wieczną lampką umieściła w miejscu, gdzie czuwano przy jej zwłokach. Przyszłe pokolenia, które nigdy nie pozwoliły zagasnąć tej lampce, czuły się zawsze trochę zaskoczone widokiem tej dziewczynki w plisowanych spódniczkach, białych bucikach, z organdynową kokardą we włosach, tak bardzo niezgodnym z klasycznym obrazem prababki. Amaranta zaopiekowała się Aurelianem José i zaadoptowała go jak syna, który miał dzielić jej samotność i ulżyć wyrzutom sumienia dręczącym ją po śmierci Remedios. Pietro Crespi przychodził o zmierzchu, stąpając cicho na palcach, z czarną wstążką na kapeluszu, i składał milczącą wizytę Rebece, bladej, bezkrwistej w swej czarnej sukni z długimi rękawami. Sama myśl o naznaczeniu nowej daty ślubu byłaby taką profanacją, że narzeczeństwo zmieniło się w jakiś związek wieczysty, zmęczoną miłość, o którą nikt już nie dbał, jakby narzeczeni, którzy niegdyś umyślnie psuli lampy, żeby się całować, porzuceni zostali na pastwę kaprysom śmierci. Straciwszy cel, doszczętnie załamana Rebeka znowu zaczęła jeść ziemię.
Nagle, kiedy żałoba trwała już tak długo, że wznowiono seanse haftu krzyżykami, pewnego popołudnia, o drugiej, w śmiertelnej ciszy godzin największego upału, ktoś pchnął drzwi od ulicy z taką siłą, że zadrżały fundamenty domu, i Rebeka ssąca palec w sypialni, i Amaranta, i jej przyjaciółki haftujące na ganku, Urszula w kuchni, Aureliano w swoim warsztacie, a nawet José Arcadio Buendía pod samotnym kasztanem doznali wrażenia, że dom się wali na skutek trzęsienia ziemi. Ujrzeli olbrzymiego mężczyznę, którego kwadratowe plecy ledwie mieściły się w drzwiach. Miał medalik z wizerunkiem Najświętszej Panny zawieszony na bawolej szyi, ramiona i pierś pokryte misternym tatuażem i miedzianą bransoletę na prawej ręce. Skórę miał spaloną słońcem i wiatrem, włosy krótkie i sztywne jak grzywa muła, żelazne szczęki i smutne spojrzenie. Talię ściskał mu pas dwa razy grubszy niż popręg konia, buty były wysokie, z ostrogami i podkutymi obcasami. Jego widok budził grozę i przywodził na myśl trzęsienie ziemi. Przeszedł przez salon i przyległy salonik z obszarpaną sakwą w ręku i ukazał się niby groźny olbrzym z baśni na ganku z begoniami, gdzie Amaranta i jej przyjaciółki siedziały jak sparaliżowane z igłami w powietrzu. „Cześć” – powiedział im zmęczonym głosem, rzucił sakwę na stół z robótkami i poszedł w głąb domu. „Cześć” – powiedział przestraszonej Rebece, przechodząc przez jej sypialnię. „Cześć” – powiedział Aurelianowi, który wytężając swój szósty zmysł, czekał przy stole złotniczym. Nie zatrzymał się przy nikim, poszedł prosto do kuchni i tu przystanął po raz pierwszy, u kresu podróży, która rozpoczęła się na przeciwległym końcu świata. „Cześć” – powiedział. Urszula przez ułamek sekundy stała z otwartymi ustami, patrząc mu w oczy, potem krzyknęła i rzuciła mu się na szyję, krzycząc i płacząc ze szczęścia. Był to José Arcadio. Wracał równie biedny, jak odszedł, do tego stopnia, że Urszula musiała dać mu dwa pesos na opłacenie wynajętego konia. Jego hiszpańszczyzna pomieszana była z jakimś dziwnym żargonem marynarskim. Pytano go, gdzie był, i odpowiedział: „Tam”. Zawiesił hamak w pokoju, który mu przeznaczono, i przespał trzy doby. Kiedy obudził się i zjadł szesnaście surowych jajek, poszedł prosto do sklepiku Catarina, gdzie jego monumentalne kształty wzbudziły popłoch i zaciekawienie kobiet. Zażądał muzyki i gorzałki dla wszystkich na swój rachunek. Mocował się na ręce z pięcioma mężczyznami jednocześnie. „To niemożliwe” – mówili, przekonawszy się, że nie są w stanie nawet ruszyć jego ramienia. „To dlatego, że ma amulet w ręku”. Catarino, który nie wierzył w takie próby sił, założył się o dwanaście pesos, że José Arcadio nie poruszy lady. Ale on szarpnął tylko, uniósł ladę nad głową i wystawił na ulicę. Trzeba było jedenastu mężczyzn, żeby wnieść ją z powrotem do środka. W szale zabawy wystawił na pokaz publiczny swoją monstrualną męskość, z wytatuowaną niebiesko-czerwoną dżunglą napisów w kilku językach. Kobiety, które obległy go natarczywie, pytał, która zapłaci najwięcej. Najbardziej zasobna skłonna była dać mu dwadzieścia pesos. Wtedy on obniżył cenę do dziesięciu i zaproponował losowanie. Była to suma niebotyczna, bo najwyżej ceniona kobieta zarabiała osiem pesos przez całą noc, ale wszystkie wyraziły zgodę. Napisały swoje imiona na czternastu karteczkach, które włożono do kapelusza, i każda z kobiet wyciągnęła jedną. Kiedy zostały w kapeluszu ostatnie dwie kartki, ustalono, do kogo należały.
– Jeszcze po pięć pesos od każdej – zaproponował José Arcadio – i podzielę się między obie.
Z tego żył. Sześćdziesiąt pięć razy objechał dookoła świat z załogą marynarzy bez ojczyzny. Kobiety, które przespały się z nim tej nocy w sklepiku Catarina, zaprowadziły go nagiego do sali tanecznej, żeby wszyscy zobaczyli, że na jego ciele nie ma ani milimetra skóry bez tatuażu czy to z przodu, czy z tyłu, od szyi aż do palców u nóg. Nie mógł zżyć się na nowo z rodziną. Spał przez cały dzień, a noce spędzał w dzielnicy domów publicznych, urządzając popisy siły. Przy nielicznych okazjach, kiedy Urszuli udało się go posadzić przy rodzinnym stole, promieniował życzliwością, zwłaszcza gdy opowiadał o swoich przygodach w dalekich krajach. Przeżył katastrofę okrętu i dwa tygodnie dryfował po Morzu Japońskim, żywiąc się mięsem swego towarzysza, który zmarł na udar słoneczny i którego mięso, solone i konserwowane w soli, pieczone na słońcu było ziarniste i miało słodkawy smak. Kiedyś, w słoneczne popołudnie w Zatoce Bengalskiej, marynarze z jego statku pokonali smoka morskiego, w którego brzuchu znaleziono hełm, ostrogi i broń krzyżowca. Na Morzu Karaibskim widział zjawę okrętu korsarskiego Viktora Huguesa z ożaglowaniem poszarpanym wiatrami śmierci i masztami zżartymi przez żuki morskie, zagubionego po wsze czasy w drodze na Gwadelupę. Urszula płakała przy stole, tak jakby czytała listy, które nigdy nie przyszły, a w których José Arcadio opisywał swoje niepowodzenia i przygody. „A tutaj taki wielki dom, synku – szlochała – i tyle jedzenia wyrzuconego świniom”. Ale w głębi ducha nie mogła pojąć, że chłopak, którego zabrali Cyganie, jest tym samym olbrzymem, który zjadał teraz pół prosiaka na obiad i od jego wiatrów więdły kwiaty. Podobnie było z resztą rodziny. Amaranta nie mogła ukryć wstrętu, jaki ogarniał ją przy stole na odgłos jego zwierzęcej czkawki. Arcadio, który nie znał sekretu swego pochodzenia, zaledwie odpowiadał na pytania zadawane mu w wyraźnym celu pozyskania jego uczuć. Aureliano próbował wskrzesić dawne dni, kiedy sypiali we wspólnym pokoju, przywrócić braterską zażyłość z czasów dzieciństwa, ale w pamięci Josego Arcadia nie było już na to miejsca, bo życie na morzu obciążyło ją zbyt wieloma innymi wspomnieniami. Tylko Rebeka uległa przy pierwszym ataku. Tego popołudnia, gdy ujrzała go przechodzącego przez sypialnię, pomyślała, że Pietro Crespi wygląda jak wymoczek przy tym stuprocentowym samcu, którego wulkaniczny oddech słychać było w całym domu. Szukała jego bliskości pod każdym pretekstem. Kiedyś José Arcadio, mierząc ją od stóp do głowy bezczelnym spojrzeniem, powiedział: „Kawał kobiety z ciebie, siostrzyczko”. Rebeka przestała panować nad sobą. Jadła ziemię i wapno ze ścian z chciwością dawnych czasów i ssała palec tak żarłocznie, że zrobił jej się odcisk na kciuku. Wymiotowała jakimś zielonym płynem ze zdechłymi pijawkami. Spędzała noce bezsennie, trzęsąc się w gorączce, walcząc z obłędem, czekając, aż zadrży dom od kroków Josego Arcadia wracającego o świcie. Pewnego popołudnia, kiedy wszyscy spali po obiedzie, nie mogła się już dłużej opierać i poszła do jego sypialni. Nie spał i leżał w kalesonach, rozciągnięty w hamaku przywiązanym do haków linami okrętowymi. Jego olbrzymie nagie ciało zdobne w kolorowe rysunki i napisy tak ją przeraziło, że chciała się wycofać. „Przepraszam – powiedziała – nie wiedziałam, że tu jesteś”. Ale zniżyła głos, żeby nikogo nie obudzić. „Chodź tutaj” – powiedział. Rebeka posłuchała. Zatrzymała się obok hamaka oblana lodowatym potem, czując, jak jej kiszki skręcają się w węzły, kiedy José Arcadio głaskał ją po kostkach u nóg, a potem przesuwał palce wzdłuż łydek i ud, mrucząc: „Aj, siostrzyczko, aj, siostrzyczko”. Musiała dokonać nadludzkiego wysiłku, żeby nie paść trupem, kiedy jakaś huraganowa siła uniosła ją w pasie, pogwałciła jej intymność i poćwiartowała jak ptaka. Zdążyła jeszcze podziękować Bogu za to, że się urodziła, nim zatraciła świadomość w niepojętej rozkoszy i nieznośnym bólu, grzęznąc w dymiącym bagnisku hamaka, który wchłonął jak bibuła eksplozję jej krwi.
W trzy dni później wzięli ślub podczas popołudniowej mszy. W przeddzień uroczystości José Arcadio poszedł do sklepu Pietra Crespiego. Zastał go udzielającego lekcji gry na lutni i przystąpił do rzeczy natychmiast, nie odwołując go na bok. „Żenię się z Rebeką” – powiedział mu.
Pietro Crespi zbladł, wręczył lutnię jednemu ze swych uczniów i oznajmił, że lekcja na dzisiaj skończona. Kiedy zostali sami w przeładowanym salonie, pełnym instrumentów muzycznych i nakręcanych zabawek, Pietro Crespi powiedział:
– To pańska siostra.
– Nic mi to nie przeszkadza – odpowiedział José Arcadio.
Pietro Crespi wytarł czoło chustką przesyconą zapachem lawendy.
– To coś przeciwnego naturze – tłumaczył – a poza tym prawo tego zabrania.
José Arcadio zniecierpliwił się nie tyle argumentacją, co bladością Pietra Crespiego.
– Sram na naturę – oświadczył. – I przychodzę o tym zakomunikować, żeby oszczędzić panu fatygi chodzenia i pytania o cokolwiek Rebeki.
Ale jego brutalność załamała się, gdy zobaczył, że Pietrowi Crespiemu wilgotnieją oczy.
– No cóż – powiedział już innym tonem. – Jeżeli zagustował pan w tej rodzinie, to została jeszcze Amaranta.
Ojciec Nicanor ogłosił na niedzielnym kazaniu, że José Arcadio i Rebeka nie są rodzeństwem. Urszula nigdy nie przebaczyła czegoś, co uznała za niewybaczalną hańbę dla rodziny, i kiedy nowożeńcy wrócili z kościoła, zabroniła im przekroczyć próg swojego domu. Dla niej jak gdyby umarli. Wynajęli więc domek naprzeciw cmentarza i sprowadzili się tam bez żadnych mebli prócz hamaka Josego Arcadia. W noc poślubną Rebekę ugryzł w stopę skorpion, który wlazł do jej pantofla. Zdrętwiał jej język, ale to nie zmąciło ich budzącego powszechne zgorszenie miodowego miesiąca. Sąsiadów przerażały krzyki, które budziły całą dzielnicę co najmniej osiem razy w ciągu nocy i trzy podczas sjesty, i modlili się, żeby tak niepohamowana namiętność nie zakłóciła spokoju zmarłych.
Z całej rodziny zatroszczył się o nich tylko Aureliano. Kupił im trochę mebli i dostarczył pieniędzy, dopóki José Arcadio nie odzyskał poczucia rzeczywistości i nie zaczął uprawiać bezpańskiego pola za domem. Amaranta natomiast nigdy nie zdołała przezwyciężyć swojej urazy do Rebeki, chociaż życie ofiarowało jej satysfakcję, o jakiej nie marzyła: z inicjatywy Urszuli, która nie wiedziała, jak zmazać hańbę rodzinną, Pietro Crespi nadal przychodził do nich we wtorki na obiady, znosząc swoją klęskę ze spokojną godnością. Zachował czarną wstążkę na kapeluszu, na znak szacunku dla rodziny, i okazywał swoje przywiązanie do Urszuli, przynosząc jej egzotyczne podarunki: sardynki portugalskie, marmoladę z tureckich róż, a kiedyś przepiękną mantylę z Manili. Amaranta traktowała go z serdeczną troskliwością. Odgadywała jego życzenia, odcinała mu zwisające nitki u mankietów koszuli i wyhaftowała tuzin chusteczek z jego inicjałami jako podarunek urodzinowy. We wtorki po obiedzie, kiedy haftowała na ganku z begoniami, Pietro Crespi dotrzymywał jej towarzystwa. Amaranta, którą on zawsze traktował jak dziecko, nagle objawiła mu się jako kobieta. Brakowało jej wdzięku, ale miała wyjątkową subtelność i przenikliwość spojrzenia na sprawy tego świata i skrywała w sobie niewypowiedzianą tkliwość. W pewien wtorek, kiedy już nikt nie wątpił, że później lub wcześniej musi się to stać, Pietro Crespi poprosił ją, by została jego żoną. Amaranta nie przerwała roboty. Poczekała, aż przejdzie gorący rumieniec sięgający po czubki jej uszu, a głos przybierze spokojną dojrzałość.
– Oczywiście, Crespi – powiedziała – ale kiedy się lepiej poznamy. Niedobrze jest przyspieszać bieg rzeczy.
Urszula oburzyła się. Pomimo szacunku, jakim darzyła Pietra Crespiego, nie udawało jej się ustalić, czy jego decyzja jest dobra, czy zła z moralnego punktu widzenia po długim i głośnym narzeczeństwie z Rebeką. W końcu przyjęła to jako fakt moralnie obojętny, ponieważ nikt nie podzielał jej wątpliwości. Aureliano, który był głową rodziny, stropił ją do reszty swoją enigmatyczną i kategoryczną opinią:
– Nie czas teraz myśleć o małżeństwach.
Opinia ta, którą Urszula zrozumiała dopiero wiele miesięcy później, była jedyną szczerą, jaką mógł wyrazić Aureliano w tamtej chwili nie tylko na temat małżeństwa, ale i każdej innej sprawy, oprócz wojny. On sam przed plutonem egzekucyjnym nie mógł dobrze zrozumieć, jaki łańcuch połączył serię drobnych, ale nieodwołalnych przypadków, które doprowadziły go do tego punktu. Śmierć Remedios nie wstrząsnęła nim tak, jak się obawiał. Było to raczej uczucie głuchej furii, które stopniowo słabło, aż przerodziło się w samotne i bierne poczucie klęski, zawód podobny do tego, jaki przeżywał w czasie, gdy pogodził się z myślą o życiu bez kobiety. Znowu pogrążył się w pracy, ale zachował zwyczaj grania w warcaby ze swoim teściem. W dotkniętym żałobą domu nocne rozmowy zacieśniały więź przyjaźni między dwoma mężczyznami. „Ożeń się drugi raz, Aurelito – powtarzał jego teść. – Mam jeszcze sześć córek do wydania”. Pewnego dnia, przed wyborami, don Apolinar Moscote wrócił z jednej ze swych częstych podróży zaniepokojony sytuacją polityczną kraju. Liberałowie byli zdecydowani wszcząć wojnę. Ponieważ Aureliano w tym okresie miał nader niejasne wyobrażenie o różnicy między konserwatystami a liberałami, teść udzielał mu elementarnych lekcji. „Liberałowie – tłumaczył mu – są masonami, ludźmi złych zasad, żądają wieszania księży, wprowadzenia ślubów cywilnych i rozwodów, zrównania praw dla dzieci legalnie i nielegalnie urodzonych, podziału kraju według systemu federalnego, który pozbawi najwyższą władzę siły. Konserwatyści natomiast, którzy otrzymali władzę bezpośrednio od Boga, głosili stałość porządku publicznego i moralność w życiu rodzinnym, bronili wiary w Chrystusa, zasad władzy i nie zamierzali dopuścić do rozbicia kraju na jednostki autonomiczne”. Ze względów humanitarnych Aureliano sympatyzował z postawą liberałów, popierając żądanie równości praw dla dzieci naturalnych, w żaden sposób jednak nie rozumiał, jak można dojść do takiej ostateczności jak wojna z powodu rzeczy, których nie można dotknąć ręką. Wydawało mu się przesadą ze strony teścia to, że do miasteczka, które nie znało namiętności politycznych, kazał wysłać sześciu uzbrojonych w karabiny żołnierzy pod wodzą sierżanta. Ci jednak nie tylko przybyli, lecz krążyli z domu do domu, konfiskując broń myśliwską, maczety, a nawet noże kuchenne, zanim rozdali mężczyznom powyżej dwudziestu jeden lat niebieskie kartki z nazwiskami kandydatów konserwatystów i czerwone z nazwiskami kandydatów liberalnych. W przeddzień wyborów don Apolinar Moscote publicznie odczytał obwieszczenie, które na czterdzieści osiem godzin, począwszy od północy w sobotę, zabraniało sprzedaży napojów alkoholowych oraz zebrań gromadzących więcej niż trzy niespokrewnione z sobą osoby. Wybory przebiegły bez incydentów. O ósmej rano w niedzielę zainstalowano na placu drewnianą urnę, której strzegło sześciu żołnierzy. Głosowano z całkowitą swobodą, jak to mógł sprawdzić sam Aureliano, który wraz ze swoim teściem prawie cały dzień pilnował, żeby nikt nie głosował więcej niż jeden raz. O czwartej po południu bicie dzwonów na placu oznajmiło koniec dnia wyborczego i don Apolinar Moscote zapieczętował urnę dwoma skrzyżowanymi paskami papieru z własnym podpisem. Wieczorem, grając w warcaby z Aurelianem, kazał sierżantowi zerwać nalepki i przeliczyć głosy. Liczba kartek czerwonych i niebieskich była niemal równa, ale sierżant zostawił tylko dziesięć kartek czerwonych i uzupełnił różnicę niebieskimi. Później zapieczętowano urnę z powrotem nowymi nalepkami i następnego ranka zawieziono do stolicy prowincji.
– Liberałowie zaczną wojnę – powiedział Aureliano.
Don Apolinar nie przerywał gry w warcaby.
– Jeżeli to mówisz z powodu zamiany kartek, to nie zaczną – odrzekł. – Zostawia się parę kartek czerwonych, żeby nie było reklamacji.
Aureliano zrozumiał niekorzystną sytuację opozycji.
– Gdybym ja był liberałem wypowiedziałbym wojnę z powodu tych kartek.
Teść spojrzał na niego ponad oprawką okularów.
– Słuchaj, Aurelito – powiedział – gdybyś ty był liberałem, nie zobaczyłbyś zamiany kartek, chociaż jesteś moim zięciem.
Tym, co rzeczywiście wywołało oburzenie ludności, był nie rezultat wyborów, lecz fakt, że żołnierze nie zwrócili broni. Grupa kobiet zgłosiła się do Aureliana, żeby uzyskał u swego teścia nakaz zwrotu noży kuchennych. Don Apolinar Moscote wytłumaczył mu w ścisłym zaufaniu, że żołnierze zabrali skonfiskowaną broń jako dowód, że liberałowie szykują się do wojny. Cynizm tego wyznania przeraził Aureliana. Nic na to nie powiedział, ale pewnego wieczoru, kiedy Gerineldo Márquez i Magnifico Visbal, rozmawiając z innymi przyjaciółmi o incydencie z nożami, zapytali go, czy jest liberałem, czy też konserwatystą, Aureliano nie zawahał się:
– Jeżeli już trzeba kimś być, będę liberałem – powiedział. – Bo konserwatyści to oszuści.
Nazajutrz, na żądanie przyjaciół, poszedł do doktora Aliria Noguera z prośbą o poradę na rzekomy ból wątroby. Nie wiedział nawet, jaki był cel tej intrygi. Doktor Alirio Noguera przybył do Macondo kilka lat temu z walizeczką pigułek bez smaku i maksymą medyczną, która nikomu nie przypadła do gustu: klin klinem. Rzeczywiście było to oszustwo. Pod niewinną maską niedocenianego lekarza ukrywał się terrorysta, który butami sięgającymi do pół łydki zasłaniał blizny po kajdanach, noszonych przez pięć lat. Schwytany podczas pierwszej rebelii federalistów zdołał uciec na Curaçao przebrany w strój, którego nienawidził najbardziej na świecie: sutannę. Pod koniec długiego wygnania, zachęcony nowinami, które przywozili na Curaçao wygnańcy z całego regionu karaibskiego, wsiadł na szkuner przemytników i pewnego dnia pojawił się w Riohacha z flakonami pigułek spreparowanych z rafinowanego cukru i dyplomem uniwersytetu w Lipsku, który sam sfałszował. Rozczarowanie było okrutne. Ruch federalny, o którym zbiegowie mówili jak o loncie zapalnym gotowym do wybuchu, rozpłynął się w niejasnej nadziei na wybory. Rozgoryczony klęską, w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby spokojnie czekać starości, fałszywy homeopata schronił się w Macondo. W ciasnej, wypełnionej pustymi buteleczkami izdebce wynajętej na rynku spędził kilka lat wśród nieuleczalnie chorych, którzy po wypróbowaniu wszystkiego szukali pociechy w pigułkach z cukru. Jego instynkty agitatora pozostawały uśpione, dopóki don Apolinar Moscote był władzą tylko formalną. Czas mijał mu na wspomnieniach i walce z własną astmą. Bliskość wyborów była tą nitką, która pozwoliła mu znowu dojść do wywrotowego kłębka. Nawiązał kontakt z młodymi ludźmi, którzy nie mieli wyrobienia politycznego, i pogrążył się w tajnej kampanii opozycyjnej. Liczne czerwone kartki, znajdujące się w urnie i przypisane przez don Apolinara Moscote właściwemu młodzieży duchowi przekory, były częścią jego planu: zmusił swoich uczniów do głosowania, żeby ich przekonać, że wybory to tylko farsa. „Jedynym środkiem skutecznym – mówił – jest przemoc”. Większość przyjaciół Aureliana z zachwytem przyjmowała ideę zlikwidowania porządku konserwatystów, ale nikt nie odważył się wtajemniczyć go w te plany nie tylko z powodu więzów łączących go z corregidorem, ale ze względu na jego charakter marzyciela i odludka. Wiedziano poza tym, że głosował na konserwatystów z polecenia teścia. Toteż tylko prosty przypadek ujawnił jego uczucia polityczne i tylko ciekawość skłoniła go do wizyty u lekarza i leczenia się z nieistniejącej choroby. W norze cuchnącej pajęczyną i kamforą zobaczył coś na kształt zakurzonej iguany, której płuca gwizdały przy oddechu. Nim zadał jakiekolwiek pytanie, doktor zaprowadził go do okna i obejrzał mu wewnętrzną stronę dolnej powieki. „To nie tam” – powiedział Aureliano, tak jak mu polecono. Namacał wątrobę końcami palców i dodał: „Stąd promieniuje ból, który nie pozwala mi spać”. Wtedy doktor Noguera zamknął okno pod pretekstem zbyt mocnego słońca i wytłumaczył mu w prostych słowach, dlaczego mordowanie konserwatystów jest obowiązkiem patriotycznym. Przez kilka dni Aureliano nosił przy sobie w kieszeni koszuli buteleczkę. Wyciągał ją co dwie godziny, kładł trzy pastyleczki na dłoni i wrzucał do ust, żeby rozpuściły się powoli. Don Apolinar Moscote wyśmiał jego wiarę w homeopatię, ale spiskowcy rozpoznawali w nim jeszcze jednego ze swoich. W spisku uczestniczyli prawie wszyscy synowie założycieli miasta, chociaż żaden z nich nie wiedział, na czym polega akcja, którą sami przygotowują. Jednakże tego dnia, kiedy lekarz wyjawił mu sekret, Aureliano odmówił przystąpienia do konspiracji. Jakkolwiek był wówczas przekonany o potrzebie zlikwidowania reżimu konserwatystów, plan wzbudził w nim zgrozę. Doktor Noguera w skrytości ducha był zwolennikiem porachunków osobistych. Jego system sprowadzał się do skoordynowania serii akcji indywidualnych, które mistrzowskim ciosem o zasięgu ogólnokrajowym zlikwidowałyby wszystkich funkcjonariuszy reżimu razem z rodzinami, a zwłaszcza dzieci, by zniszczyć konserwatyzm w zarodku. Don Apolinar Moscote, jego żona i sześć córek naturalnie znajdowali się na liście.
3
To bardzo proste. Ten człowiek odkrył czwarty stan materii (przyp. tłum.).
4
Zaprzeczam temu. Fakt ten dowodzi istnienia Boga bez żadnych wątpliwości (przyp. tłum.).