Читать книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес - Страница 6
Otwarcie nowego domu
ОглавлениеOtwarcie nowego domu – białego jak gołąb – uświetnione zostało balem. Urszula powzięła tę myśl owego popołudnia, kiedy dostrzegła przemianę Rebeki i Amaranty z dzieci w podlotki, i nieomal można powiedzieć, że głównym celem rozbudowy było stworzenie dla dziewcząt odpowiedniego otoczenia i salonu, gdzie mogłyby przyjmować gości. Żeby nic nie przyćmiło splendoru tej imprezy, pracowała jak galernik, podczas gdy dokonywano ostatnich robót murarskich. Jeszcze zanim je zakończono, sprowadziła kosztowne sprzęty dla dekoracji i wyposażenia wnętrz, a także wspaniały wynalazek, który miał wzbudzić podziw całego miasteczka i radość młodzieży – pianolę. Przywieziono ją w częściach, załadowaną w kilku skrzyniach, razem z meblami wiedeńskimi, czeskimi kryształami, serwisem Kompanii Indyjskiej, holenderskimi obrusami i obfitością lamp i świeczników, wazonów, draperii i gobelinów. Dom handlowy na własny koszt wysłał włoskiego fachowca nazwiskiem Pietro Crespi, aby zmontował i nastroił pianolę, zaznajomił nabywców instrumentu, jak należy się z nim obchodzić, i nauczył ich tańczyć w takt modnych melodii spisanych na sześciu rolkach papieru.
Pietro Crespi był młodym blondynem, najpiękniejszym i najlepiej wychowanym mężczyzną, jakiego dotychczas widziano w Macondo, tak dbałym o formy, że pomimo duszącego upału, pracował w brokatowej kamizelce i w grubym ciemnym żakiecie. Ociekający potem, zachowując należny dystans w stosunku do właścicieli domu, przez wiele tygodni pracował zamknięty w salonie z poświęceniem nie mniejszym niż Aureliano w swojej pracowni złotniczej. Pewnego ranka, nie otwierając drzwi, nie wzywając żadnego świadka cudu, zamieścił pierwszy zwój w pianoli i nieznośne uderzenia młoteczków, jak również nieustanny klekot drewnianych deseczek ucichły, gdy popłynęły pierwsze dźwięki czystej i składnej muzyki. Wszyscy pospieszyli do salonu. José Arcadio Buendía oniemiał z wrażenia, urzeczony nie tyle pięknością melodii, co samoistnym ruchem klawiatury, i zainstalował w salonie aparat Melquiadesa, w nadziei uzyskania dagerotypu niewidzialnego wykonawcy. Tego dnia Włoch został zaproszony na obiad. Rebeka i Amaranta, usługujące przy stole, były oszołomione zręcznością, z jaką posługiwał się sztućcami ten anielski młodzieniec o bladych rękach bez pierścionków. W saloniku przyległym do dużego salonu Pietro Crespi udzielał im lekcji tańca. Pokazywał taneczne kroki, nie dotykając dziewcząt, wybijając takt metronomem, pod życzliwym spojrzeniem Urszuli, która nie opuściła pokoju ani na chwilę przez czas trwania nauki. Pietro Crespi przywdziewał na tę okazję specjalne elastyczne obcisłe spodnie i lekkie pantofle do tańca. „Nie masz się czego obawiać – mówił do żony José Arcadio Buendía. – Ten człowiek nie jest mężczyzną”. Ale ona nie zaniechała czujności, dopóki nie skończyła się nauka i Włoch nie wyjechał z Macondo. Wtedy zaczęły się przygotowania do balu. Urszula sporządziła listę zaproszonych, składającą się wyłącznie z potomków założycieli miasta, z wyjątkiem rodziny Pilar Ternery, która tymczasem urodziła już dwoje nowych dzieci z nieznanych ojców. Była to więc istotnie selekcja klasowa, tyle że kierowana uczuciami przyjaźni, ponieważ wybrańcy należeli do najdawniejszych przyjaciół domu Buendíów, jeszcze sprzed wędrówki zakończonej założeniem Macondo, ich synowie i wnuki zaś byli stałymi towarzyszami Aureliana i Arcadia od dzieciństwa, a córki jedynymi dziewczętami, które przychodziły tu haftować razem z Rebeką i Amarantą. Don Apolinar Moscote, dobrotliwy przedstawiciel rządu, którego działalność ograniczała się do utrzymywania, z własnych skromnych środków, dwóch policjantów uzbrojonych w pałki, był właściwie władzą nominalną. Aby ulżyć wydatkom domowym, jego córki otworzyły rodzaj pracowni, gdzie wyrabiały zarówno kwiaty z filcu, jak i słodycze z guawy, a prócz tego pisały na zamówienie liściki miłosne. Ale chociaż skromne i usłużne, najładniejsze w miasteczku i najzręczniejsze w nowych tańcach, nie dostąpiły zaszczytu zaproszenia na zabawę.
Podczas gdy Urszula i dziewczęta rozpakowywały meble, czyściły porcelanę i zawieszały obrazy dziewic w łodziach pełnych róż, ozdabiając nagie ściany zbudowane przez murarzy, José Arcadio Buendía zrezygnował z uchwycenia obrazu Boga, przekonany o jego nieistnieniu, i wypatroszył pianolę, żeby przeniknąć jej tajemną magię. Na dwa dni przed balem, grzęznąc w potopie kołeczków i młoteczków, których stale było za dużo, szamocąc się w plątaninie strun, które rozwijał z jednego końca, a one same zwijały się na nowo z drugiego, zdołał jakoś sklecić całość z powrotem. Nigdy nie było w tym domu tyle nerwowego podniecenia i bieganiny, co przez ten czas, ale mimo wszystko nowe lampy naftowe zapaliły się w przewidywanym dniu i o oznaczonej godzinie. Otwarto dom, jeszcze pachnący żywicą i wilgotnym wapnem; synowie i wnuki założycieli obejrzeli galerię z paprociami i begoniami, zaciszne pokoje i ogród przesycony zapachem róż, po czym zgromadzili się w salonie pod nieznaną machiną nakrytą białym prześcieradłem. Ci, co znali fortepian, popularny w innych osiedlach na moczarach, czuli się trochę rozczarowani, lecz o ileż boleśniejsze było rozczarowanie Urszuli, gdy założyła pierwszy zwój papieru – żeby Amaranta i Rebeka mogły otworzyć bal – i okazało się, że mechanizm nie działa. Melquíades, już prawie niewidomy, rozsypujący się ze starości, odwołał się do swej najdawniejszej wiedzy, próbując go naprawić. W końcu José Arcadio Buendía poruszył niechcący jakiś zacięty tryb i popłynęła muzyka, najpierw jakby bulgocący strumyczek, potem jak bijące źródło nieskoordynowanych dźwięków. Nie trafiając w bezładnie założone i źle dostrojone struny, młoteczki oszalały. Mimo to nieulękli potomkowie dwudziestu jeden bohaterów, którzy przeszli sierrę w poszukiwaniu morza na zachodzie, drwili sobie z zasadzek muzycznego pandemonium i tańce trwały aż do świtu.
Pietro Crespi przyjechał znowu, żeby złożyć pianolę. Rebeka i Amaranta pomogły mu uporządkować struny i śmiały się razem z nim z przemieszanych nut walców. Nastrój był tak przyjacielski i naturalny, że Urszula zrezygnowała z pilnowania młodych. W przeddzień wyjazdu Pietra zaimprowizowano na jego pożegnanie zabawę, z naprawioną już pianolą. Pietro i Rebeka dali mistrzowski pokaz nowoczesnych tańców. Arcadio i Amaranta dorównywali im wdziękiem i zwinnością. Ale widowisko zostało przerwane, gdy Pilar Ternera, stojąca w gromadzie gapiów przy drzwiach, pobiła się z kobietą, która pozwoliła sobie na uwagę, że młody Arcadio ma damskie pośladki. Koło północy Pietro Crespi pożegnał się sentymentalnym króciutkim przemówieniem i przyrzekł niedługo powrócić. Rebeka odprowadziła go do drzwi, a po zamknięciu domu i zgaszeniu lamp poszła płakać do swego pokoju. Był to niepocieszony, rozpaczliwy szloch, trwający kilka dni, a jego przyczyny nie dowiedziała się nawet Amaranta. Ta skrytość nie miała w sobie nic niezwykłego. Na zewnątrz ekspansywna i serdeczna, Rebeka miała charakter samotnika i serce nieprzeniknione. Była pięknie zbudowaną dziewczyną, wysoką i o mocnych kościach, lecz dotychczas nie chciała się rozstać ze swoim fotelikiem na biegunach, z którym przybyła do domu, wielekroć już naprawianym i z połamanymi poręczami. Nikt nigdy nie odkrył, że jeszcze w tym wieku zachowała zwyczaj ssania palca. Dlatego to przy każdej okazji zamykała się w łazience i nauczyła się spać z twarzą odwróconą do ściany. Podczas deszczowych popołudni, haftując w towarzystwie przyjaciółek na ganku z begoniami, często gubiła się w rozmowie i łza tęsknoty kręciła się w jej oku na widok podkopów wilgotnej ziemi i wzgórków zbudowanych przez dżdżownice w ogrodzie. Te skryte upodobania, zwyciężone ongiś przez pomarańcze z rabarbarem, powróciły z niepohamowaną siłą w okresie rozpaczy. Znowu zaczęła jeść ziemię. Pierwszy raz zrobiła to raczej przez ciekawość, przekonana, że obrzydliwy smak będzie najlepszym lekarstwem na pokusę. Istotnie nie mogła znieść smaku ziemi w ustach. Ale próbowała znowu pod wpływem wzrastającego niepokoju i z wolna odzyskała apetyty przodków, umiłowanie pierwotnych minerałów i nieskrępowaną satysfakcję pożywienia z przedhistorycznej epoki. Wrzucała garście ziemi do kieszeni, żeby potem żuć ją ziarnko po ziarnku, tak by nikt nie zauważył, z mieszanym uczuciem błogości i furii, w tym samym czasie, gdy uczyła swoje przyjaciółki najtrudniejszych ściegów lub rozmawiała z innymi mężczyznami, którzy nie zasługiwali na to, by dla nich jeść wapno ze ścian. Garście ziemi przybliżały ją w pewien sposób do tego jedynego mężczyzny zasługującego na takie poniżenie, tak jakby ziemia, po której on stąpał w swoich wykwintnych lakierkach w innym miejscu świata, przekazywała jej jego ciężar i ciepło w tym smaku minerałów, który zostawiał gorycz w ustach i zapewniał spokój w sercu. Pewnego popołudnia, ni stąd, ni zowąd, przyszła Amparo Moscote, pytając, czy może obejrzeć nowy dom. Amaranta i Rebeka zaskoczone nieprzewidzianą wizytą przyjęły ją nader oficjalnie. Pokazywały jej przebudowane wnętrza, pozwoliły posłuchać muzyki z pianoli i poczęstowały oranżadą z ciasteczkami. Amparo dała im prawdziwą lekcję godności, uroku osobistego i dobrych manier, które zachwyciły Urszulę w ciągu tych kilku chwil, kiedy asystowała przy wizycie. Po dwóch godzinach, gdy rozmowa zaczynała się już rwać, Amparo skorzystała z nieuwagi Amaranty i wręczyła Rebece list. Ta zdążyła odczytać nazwisko wielce szanownej panny Rebeki Buendíi, skreślone tym samym starannym pismem, tym samym zielonym atramentem i z takim samym wyszukanym rozmieszczeniem słów, z jakim pisane były instrukcje dotyczące użytkowania pianoli, prędziutko złożyła list w kilkoro i schowała go za stanik, patrząc na Amparo Moscote z wyrazem bezgranicznej wdzięczności i milczącej przysięgi wspólnictwa aż do śmierci.
Nagła przyjaźń Amparo Moscote i Rebeki Buendíi rozbudziła nadzieje Aureliana. Wspomnienie małej Remedios nie przestawało go dręczyć, ale nie miał okazji jej widywać. Spacerując po ulicach w towarzystwie swych najlepszych przyjaciół – Magnifica Visbala i Gerinelda Marqueza, synów założycieli miasta o tych samych nazwiskach – szukał jej tęsknym wzrokiem w pracowni krawieckiej, ale widział tylko jej starsze siostry. Obecność Amparo Moscote w jego domu była jakby wróżbą. „Musi kiedyś przyjść z nią razem – mówił sobie Aureliano po cichu. – Musi przyjść”. Tyle razy to powtarzał i z takim przekonaniem, że pewnego popołudnia, kiedy wyrabiał w swoim warsztacie złotą rybkę, uczuł nagle pewność, że Remedios odpowiedziała na jego wezwanie. Trochę później rzeczywiście usłyszał dziecięcy głosik i podniósłszy wzrok, ze zlodowaciałym ze strachu sercem, zobaczył w drzwiach dziewczynkę w różowej organdynowej sukience i białych pantofelkach.
– Nie wchodź tam, Remedios – powiedziała Amparo Moscote z ganku. – Tam się pracuje.
Ale Aureliano nie dał jej czasu usłuchać. Podniósł pozłacaną rybkę na łańcuszku wychodzącym z jej pyszczka i powiedział:
– Wejdź.
Remedios zbliżyła się i zaczęła pytać, co to za rybka, lecz Aureliano nie mógł odpowiedzieć, bo głos uwiązł mu w gardle. Chciał patrzeć do końca życia na tę białą jak lilia skórę i szmaragdowe oczy, słyszeć ten głos, który po każdym pytaniu mówił „proszę pana” z takim samym szacunkiem, z jakim on mówił do swego ojca. Melquíades, siedząc w kącie przy biurku, gryzmolił swoje tajemnicze znaki. Aureliano znienawidził go nagle. Nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko powiedzieć dziewczynce, że podaruje jej rybkę, ale mała tak się przestraszyła tej obietnicy, że czym prędzej uciekła. Tego popołudnia Aureliano stracił całą skrytą cierpliwość, z jaką dotychczas czekał na okazję zobaczenia jej. Zaniedbał się w pracy. Wzywał ją wiele razy w desperackim wysiłku skupienia myśli, ale Remedios nie odpowiedziała. Szukał jej w pracowni sióstr, zaglądał przez szpary żaluzji do jej domu, do biura jej ojca, ale znajdował ją tylko w tym obrazie, który wytworzyła jego własna straszliwa samotność. Spędzał całe godziny z Rebeką w salonie, słuchając walców pianoli. Ona ich słuchała, bo przy tej muzyce Pietro Crespi kiedyś uczył ją tańczyć. Aureliano słuchał po prostu dlatego, że wszystko, nawet muzyka, przypominało mu Remedios.
Dom wypełniła miłość. Aureliano wyrażał ją w wierszach, które nigdy nie miały ani początku, ani końca. Pisał je na chropowatych pergaminach podarowanych mu przez Melquiadesa, na ścianach łazienki, na skórze swoich rąk, i wszędzie ukazywała się przeistoczona Remedios: Remedios w sennym powietrzu godzin sjesty, Remedios w milczącym oddechu róż, Remedios w tajemnym korowodzie nocnych motyli, Remedios w zapachu chleba o świcie, Remedios wszędzie i Remedios na zawsze. Rebeka oczekiwała na miłość, o czwartej po południu haftując przy oknie. Wiedziała, że muł pocztowy przybywa co dwa tygodnie, ale ona oczekiwała go przez cały czas, przekonana, że zjawi się przez pomyłkę jakiegokolwiek innego dnia. Stało się coś wręcz przeciwnego – kiedyś muł nie przybył przewidzianego dnia. Oszalała z rozpaczy Rebeka wstała o północy i jadła garście ziemi z ogrodu z samobójczą żarłocznością, płacząc z bólu i wściekłości, żując młode dżdżownice i raniąc sobie dziąsła skorupkami ślimaków. Wymiotowała aż do wschodu słońca. Pogrążona w stanie gorączkowej prostracji, straciła przytomność, a serce jej otworzyło się w bezwstydnym szale. Zgorszona Urszula podważyła zamek w skrzyni i na jej dnie znalazła szesnaście pachnących listów przewiązanych różową wstążeczką, zeschłe liście i płatki kwiatów przechowywane w starych książkach, i zasuszone motyle, które przy dotknięciu rozsypywały się na proszek.
Tylko Aureliano zdolny był zrozumieć tak ogromną rozpacz. Tego popołudnia, podczas gdy Urszula usiłowała wywieść Rebekę z mroków obłędu, wybrał się do sklepiku Catarina. Razem z nim poszli do Magnifica Visbala i Gerinelda Marqueza. Zakład rozszerzono i dobudowano amfiladę drewnianych izdebek, w których mieszkały samotne kobiety pachnące zwiędłymi liśćmi. Zespół złożony z gitary i perkusistów wykonywał piosenki Francisca el Hombre, który już od paru lat nie pokazał się w Macondo. Trzej przyjaciele popijali guarapo. Magnifico i Gerineldo, rówieśnicy Aureliana, ale bardziej doświadczeni w sprawach tego świata, pili z kobietami, które siedziały im na kolanach. Jedna z nich, przywiędła i ze złotymi zębami, pogładziła Aureliana pieszczotliwie. Odtrącił ją. Zauważył, że im więcej pije, tym wyraźniej przypomina sobie Remedios, lecz tym lepiej znosi torturę tych wspomnień. Sam nie wiedział, w którym momencie zaczął jakby szybować w powietrzu. Zobaczył swoich przyjaciół i kobiety żeglujące w smudze światła, bez ważkości i objętości, wymieniające słowa, które nie wychodziły z ich ust, dające tajemnicze znaki, których sens nie odpowiadał ich gestom. Catarino położył mu rękę na plecach i powiedział: „Zaraz wybije jedenasta”, Aureliano odwrócił głowę i zobaczył olbrzymią zniekształconą twarz, tak jak w tamtych czasach zapomnienia, i odzyskał ją jakiegoś innego ranka w pokoju, który był mu zupełnie obcy i gdzie znajdowała się Pilar Ternera w halce, bosa, rozczochrana, oświetlająca pokój latarnią, osłupiała i niedowierzająca własnym oczom.
– Aureliano!
Aureliano stanął pewniej na nogach i podniósł głowę. Nie wiedział, jak dotarł do tego miejsca, wiedział jednak w jakim celu, ponieważ od dzieciństwa cel ten tkwił ukryty w nienaruszalnym zakamarku jego serca.
– Przyszedłem się z panią przespać – powiedział.
Ubranie miał oblepione błotem i wymiotami. Pilar Ternera, która w owym czasie mieszkała tylko z dwojgiem najmłodszych dzieci, nie zadała mu ani jednego pytania. Zaprowadziła go do łóżka. Obmyła mu twarz mokrą szmatą, zdjęła z niego ubranie, a potem sama rozebrała się do naga i zasunęła moskitierę, żeby nie widziały ich dzieci, gdy się przebudzą. Znużyło ją już oczekiwanie na mężczyznę, który pozostał, na mężczyzn, którzy odeszli, na niezliczonych mężczyzn, którzy zgubili drogę do jej domu, zmyleni niepewnością kart. W oczekiwaniu pomarszczyła się jej skóra, zwiędły piersi i wygasł żar serca. Poszukała Aureliana w ciemności, położyła mu rękę na brzuchu i pocałowała go w szyję z macierzyńską czułością. „Moje biedne dzieciątko” – szepnęła. Aureliano się wzdrygnął. Ze spokojem, bez najmniejszego potknięcia, zostawił za sobą ostre skały bólu i odnalazł Remedios zamienioną w bezkresne trzęsawisko, pachnącą dymem i świeżo uprasowaną bielizną. Kiedy oprzytomniał, zapłakał. Początkowo był to szloch mimowolny i urywany, potem popłynął niepohamowanym strumieniem, jak gdyby jakieś bolesne nabrzmienie rozdarło się w jego wnętrzu. Ona czekała, gładząc go po głowie, aż do chwili, gdy jego ciało uwolniło się od ciemnej zmory, która nie pozwalała mu żyć. Wówczas Pilar Ternera zapytała: „Kto to jest?”. Aureliano powiedział jej. Ona zaśmiała się tym śmiechem, który niegdyś płoszył gołębie, a teraz nawet nie budził jej dzieci. „Będziesz ją musiał prowadzić za rączkę” – zażartowała. Ale pod tym żartem Aureliano wyczuł spokojną przystań zrozumienia. Zanim wyszedł z jej domu, pozostawiając tam nie tylko zwątpienie w swą męskość, lecz także gorzki ciężar, który przez tyle miesięcy nosił w sercu, Pilar pożegnała go spontaniczną obietnicą:
– Porozmawiam z dziewczynką – powiedziała – i zobaczysz, że podam ci ją na półmisku.
Spełniła przyrzeczenie. Tyle że w bardzo złym momencie, gdyż dom utracił spokój dawnych dni. Odkrywszy namiętny afekt Rebeki, którego nie sposób było utrzymać w sekrecie z powodu jej krzyków, Amaranta dostała gorączki. Także i ona cierpiała na zadrę samotnej miłości. Zamknięta w łazience, dawała upust swoim uczuciom bez nadziei, pisząc rozgorączkowane listy, których jedynym przeznaczeniem było spocząć na dnie skrzyni. Urszula ledwie mogła nadążyć z obsłużeniem obu chorych. Nie udało jej się podczas długich i podstępnych przesłuchań odkryć przyczyny rozpaczy Amaranty. W końcu w jeszcze jednym momencie olśnienia podważyła zamek w skrzyni i znalazła listy związane różową wstążeczką, zawierające świeże płatki lilii, jeszcze wilgotne od łez, zaadresowane i nigdy niewysłane do Pietra Crespiego. Płacząc z wściekłości, przeklinała godzinę, w której przyszło jej na myśl kupić pianolę, zabroniła lekcji haftu i zarządziła swego rodzaju żałobę bez nieboszczyka, która miała trwać do czasu, kiedy jej córki wyrzekną się swoich nadziei. Nie odniosła skutku interwencja Josego Arcadia Buendíi, który zmienił swoje pierwotne zdanie o Pietro Crespim i podziwiał jego talenty mechanika w dziedzinie maszyn muzycznych. Tak więc, kiedy Pilar Ternera powiedziała Aurelianowi, że Remedios zdecydowana jest wyjść za niego, biedak zrozumiał, że nowina ta dobije jego rodziców. Niemniej stawił czoło sytuacji. Wezwani do salonu na oficjalną rozmowę José Arcadio Buendía i Urszula, nie drgnąwszy, wysłuchali oświadczenia syna. Dowiedziawszy się, kto jest wybranką jego serca, José Arcadio Buendía poczerwieniał jednak z oburzenia. „Miłość to przekleństwo! – zagrzmiał. – Masz naokoło tyle ładnych i uczciwych dziewcząt, a zachciało ci się właśnie córki wroga”. Urszula natomiast zgadzała się z tym wyborem. Lubiła wszystkie siedem sióstr za ich urodę, pracowitość, skromność i dobre wychowanie i ucieszyła się decyzją swego syna. Zwyciężony entuzjazmem swojej małżonki, José Arcadio Buendía postawił wtedy jeden warunek: Rebeka, której miłość była odwzajemniona, wyjdzie za mąż za Pietra Crespiego. Urszula, gdy tylko pozwoli na to czas, wyjedzie z Amarantą w podróż do stolicy prowincji, aby kontakt z innymi ludźmi ukoił jej zawód. Rebeka na wieść o tym natychmiast odzyskała zdrowie, napisała do narzeczonego entuzjastyczny list, który dała do aprobaty rodzicom i wysłała tym razem pocztą, nie korzystając z niczyjego pośrednictwa. Amaranta udała, że zgadza się z tym postanowieniem, i powoli wyleczyła się z gorączki, ale przyrzekła sobie, iż Rebeka wyjdzie za mąż tylko po jej trupie.
Następnej soboty José Arcadio Buendía ubrał się w ciemny garnitur, kołnierzyk z celuloidu i zamszowe buty, które po raz pierwszy miał na sobie w dniu balu, i poszedł prosić o rękę Remedios Moscote. Corregidor i jego żona powitali go radośnie, lecz także z zakłopotaniem, gdyż nie znali celu niespodziewanej wizyty, a poznawszy go, myśleli, że pomylił imię wybranki. Żeby wyjaśnić pomyłkę, matka obudziła Remedios i przyniosła ją na rękach do salonu, jeszcze otumanioną snem. Spytano dziewczynkę, czy naprawdę chce wyjść za mąż, a ona, pochlipując, odpowiedziała, że chce tylko, żeby jej dali spać. José Arcadio Buendía, pojmując zmieszanie państwa Moscote, poszedł wyjaśnić tę sprawę z Aurelianem. Małżonkowie Moscote tymczasem przebrali się w uroczysty strój, poprzestawiali meble, umieścili świeże kwiaty w wazonach i oczekiwali go w towarzystwie starszych córek. Zmęczony niezręczną sytuacją i niewygodnym twardym kołnierzykiem José Arcadio Buendía potwierdził, że wybranką jego syna istotnie jest Remedios. „To nie ma najmniejszego sensu – oświadczył skonsternowany don Apolinar Moscote. – Mamy jeszcze sześć córek, wszystkie niezamężne i w wieku odpowiednim do małżeństwa. Byłyby zachwycone, wychodząc za młodych ludzi poważnych i pracowitych, takich, jakim jest pański syn, a jemu wpadła w oko właśnie ta jedna, która jeszcze siusia do łóżka”. Jego żona, dobrze zakonserwowana kobieta o zmęczonych powiekach i zrezygnowanych gestach, skarciła go za grubiaństwo. Po zjedzeniu kremu owocowego zaakceptowano wybór Aureliana, z tym że pani Moscote prosiła tylko o rozmowę sam na sam z Urszulą. Zaintrygowana, protestując przeciwko mieszaniu jej w męskie sprawy, ale w rzeczywistości onieśmielona emocją, Urszula poszła odwiedzić ją nazajutrz. Pół godziny później wróciła z wiadomością, że Remedios jeszcze nie jest dojrzała. Aureliano nie uważał tego za poważną przeszkodę. Czekał tak długo, że mógł jeszcze zaczekać, aż narzeczona osiągnie dojrzałość.
Odzyskaną harmonię zmąciła śmierć Melquiadesa. Chociaż było to wydarzenie do przewidzenia, nie spodziewano się go w tych okolicznościach. Kilka miesięcy po powrocie Melquíades zaczął się starzeć w tak zastraszającym tempie, że uważano go za jednego z tych bezużytecznych pradziadków, którzy jak cienie krążą po sypialniach, powłócząc nogami, i wspominają dawne dobre czasy, staruszków, o których nikt się już nie troszczy i nawet o nich nie pamięta, aż do dnia, gdy rankiem znajdzie ich nieżywych w łóżkach. Z początku José Arcadio Buendía towarzyszył mu w jego zajęciach, rozentuzjazmowany nowością, jaką była dagerotypia i przepowiednie Nostradamusa. Z wolna jednak zaczął go pozostawiać jego własnej samotności, bo coraz trudniej było się z nim porozumieć. Tracił wzrok i słuch, tych, z którymi rozmawiał, mylił z ludźmi znanymi mu z odległych epok ludzkości i odpowiadał na pytania urywaną mieszaniną języków. Chodził, macając rękami powietrze, choć pomiędzy sprzętami poruszał się z niewytłumaczalną zręcznością, jakby był obdarzony instynktem orientacji opartym na doznaniach bezpośrednich. Pewnego dnia zapomniał włożyć sztuczną szczękę, którą zostawiał na noc w szklance wody obok łóżka, i odtąd już jej nie używał. Kiedy powiększono dom, Urszula kazała dla niego zbudować specjalny pokój obok warsztatu Aureliana, daleko od hałasów i krzątaniny domowej, z jednym ogromnym oknem i półkami, na których sama ułożyła mu książki, niemal doszczętnie zjedzone przez mole, i papiery kruszące się w ręku i pokryte nieczytelnymi znakami; postawiła tam także szklankę ze sztuczną szczęką, w której zakiełkowały wodne roślinki z maleńkimi żółtymi kwiatkami. Nowe miejsce najwidoczniej spodobało się Melquiadesowi, bo przestano go widywać nawet w jadalni. Chodził tylko do warsztatu Aureliana, gdzie spędzał długie godziny, gryzmoląc swoją enigmatyczną literaturę na pergaminach, które zabierał z sobą, a które wydawały się zrobione z zeschłej materii, kruchej jak ciasto francuskie. Tam zjadał posiłki, które Visitación przynosiła mu dwa razy dziennie, ale w ostatnich czasach stracił apetyt i żywił się tylko jarzynami. Wkrótce przybrał ten mizerny, słabowity wygląd właściwy wegetarianom. Jego skóra pokryła się meszkiem podobnym do tego, który pojawiał się na staroświeckiej, nigdy niezdejmowanej kamizelce, a oddech stał się smrodliwy jak u śpiącego zwierzęcia. Aureliano w końcu zapomniał o nim pochłonięty układaniem swych wierszy, ale kiedyś wydało mu się, że coś rozumie z bełkotliwych monologów starca, i zaczął przysłuchiwać się uważniej. Jedynym, co mógł wyłowić z tej przemowy, podobnej dźwiękiem do toczących się kamieni, było trzykrotnie powtórzone słowo equinox i nazwisko Alexandra von Humboldta. Arcadio zdołał nawiązać z nim trochę bliższy kontakt, kiedy zaczął pomagać Aurelianowi w złotnictwie. Na wysiłek podjęty, aby się z nim porozumieć, Melquíades odpowiadał, rzucając od czasu do czasu zdania po hiszpańsku, nader luźno związane z rzeczywistością. Któregoś popołudnia jednakże jakby olśniło go nagłe wzruszenie. Wiele lat później, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, Arcadio miał sobie przypomnieć to drżenie, z jakim Melquíades odczytał mu kilka stronic nieprzeniknionych zapisków, których oczywiście nie zrozumiał, ale które, gdy je czytał głośno, brzmiały jak encykliki papieskie. Uśmiechnął się potem, po raz pierwszy od dłuższego czasu, i powiedział po hiszpańsku: „Gdy umrę, gotujcie rtęć w moim pokoju przez trzy dni”. Arcadio powtórzył to Josemu Arcadiowi Buendíi, a ten usiłował otrzymać od niego jakąś obszerniejszą informację, lecz wszystkim, co uzyskał, była odpowiedź: „Osiągnąłem nieśmiertelność”. Kiedy oddech Melquiadesa zaczął cuchnąć, Arcadio prowadził go do kąpieli co czwartek rano. Zdrowie Melquiadesa jakby się polepszyło. Rozbierał się i wchodził do wody razem z chłopcami, a jego tajemniczy zmysł orientacji pozwalał mu omijać głębokie i niebezpieczne miejsca. „Wszyscy wyszliśmy z wody” – powiedział kiedyś. Tak minęło wiele czasu i nikt go nie widywał w domu, z wyjątkiem tego wieczoru, gdy dokonał wstrząsającego wysiłku, żeby naprawić pianolę, albo w te ranki, gdy szedł do rzeki razem z Aurelianem, niosąc pod pachą tykwę i kulę pachnącego mydła, zawiniętą w ręcznik. Pewnego czwartku, zanim zawołano go, by pójść nad rzekę, Aureliano usłyszał jego słowa: „Umarłem na febrę w rozlewiskach Singapuru”. Tego dnia wszedł do wody w niebezpiecznym miejscu; odnaleziono go dopiero następnego dnia, parę kilometrów dalej w dół rzeki, wyrzuconego na świetlistą łachę, z jednym samotnym sępem na brzuchu. Wbrew protestom wzburzonej Urszuli, która opłakiwała go z większym żalem niż własnego ojca, José Arcadio Buendía sprzeciwił się pochowaniu go w ziemi. „Jest nieśmiertelny – oświadczył – i sam nam podał formułkę wskrzeszenia”. Odnalazł zapomniany tygiel i napełnił go rtęcią, aby parowała obok trupa, który z wolna zaczynał pokrywać się niebieskimi pęcherzykami. Don Apolinar Moscote odważył się wspomnieć, że niepogrzebany topielec jest niebezpieczny dla zdrowia publicznego. „Nic podobnego, skoro on żyje”, brzmiała odpowiedź Josego Arcadia Buendíi, który zakończył siedemdziesięciodwugodzinne okadzanie rtęcią, dopiero gdy trup już zaczynał się rozkładać, wypełniając dom wonią zgnilizny; wtedy też dopiero pozwolił go pogrzebać, i to nie byle jak, lecz z honorami należnymi największemu dobroczyńcy Macondo. Był to pierwszy pogrzeb, jaki widziano w miasteczku, z największą liczbą uczestników, i dopiero w sto lat później jego splendor miał zostać przyćmiony przez karnawał pogrzebowy Mamy Grande. Pochowano Cygana w grobowcu wzniesionym pośrodku terytorium przeznaczonego na cmentarz, a na płycie grobowej wypisane zostało to wszystko, co o nim wiedziano: MELQUÍADES. Poświęcono mu dziewięć nocy żałobnego czuwania. W tłumie, który gromadził się na dziedzińcu, popijając kawę, opowiadając anegdotki albo grając w karty, Amaranta znalazła okazję, by wyznać swą miłość Pietrowi Crespiemu, od paru tygodni oficjalnie zaręczonemu z Rebeką. Pietro zakładał teraz w Macondo sklep z instrumentami muzycznymi i nakręcanymi zabawkami, w tej samej dzielnicy, gdzie wegetowali jeszcze Arabowie, którzy niegdyś wymieniali świecidełka na papugi, znanej powszechnie pod nazwą ulicy Turków. Włoch, którego głowa okryta wypomadowanymi lokami wzbudzała w kobietach nieodpartą potrzebę westchnień, potraktował Amarantę jak rozkapryszoną dziewczynkę, na którą nie trzeba zwracać zbyt wielkiej uwagi.
– Mam młodszego brata – powiedział jej. – Wkrótce przyjedzie pomóc mi w sklepie.
Amaranta poczuła się upokorzona i z zapiekłą urazą powiedziała mu, że zdecydowana jest przeszkodzić zaślubinom siostry, choćby próg kościoła mieli przestąpić po jej własnym trupie. Ta dramatyczna groźba wywarła na Włochu tak wielkie wrażenie, że nie oparł się pokusie powtórzenia jej Rebece. Tak więc wyjazd Amaranty, ciągle odkładany ze względu na zajęcia Urszuli, został zorganizowany w ciągu niecałego tygodnia. Amaranta nie sprzeciwiała się, lecz całując Rebekę na pożegnanie, szepnęła jej do ucha:
– Nie rób sobie złudzeń. Mogą mnie wywieźć na koniec świata, a ja i tak znajdę sposób, żeby przeszkodzić twojemu małżeństwu, choćbym musiała cię zabić.
Nieobecność Urszuli i niewidzialna obecność Melquiadesa, który nadal krążył cicho po wszystkich pokojach, sprawiły, że dom nagle stał się ogromny i pusty, a Rebece powierzono obowiązki gospodarskie, podczas gdy Indianka przejęła przemysł cukierniczy Urszuli. Wieczorami, gdy przychodził Pietro Crespi, anonsowany z daleka orzeźwiającym zapachem lawendy i zawsze jakąś zabawką w prezencie, narzeczona przyjmowała go w dużym salonie, przy drzwiach i oknach otwartych, żeby nie narażać się na plotki. Była to zbędna ostrożność, gdyż Włoch okazywał tyle szacunku, że nawet nie dotknął ręki kobiety, która za parę miesięcy miała zostać jego żoną. Dom był pełen przemyślnych zabawek. Tancerki na linie, pozytywki, małpki akrobatki, galopujące konie, dobosze z bębnami, bogata i zadziwiająca fauna mechaniczna, którą przynosił Pietro Crespi, rozproszyły smutek Josego Arcadia Buendíi po śmierci Melquiadesa i przeniosły go znów w dawne czasy alchemii. Żył w raju rozbebeszonych zwierzątek i rozmontowanych mechanizmów, usiłując udoskonalić je nowym systemem ruchu ciągłego, opartego na zasadach wahadła. Aureliano także zaniedbał warsztat, żeby nauczyć czytać i pisać małą Remedios. Z początku dziewczynka wolała swoje lalki od mężczyzny, który przychodził co dzień po południu i winien był temu, że odrywano ją od zabawy, żeby wykąpaną i starannie przebraną posadzić w salonie, gdzie miała przyjmować gości. Ale cierpliwość i oddanie Aureliana spodobały jej się w końcu i spędzała z nim wiele godzin, ucząc się liter i rysując w zeszycie kolorowymi ołówkami domy, zagrody pełne krów i okrągłe słońca z żółtymi promieniami, chowające się za góry.
Tylko Rebeka była nieszczęśliwa, rozmyślając nad pogróżkami Amaranty. Znała charakter swojej siostry, jej dumę, upór i zaciętość, i przerażała ją gwałtowność jej urazy. Całe godziny spędzała w łazience, ssąc palec i dokonując nadludzkich wysiłków woli, żeby nie jeść ziemi. Szukając jakiejś ulgi w swej rozterce, wezwała Pilar Ternerę, żeby poznać wróżby kart. Po kilku wstępnych i nic nieznaczących frazesach Pilar Ternera oświadczyła:
– Nie będziesz szczęśliwa tak długo, dopóki twoi rodzice nie zostaną pogrzebani.
Rebeka wzdrygnęła się. Jakby przypominając sobie dawny sen, zobaczyła siebie, małą dziewczynkę wchodzącą do tego domu z kuferkiem, fotelikiem na biegunach i workiem, którego zawartości nie znała. Przypomniała sobie łysego pana w lnianym garniturze, z kołnierzykiem u koszuli zapiętym na złoty guzik, który nie miał nic wspólnego z królem karowym z kart. Przypomniała sobie młodą i piękną kobietę o ciepłych, pachnących dłoniach, w niczym niepodobnych do artretycznych rąk treflowej damy. Pamiętała, że ta pani wpinała jej kwiaty we włosy, zabierając po południu na spacer po zielonych drogach wiejskich.
– Nie rozumiem – powiedziała.
Pilar Ternera wydawała się stropiona.
– Ja także nie rozumiem, ale to właśnie mówią karty.
Rebeka, zaniepokojona tą enigmatyczną wróżbą, zwierzyła się ojcu. José Arcadio Buendía zbeształ ją za to, że wierzy przepowiedniom z kart, ale podjął żmudny trud przetrząsania szaf i skrzyń, przesuwania mebli, przewracania do góry nogami łóżek w poszukiwaniu worka z kośćmi. Przypomniał sobie, że nie widział go od czasu rozbudowy domu. W tajemnicy wezwał murarzy i jeden z nich wyznał, że w ścianie którejś z sypialni zamurował worek, żeby wreszcie przestał mu przeszkadzać w robocie. Po wielu dniach ostukiwania murów z uchem przyklejonym do ściany uchwycono znajomy głuchy grzechot. Przebito mury i znaleziono kości w nienaruszonym worku. Tego samego dnia pogrzebano je w grobie bez napisu, naprędce wykopanym obok grobowca Melquiadesa, i José Arcadio Buendía powrócił do domu wolny od ciężaru, który przez pewien czas ważył na jego sumieniu niemal tak jak wspomnienie Prudencia Aguilara. Przechodząc przez kuchnię, pocałował w czoło Rebekę.
– Wybij sobie złe myśli z głowy – powiedział jej. – Będziesz szczęśliwa.
Przyjaźń Rebeki otworzyła Pilar drzwi domu, zamknięte dla niej przez Urszulę od urodzenia Arcadia. Przychodziła teraz o różnych porach dnia, hałaśliwa jak stado kóz, wyładowując swoją gorączkową energię w najcięższych robotach. Czasami wchodziła do warsztatu i pomagała Arcadiowi utrwalać płytki dagerotypu ze zręcznością i delikatnością ruchów, które budziły zdumienie chłopca. Zadziwiała go ta kobieta. Blaski jej skóry, zapach dymu, jej niepohamowany śmiech w ciemnym pokoju rozpraszały jego uwagę tak, że mylił się w pracy.
Pewnego razu zamiast Arcadia był tam Aureliano, zajęty jakąś złotniczą robotą, i Pilar Ternera oparła się o stół, by podziwiać jego cierpliwą pracowitość. Nagle stało się. Aureliano sprawdził, że Arcadio znajduje się w ciemnym pokoju, zanim podniósł wzrok i napotkał oczy kobiety, której myśl była doskonale widzialna, jak w słońcu południa.
– No dobrze – powiedział Aureliano. – Powiedz, o co chodzi.
Pilar Ternera przygryzła usta i uśmiechnęła się smutnie.
– Dobry jesteś do wojny – powiedziała. – Gdzie rzucisz okiem, tam pada strzał.
Aureliano odetchnął z ulgą. Z powrotem skupił całą uwagę na swojej pracy, jakby nic się nie stało, i głos jego zabrzmiał spokojnie i stanowczo:
– Uznam go – powiedział – będzie nosił moje nazwisko.
José Arcadio Buendía osiągnął wreszcie to, czego szukał: podłączył do nakręcanej tancerki mechanizm zegarka i zabawka tańczyła w takt własnej muzyki przez trzy dni bez przerwy. Ten wynalazek podniecił go o wiele bardziej niż którakolwiek z poprzednich niedorzecznych prób. Nie mógł jeść ani spać. Bez czujnej opieki i starań Urszuli dał się ponieść szaleństwom wyobraźni aż do stanu permanentnego obłędu, z którego nigdy już się nie wyleczył. Spędzał noce, krążąc po pokoju, myśląc głośno, szukając sposobu zastosowania zasady wahadła do wozu zaprzężonego w woły, do pługa, do wszystkich wprawianych w ruch narzędzi. Tak bardzo go zmęczyła gorączka bezsenności, że pewnego poranka nie mógł rozpoznać starca o białej głowie i niepewnych ruchach, który wszedł do jego pokoju. Był to Prudencio Aguilar. Kiedy w końcu go poznał, zdziwiony, że umarli także się starzeją, José Arcadio Buendía odczuł ból tęsknoty. „Prudencio – wykrzyknął – jak mogłeś przebyć tak daleką drogę!”. Po wielu latach śmierci tęsknota za żywymi jest tak intensywna, potrzeba towarzystwa tak paląca, tak przerażająca bliskość drugiej śmierci, istniejącej wewnątrz śmierci, że Prudencio Aguilar w końcu zaczął kochać najzacieklejszego ze swych wrogów. Od dawna już zapewne go szukał. Wypytywał o niego zmarłych z Riohacha, zmarłych, co przybywali z Valle de Upar i od strony bagnisk, ale nikt mu nie odpowiadał, bo Macondo było osadą nieznaną zmarłym aż do chwili, gdy przybył Melquíades i naznaczył je czarnym punkcikiem na zagmatwanych mapach śmierci. José Arcadio Buendía rozmawiał z Prudenciem aż do świtu. Parę godzin później, wyczerpany czuwaniem, wszedł do warsztatu Aureliana i zapytał: „Jaki mamy dzisiaj dzień?”. Aureliano odpowiedział mu, że wtorek. „Tak i mnie się wydawało – powiedział José Arcadio Buendía. – Ale nagle zorientowałem się, że to wciąż poniedziałek, jak wczoraj; popatrz na niebo, spójrz na ściany, na begonie. Dziś też jest poniedziałek”. Przyzwyczajony do jego dziwactw, Aureliano nie zwrócił na to uwagi. Następnego dnia, w środę, José Arcadio Buendía znowu wszedł do warsztatu. „To przerażające – powiedział – spójrz na powietrze, posłuchaj, jak dźwięczy słońce, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Dziś też jest poniedziałek”. Tego wieczoru Pietro Crespi zastał go na ganku płaczącego niewdzięcznym płaczem starców; opłakiwał Prudencia Aguilara, Melquiadesa, rodziców Rebeki, własnego ojca i matkę, wszystkich, których mógł sobie przypomnieć i którzy byli wtedy osamotnieni w śmierci. Pietro podarował mu nakręcanego niedźwiadka, chodzącego na dwóch łapach po drucie, nie zdołał jednak uspokoić jego obsesji. Zapytał, co się stało z projektem, o którym mówił mu kilka dni temu, dotyczącym skonstruowania maszyny wahadłowej umożliwiającej człowiekowi latanie w powietrzu, a on odpowiedział, że to niemożliwe, gdyż wahadło może unieść w powietrze wszystko oprócz samego siebie. W czwartek José Arcadio Buendía znowu zjawił się w warsztacie ze zbolałą twarzą. „Maszyna czasu się zepsuła – oświadczył, łkając – a Urszula i Amaranta są tak daleko!” Aureliano skarcił go łagodnie jak dziecko, a on słuchał potulnie. Spędził sześć godzin, oglądając dokładnie różne przedmioty, próbując znaleźć jakąś różnicę między ich wyglądem dzisiejszym i wczorajszym, jakąś zmianę, która świadczyłaby o biegu czasu. Całą noc przeleżał na łóżku, nie zmrużywszy oka, wzywając Prudencia Aguilara, Melquiadesa, wszystkich zmarłych, żeby przyszli podzielić jego troskę. Ale nikt nie przyszedł. W piątek rano wstał wcześniej od innych domowników, by w dalszym ciągu śledzić zmiany w przyrodzie, póki nie można było mieć najmniejszych wątpliwości, że nadal jest poniedziałek. Wtedy wyrwał futrynę z drzwi i z całą furią swojej niepospolitej siły zaczął niszczyć aparaty alchemiczne, gabinet dagerotypii, warsztat złotniczy, póki ich nie rozbił na proszek, krzycząc jak opętany w jakimś piskliwym i płynnym, ale zupełnie niezrozumiałym języku. Zamierzał rozprawić się z resztą domu, kiedy Aureliano wezwał na pomoc sąsiadów. Trzeba było dziesięciu mężczyzn, by go obalić, czternastu, żeby go związać, dwudziestu, żeby zaciągnąć do kasztana na dziedzińcu, gdzie pozostawiono go przywiązanego, szczekającego w obcym języku, toczącego zieloną pianę z ust. Kiedy przyjechała Urszula z Amarantą, nadal był przywiązany za ręce i nogi do pnia kasztana, przemoczony deszczem i w stanie zupełnej nieświadomości. Przemawiały do niego, ale ich nie poznał i odpowiedział coś niezrozumiałego. Urszula rozwiązała mu ręce i kostki u nóg, pokaleczone od ucisku lin, i pozostawiła przywiązanego do drzewa tylko w pasie. Później zbudowano daszek z liści palmowych, żeby go chronił przed słońcem i deszczem.