Читать книгу Zawsze będziemy razem - Gabriela Gargaś - Страница 5
ОглавлениеProlog
— To ty? — Janka nie mogła uwierzyć, że patrzy w te znajome oczy. Oczy, w których widziała kiedyś miłość. — To ty? — zapytała jeszcze raz ni to siebie, ni to stojącego przed nią mężczyznę. W jej sercu, które w tym momencie biło jak oszalałe, kłębiło się mnóstwo emocji. Nie mogła złapać tchu.
— Tak, to ja. — Franek opuszkiem palca dotknął jej ust.
Wyglądał tak jak wtedy, podczas pierwszego spaceru nad Wisłą. I tak jak wtedy, kiedy go pocałowała, a on po prostu stał oniemiały.
Chwila była cała nabrzmiała od napięcia.
I nagle ona zaczęła okładać go pięściami.
— Wiesz, co ty mi, do cholery, zrobiłeś? — Waliła na oślep, a on pozwolił, by wyładowała swój gniew. — Czy ty wiesz, co ze mną zrobiłeś?
— Nie chciałem… Musiałem, Janka. Wytłumaczę ci to.
— Nie chcę żadnych tłumaczeń. — Odwróciła się. Chciała jak najszybciej od niego odejść i znaleźć się w bezpiecznych czterech ścianach, daleko…
Choć tak naprawdę wcale tego nie chciała. Pragnęła natomiast złapać jego twarz w swoje dłonie i całować jego usta. Pełne usta, teraz lekko chropowate i spierzchnięte. Usta, które kiedyś powiedziały jej tyle cudownych rzeczy.
Ale ona… ona była jeszcze wtedy mężatką. I nie mogła. Oczywiście, że go pragnęła, ale nie mogła z nim być. Na romans była nazbyt lojalna. Przysięgała innemu mężczyźnie, z którym wspólnie wychowywała dwójkę dzieci. Mimo to cała ta sytuacja nie mieściła jej się w głowie.
— Dlaczego mi nie dałeś żadnego znaku, że żyjesz? — zapytała drżącym głosem. Sądziła, że Franek zginął podczas strzelaniny kilka lat temu. — Myślisz, że to w porządku? — Spojrzała mu w oczy.
On delikatnie dotknął jej brody.
— Wiem, że nie. Musiałem tak zrobić. Musiałem zniknąć. Już nie chodzi o to, że ja sam byłem w poważnych tarapatach, chodziło o moją rodzinę — mówił na jednym wydechu. — Myślałem o mamie i moim bracie. Byłem im to winien. Nie mogłem dopuścić do tego, by moim bliskim stała się krzywda.
— A mnie? Mnie niczego nie byłeś winien? — Janka spojrzała mu wyzywająco w oczy. Przez chwilę milczał, jakby nie mogąc znaleźć słów. — Tadeusz zmarł — wyznała nagle, pragnąc za wszelką cenę przerwać tę ciężką ciszę. Poza tym chciała, by wiedział, że jest wdową. Jakby to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie.
— Wiem… — rzucił tylko cicho. — Przykro mi.
— Mnie także. — Znów ta cisza. — Skąd wiesz?
— Mam swoich ludzi.
Przez chwilę tylko patrzyła na niego wymownie. Wreszcie wyraźnie ogarnęła ją rezygnacja.
— No tak… Masz swoich ludzi. Ty zawsze miałeś swoich ludzi, swoje układy…
— Janka, spotykamy się po takim czasie, a ty mi robisz wyrzuty?
Brzmiał, jakby go zraniła. Zrobiła krok do tyłu. Peszyła ją ta bliskość. Czuła, że jeśliby się od niego nie odsunęła, mogłaby zrobić coś nieodpowiedniego, coś, czego potem mogłaby się wstydzić lub — co gorsza — żałować.
To zadziwiające, jak między dwiema osobami może iskrzyć. Nawet po takim czasie.
— A gdybyś ty był na moim miejscu? — zaatakowała go. — Gdybym umarła, a potem powstała z grobu? Nie masz pojęcia, co czułam, kiedy dowiedziałam się o twojej śmierci! Moje serce rozpadło się na tysiąc maleńkich kawałków!
— Miałaś Tadka, dzieci…
— Co nie znaczy, że przestałam cię kochać. — Odwróciła wzrok.
Sama siebie zaskoczyła tym wyznaniem, ale ze zdumieniem odkryła, że właśnie taka była prawda. Nie przestała go kochać. Może to uczucie przyblakło w codziennym życiu, ale nigdy się nie skończyło.
Franek spojrzał na nią. Pod jej powiekami zebrały się łzy. Wciąż była piękna. Dojrzała. Na jej twarzy malowała się siateczka zmarszczek, ale dla niego ona zawsze była doskonała. Nie widział się z nią od tak dawna, tak często pragnął wziąć ją w ramiona! Teraz też miał ochotę po prostu ją przytulić, wiedział jednak, że wzbierają w niej sprzeczne emocje i na jakiekolwiek formy bliskości jest jeszcze stanowczo za wcześnie. Musi ją do siebie przyzwyczajać powoli, krok za krokiem. A wtedy…
Po tym, jak spotkały się po raz pierwszy, Janka nie poczuła do siostry zupełnie nic. Owszem, Kateryna była odbiciem ich matki, co ją szalenie poruszyło, ale oprócz tego wizyta siostry nie sprawiła, że Janka nagle zapałała do niej jakąś wielką miłością.
Zwierzyła się ze związanych z tym rozterek swojej znajomej, Elżuni, która jak zwykle przywitała ją promiennym uśmiechem. Kobieta wyglądała na jeszcze drobniejszą niż miesiąc wcześniej. Przez ostatnie tygodnie jakby starzała się w zastraszającym tempie. Kurczyła się w sobie, co bardzo bolało Jankę.
Zawsze miała zadbane, równo obcięte białe włosy. Kiedy Miłosz był mały, zachwycał się nimi. Mówił, że są białe jak śnieżny puch. Nie siwe, ale właśnie białe.
— Nie wiem, co mam robić — powiedziała bezradnie Janka tego dnia. Nie potrafiła poradzić sobie z własnymi emocjami.
— Niekiedy największe rzeczy przychodzą z czasem — zauważyła łagodnie Elżunia.
— Myślałam, że kiedy ją po tylu latach zobaczę, to zaleje mnie fala czułości.
— Jesteście związane więzami krwi, niczym innym. Smutne to, co teraz powiem, ale tak naprawdę jesteście dla siebie obcymi osobami. A taka prawdziwa więź to coś, co buduje się latami, czasem całymi dekadami…
Jesteśmy obce — dudniło w głowie Janki. Były dla siebie obce.
— Jaka ona jest? — zapytała Elżunia.
— Hmmm… — Młodsza z kobiet podkuliła nogi i nakryła się kocem. Po jej ciele co chwila przebiegały dreszcze. — Wydaje się miła. Stwarza dystans. Jest ode mnie młodsza o jedenaście lat, a mimo to w jej sposobie bycia jest coś takiego, że człowiek ma wrażenie, jakby była dużo starsza. Na pewno starsza od Tereski, choć przecież są równolatkami.
— A co ty w tej chwili do niej czujesz? Co o niej myślisz?
Janka zrobiła głęboki wdech. Sama nie potrafiła określić swoich uczuć, co dopiero opowiedzieć o nich komuś. W jej duszy i sercu panował istny rozgardiasz.
Mieszkanie Maksa i Teresy regularnie przetrząsała milicja, a funkcjonariusze SB w kółko urządzali naloty i prowokacje. Wielokrotnie też bili Maksymiliana w obecności jego żony. Wszystkiemu winna była opozycyjna działalność mężczyzny. Ciągle ktoś na niego donosił, nieważne, czy miał dowody, czy nie.
Gdy któregoś razu szczególnie znęcano się nad jej mężem, Teresa chciała go osłonić, jednak otrzymała potężny cios w sam środek brzucha. Aż zgięła się wpół. Skutego Maksa katowało sześciu esbeków, a potem sponiewieranego wywiozło w nieznanym kierunku. Wszystko na oczach młodej kobiety. Teresa zwykle stała za ukochanym murem, ale także jej cierpliwość miała swoje granice. I nie tylko cierpliwość — żona Maksa najzwyczajniej w świecie się bała. Wiedziała, co złego może ich spotkać. Budziła się nocami z krzykiem, codziennie wstawała z myślą, że nadchodzący dzień może być dla nich ostatnim. Nie tego oczekiwała od swojego mężczyzny. Maks był od niej sporo starszy, miała nadzieję, że przy nim będzie bezpieczna, że mąż się nią zaopiekuje. Chudła, mizerniała, rzadko już w jej pięknych oczach pojawiał się dawny blask.
— Nie tak wyobrażałam sobie życie! — krzyknęła któregoś dnia, opierając się o zlew. Po jej policzkach popłynęły łzy.