Читать книгу Zawsze będziemy razem - Gabriela Gargaś - Страница 8
ОглавлениеRozdział 2
Oddaliliśmy się od siebie — pomyślała Teresa, leżąc na wznak na łóżku i gapiąc się w sufit.
Oddaliliśmy się od siebie — pomyślał Maksymilian, który zacisnął mocniej powieki. — Ona mnie nie rozumie.
On mnie nie rozumie — rozpaczała Teresa.
Rok wcześniej wzięli ślub. To powinien być dla nich okres największego szczęścia, ufnego spoglądania w przyszłość, cieszenia się sobą na przekór wszystkiemu i wszystkim. A już po sześciu miesiącach zaczęły się zgrzyty. Ogień szaleństwa szybko gaśnie, płomień uczucia należy podsycać umiejętnie, by nie zniknął lub nie strawił tego, co między zakochanymi. Nie zawsze się to udaje — im jak dotąd po prostu nie wychodziło.
— Maks? — odezwała się cicho Tereska tego wieczoru.
— Tak?
— Ja już nie wytrzymam dłużej tych nalotów w domu. Musisz skończysz ze swoją działalnością. Chcę mieć dziecko…
Maks uniósł się na łokciu.
— Jak mam z tym skończyć?
— Normalnie.
— Ja to wszystko robię z myślą o naszej przyszłości. Nie widzisz, co w Polsce się dzieje? — Maks spojrzał na żonę, jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Miał ochotę nią potrząsnąć, żeby zrozumiała.
— I myślisz, że coś zmienisz? Aresztują cię, i tyle z tego. — Teresa naciągnęła kołdrę pod samą szyję. Maksymilian znów tak na nią spojrzał, jakby właśnie pomyślał, że jest straszną egoistką, miała na uwadze tylko siebie i swoją wygodę.
Ostatnio często to wypominał — jej egoizm. Patrzył na nią spod na wpół przymkniętych powiek. Znała to spojrzenie pełne pogardy; spojrzenie, które mówiło: jesteś młodą, niedojrzałą kobietą. Co ty wiesz o życiu? Czy ty nie masz żadnych wyższych celów? Kiedyś mówił jej o tym otwarcie. Teraz milczał.
Tereska miała już tego wszystkiego dość — tej jego działalności opozycyjnej, zebrań, tekstów pisanych ukradkiem i publikowanych w podziemiu pod pseudonimami. Chciała po prostu mieć normalną rodzinę, na tyle normalną, na ile było to możliwe w tych nienormalnych czasach.
— Boję się, że bezpieka odbierze nam dziecko — wyznała cicho.
— Na razie to dziecko jeszcze się nie poczęło.
— Maks!!! — Tereska poczuła, jak jakaś niewidzialna ręka zaciska się wokół jej szyi, a ona nie może złapać oddechu. — Bo nie ma nawet kiedy się począć. Ciebie nigdy nie ma w domu.
— A ty ciągle masz do mnie o coś pretensje — wysyczał Maksymilian. — A to przecież nie tak!
— Zmieniłeś się.
— A ty? Ty to niby nie?
Teresa zgasiła lampkę i odwróciła się na drugi bok. Oczywiście, że Janka ostrzegała ją przed zmianami, jakie nastąpią, kiedy opadną pierwsze poślubne emocje, ale nie przypuszczała, że ta zmiana nastąpi tak szybko i będzie tak diametralna. Teraz Maks nigdy nie miał dla niej czasu. Liczyła się tylko jego walka, jego związkowcy i jego praca. Ona była gdzieś daleko z tyłu. To bolało. Kiedy tylko zaczynała temat powiększania rodziny, z miejsca go ucinał, mówiąc, że nie ma teraz do tego głowy, że to nie miejsce ani czas na dziecko. Teresa natomiast czuła, że jej czas właśnie przyszedł, że właśnie nadszedł właściwy moment. Ale mąż musiałby najpierw skończyć ze wszystkim, co narażałoby ich trójkę na niebezpieczeństwo.
Maksymilian już dawno zasnął, gdy ona rozpłakała się z bezsilności. Ostatnio zbyt dużo w jej życiu było łez…
Jej rodzinny dom to mieszkanko w tej kamienicy, do którego zawsze wracała z rozrzewnieniem. Miejsce, gdzie czuła się potrzebna, kochana, gdzie czekały na nią szeroko otwarte ramiona. Gdziekolwiek by była, jakkolwiek by zawiodła, wiedziała, że może tutaj przyjść i zostanie wysłuchana. Mimo iż z Janką Maliszewską, de domo Dobrzyńską, nie łączyły jej więzy krwi, to właśnie Janka ją wychowała i Teresa traktowała kobietę nie tyle jak starszą siostrę, ile jak mamę, tak też się do niej zwracała. Kiedy biologiczna mama Teresy wręczyła Jance piszczące zawiniątko, ta druga sama była jeszcze dzieckiem. Trwała wojna… Ludzie uciekali przed oprawcami — żołnierzami, ale też sąsiadami, z którymi do niedawna żyli w pokoju. Początkowo Teresę wychowała Janeczka z ciocią, a kiedy ciotka zmarła, osiemnastoletnia dziewczyna przejęła pieczę nad Teresą. Z biegiem czasu ta ostatnia zaczęła doceniać poświęcenie przybranej siostry. Była młoda, a musiała mierzyć się z trudami macierzyństwa.
Weszła na palcach do mieszkania. Mimo że wyprowadziła się z domu, wciąż jeszcze miała klucze. Wcześniej kupiła na targu ogórki, bo były tanie, i dwa kilogramy wiśni. Zakupy postawiła w kuchni. Dłonie piekły ją od dźwigania. Roztarła je, a następnie przeszła do pokoju.
W mieszkaniu pachniało drożdżowym ciastem i kakao. W pokoju paliła się lampka. Na wersalce zwinięta w kłębek leżała Janka. Z jej nosa zsuwały się okulary. Przyszywana córka pamiętała, jak Maliszewska denerwowała się, kiedy musiała zacząć je nosić. „Jeszcze nie oślepłam” — psioczyła pod nosem. Ale niestety do szycia musiała je zakładać.
Zajmowała się szyciem od kilkunastu lat. Obecnie realizowała zamówienia głównie dla żon partyjnych dygnitarzy. Zarabiała dość dobrze, ale największą satysfakcję sprawiało jej zadowolenie klientek.
Teresa okryła ją kocem, jednak Janka, która miała czujny sen, od razu otworzyła oczy.
— Cześć. — Uśmiechnęła się do Teresy.
Jej przyszywana córka była niezwykle piękną kobietą i Janka patrzyła na nią z podziwem. Gdyby tylko biologiczna matka mogła ją teraz zobaczyć, na pewno byłaby z niej dumna. Szczupła, z zielonymi oczami, nakrapianymi bursztynowymi cętkami, wysoka, o uśmiechu, który zwalał z nóg. Z bujnym biustem i wciętą talią. Większość dziewczyn z pewnością uważała ją za zbyt atrakcyjną, żeby z nią się przyjaźnić, a mężczyźni zapewne jej pożądali, ona jednak kochała Maksymiliana, który nie poświęcał jej tyle czasu, ile mąż powinien poświęcać żonie — szczególnie że byli świeżo po ślubie. Janka zdawała sobie sprawę, że Tereska przez niego cierpi, i to bolało ją najbardziej. Dziewczyna nigdy się jej nie żaliła, ale matki wyczuwają takie rzeczy.
— Śpij. Ja zjem trochę ciasta. — Na samą myśl o Jankowym cieście Teresie napłynęła ślinka do ust.
Obie się roześmiały, a Janka dźwignęła się na łokciu.
— Czyli ja mam spać, kiedy ty będziesz wyjadać ciasto? — zapytała.
— O to mi chodziło. Mogę wtedy jeść zupełnie bezkarnie.
— Podgrzeję ci kakao.
— Mamo… — Teresę zawsze rozczulała troska Janki. — Nie zapomniałaś, że jestem już dorosłą kobietą? Naprawdę sama mogę sobie to kakao podgrzać.
— Hmmm… Czasami zapominam. Lubię was rozpieszczać.
Tereska westchnęła i pokręciła głową, jakby nie mogła przejść nad tym do porządku dziennego.
— Wiem, ale uwierz mi, nadszedł czas, kiedy i my możemy ciebie rozpieszczać.
— Uważasz mnie za starszą panią? — Janka skrzywiła się z niedowierzaniem.
— Wcale nie. Masz w sobie więcej energii ode mnie.
— Pewnie. I dlatego ucinam sobie popołudniową drzemkę.
— Mnie się też zdarza. — Teresa puściła do niej oko i wyszła do kuchni. Ukroiła drożdżowca, podgrzała kakao.
Chwilę później obie siedziały przy stole, skubiąc ciasto.
— Dobre. Puszyste. I dodałaś dużo skórki cytrynowej.
— A wiesz, że Pielakowej udało się dorwać gdzieś cytryny. Przyniosła mi dwie.
— Z tej Pielakowej mimo wszystko dobry człowiek.
— Jak się człowiek do niej przyzwyczai, to nawet jej plotkowanie nie przeszkadza. — Janka oderwała kawałek ciasta i włożyła go do ust.
— Z nią trzeba umieć postępować.
— No trzeba, trzeba…
Siedząc tak, wspominały stare czasy, kiedy to wścibska sąsiadka usiłowała swoimi dobrymi radami pouczać Maliszewską, jak ma wychowywać dwójkę dzieci, i reagowała świętym oburzeniem, gdy młoda matka nie chciała się stosować do tych zaleceń.
Kobiety skończyły jeść i przeszły do kuchni. Janka spojrzała na wypchane siatki.
— No zgłupiała mi Terenia — lamentowała. — Po coś ty tego tyle nakupowała?
— Zrobimy na zimę przetwory. A wiśnie i ogórki dobre były, żal nie wziąć. Wiesz, że to nigdy nie wiesz, jak trafisz…
— Mogłam wysłać z tobą Miłosza.
— A gdzie on się w ogóle podziewa? — Teresa uśmiechnęła się na samo wspomnienie o bracie. Wiedziała doskonale, że w sobotnie popołudnie na pewno w domu go nie zastanie. Kochała go bezgranicznie. Odkąd pamiętała, miała z nim dobry kontakt. Ale Miłosz wyrósł na buntownika. Był podobny do zmarłego Tadka i trochę do Maksa. Miał w sobie tę samą zadziorność, a w jego oczach o kształcie migdałów tliły się chochliki.
— A gdzieś się włóczy z kolegami — stwierdziła Janka.
— Czyli i tak by nie przyszedł mi pomóc — roześmiała się Teresa.
— Kiedy go przyciśnie głód, w końcu zjawi się w domu. — Janka również się śmiała.
— Gdybym miała polegać na swoim młodszym braciszku, tobyśmy głodowały. A tak kompocik z wiśni i kiszone ogórki zrobimy.
— Mam sporo kopru — stwierdziła Janka. — I chrzan mam od jednej klientki, co to jej sukienkę uszyłam.
— No widzisz, czyli jest co robić, a w zimę przyjemnie będzie jeść.
Zabrały się do roboty. Teresa wymyła słoiki, Janka pokroiła chrzan, opłukała i wydrylowała wiśnie.
Po dwóch godzinach pracy Teresa wreszcie poczuła się rozluźniona. Cały stres zaczął z niej uchodzić. Tego dzisiaj potrzebowała — prostych, powtarzalnych czynności, niewymagających zbytniego myślenia, tylko bycia tu i teraz. Soku plamiącego palce, intensywnego zapachu chrzanu. Poczucia, że jest komuś potrzebna.
Oby więcej takich chwil w jej życiu — modliła się po cichu, zalewając równo ułożone w słoikach ogórki.