Читать книгу Chata wuja Toma - Гарриет Бичер-Стоу - Страница 4
Chata wuja Toma ROZDZIAŁ I.
ОглавлениеW którym czytelnik zapoznaje się z człowiekiem humanitarnym
Nad stanem Kentucky chyliło się słońce ku zachodowi. Po mroźnym dniu nastawała jeszcze mroźniejsza noc. W tym czasie siedziało w pięknie umeblowanej jadalni dwóch mężczyzn przy butelce wina i toczyli z sobą ożywioną rozmowę. Byli sami.
Jeden z nich, był to człowiek otyły, niskiego wzrostu, o pospolitych rysach twarzy, chełpliwy a rubaszny typ człowieka, który toruje sobie drogę przemocą, spychając tych, którzy mu zawadzają.
Ubiór jego odpowiadał zupełnie wyrazowi twarzy: jaskrawa kamizelka, błękitna w żółte centki chustka na szyi, niezgrabnie i z pretensją zawiązana, gruby u zegarka łańcuszek z mnóstwem breloków, któremi się bawił podczas rozmowy z pewnym rodzajem wewnętrznego zadowolenia; palce grube, a na nich pierścienie; wszystko to świadczyło, że ich właściciel chciał się świetnie ustroić, a nie umiał tego zrobić z gustem i przyzwoicie. Mówił gramatycznie błędnie, używał często wyrażeń, których mimo zamiłowania ścisłości w opowiadaniu, powtórzyć nie mogę, ponieważ rażą ucho.
Towarzysz jego robił wrażenie człowieka inteligentnego; urządzenie domu świadczyło o zamożności, a nawet bogactwie właściciela. Jakośmy to zauważyli, obaj byli zajęci nader ożywioną rozmową.
– To jest sposób, w jaki urządziłbym interes – rzekł pan Szelby.
– A ja tak nie mogę... rzeczywiście nie mogę, panie Szelby! – odpowiedział drugi, podnosząc pod światło kielich z winem.
– Tak, panie Haley. Tom jest człowiekiem poczciwym, pobożnym, przyjął wiarę od misjonarzy, przechodzących tędy kilka lat temu, i jest, jak mnie się zdaje, wiernym chrześcijaninem; od tego czasu mogę mu powierzyć wszystko co posiadam, pieniądze, dom, konie, – zarządza u mnie wszystkiem.
– I są ludzie, którzy chcą dowodzić, że murzyn nie ma wiary! – przerwał Haley, machnąwszy dobrodusznie ręką – ale co do mnie, jestem innego zdania. W ostatniej partji, którą przyprowadziłem z Nowego Orleanu, był murzyn spokojny, łagodny, modlił się, jak misjonarz; dostałem za niego ładną sumkę, a kupiłem go tanio, bo kupiłem go od człowieka, którego okoliczności zmusiły sprzedać wszystko, co miał. Zarobiłem na tym murzynie sześćset dolarów. Święta to prawda, że wiara w murzynie, to rzecz wielkiej wagi, byle to był tylko towar prawdziwy, niepodrabiany...
– Tom wierzy prawdziwie – przerwał Szelby. – Niedawno posłałem go do Cincinati z poleceniem odebrania pięciuset dolarów. „Tomie, powiedziałem mu, ufam ci, boś chrześcijaninem, wiem, że mnie nie zdradzisz”. I rzeczywiście Tom wrócił, a byłem tego pewny. Powiadano mi później, że jacyś niegodziwcy namawiali go, aby uciekł do Kanady? „Nie wolno – odrzekł – bo pan mi zaufał”. Przyznam się, że ciężko mi rozstać się z Tomem; jeżeli masz sumienie, weź go na pokrycie całego długu.
– Mam sumienie, ile go potrzeba w handlu, by się móc niem poświadczyć – odpowiedział handlarz żartobliwie – ale gotów jestem, aby zobowiązać sobie przyjaciół, poświęcić wiele; ale teraz, widzisz pan, ciężkie czasy, bardzo ciężkie czasy...
Handlarz westchnął głęboko i nalał sobie wina.
– A więc, jak chcesz pan sprawę załatwić? – zapytał Szelby po kilkominutowem, nieprzyjemnem milczeniu.
– Czy nie masz pan chłopczyka albo dziewczynki... wziąłbym chętnie w dodatku do Toma.
– Chm!... nie mam... Jeżeli mam prawdę powiedzieć, konieczność tylko zmusza mnie, że sprzedaję Toma; wogóle niechętnie rozstaję się z którymkolwiek z moich ludzi.
Właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegł mulacik, liczący lat 4 lub 5. Śliczne to było dziecię: krucze, jak jedwab lśniące włosy spływały w bujnych kędziorach po obu stronach pulchnej twarzyczki, oczy czarne, bystre, pełne ognia i zarazem łagodności, kryły się pod długiemi również czarnemi rzęsami, dodającemi jeszcze więcej wyrazistości. Miał na sobie ubranko czyste, koloru czerwonego z odmianą żółtego. A było mu pięknie w tem ubranku. Pewna zuchwałość i równocześnie niby to nieśmiałość świadczyły, że malec był pieszczochem swego pana.
– Chodź tu, kruczku! – zawołał pan Szelby, rzucając mu winogrono – masz, chwytaj!
Chłopczyk jednym skokiem już grono pochwycił.
– Chodźno bliżej, synku! – rzekł pan Szelby.
Synek zbliżył się, a pan Szelby pogłaskał go po kędzierzawej główce i z pewną troskliwością ujął go pod brodę.
– No, synku! pokaż temu panu, jak umiesz tańczyć i śpiewać.
Chłopczyk zanucił dźwięcznym, czystym głosem piosnkę murzyńską, przytupując w takt nóżkami i wykonując rozmaite gesty rękoma i małem ciałem, jak to zwyczaj u murzynów.
– Brawo! – zawołał Haley, rzucając mu kawałek pomarańczy.
– A teraz chłopcze, pokaż, jak chodzi dziadek Cudgo, gdy cierpi na reumatyzm.
W jednej chwili giętkie członki dzieciaka przybrały potworną, zgarbioną postać; świeża twarzyczka jego skrzywiła się, że potworzyły się na niej zmarszczki, na plecach uformował się garb; wziąwszy laskę swego pana, zaczął chodzić po pokoju, szargając nogami, stękając i słaniając się.
Obaj panowie kładli się od śmiechu.
– No synku, pokaż teraz, jak śpiewa nasz organista, stary Rolbins.
Okrągła twarzyczka dzieciaka przeciągnęła się, przybrała wyraz komicznej powagi, i zaczął śpiewać przez nos jakąś pieśń.
– Brawo! doskonale! dzielny chłopiec! – wołał Haley – będzie z niego zuch! Wiesz pan co? – zawołał znienacka, uderzając poufale pana Szelby po ramieniu, – daj mi tego malca w dodatku, a będzie kwita. Widzisz pan, że ze mną łatwo interesy się załatwia.
Właśnie w tej chwili uchyliły się ostrożnie drzwi i do pokoju weszła mulatka, wyglądająca na lat dwadzieścia pięć. Dość było na nią spojrzeć, by się przekonać, że to matka tego dzieciaka. Te same błyszczące, czarne oczy, ocienione długiemi rzęsami, ten sam kruczy włos, lśniący, spadający w splotkach na ramiona. Śniada jej twarz, jakby ozłocona w promieniach słońca, oblała się, gdy spostrzegła zwrócony na siebie ciekawy i pełen podziwu wzrok nieznajomego, żywym rumieńcem. Suknia leżała na niej jakby ulana i tem więcej uwydatniała jej wdzięki. Drobna nóżka i delikatna, pulchna rączka zapewne nie uszły także badawczemu oku handlarza, który się przyzwyczaił jednem spojrzeniem odkrywać i oceniać wszystkie zalety „towaru”.
– Co powiesz, Elżbieto? – zapytał pan, spostrzegłszy, iż zatrzymała się na środku pokoju i wpatrywała się w niego z pewną trwogą.
– Przepraszam pana, przyszłam po Henrysia...
Dzieciak pobiegł ku matce, pokazując jej zawinięte w sukience winogrono.
– Możesz go zabrać! – odrzekł pan Szelby.
Elżbieta wzięła dziecko na ręce i wyszła spiesznie z pokoju.
– Na Jowisza! – zawołał handlarz z zapałem, zwracając się do pana Szelby, – to mi towar! Mógłbyś pan zrobić dobry interes, jeślibyś się zgodził sprzedać tę kobietę w Nowym Orleanie. Mój Boże, ileż to razy widziałem, jak płacili tysiąc talarów i więcej za kobiety, które się do niej ani umywały.
– Nie chcę się w taki sposób wzbogacać – odpowiedział ozięble pan Szelby i chcąc na inny przedmiot zwrócić rozmowę, odkorkował drugą butelkę wina i zapytał gościa, jak mu smakuje.
– Doskonałe wino, przedni gatunek! – zawołał handlarz, a zwróciwszy się do pana Szelby i uderzając go znowu poufale po ramieniu, dodał: Za wiele oddałbyś tę kobietę? Cobyś pan chciał za nią? – Ile mam zapłacić?
– Panie Haley, ja jej nie sprzedam; żona moja za nic w świecie z nią się nie rozstanie.
– Kobiety zwykle tak mówią, bo nie pojmują handlowych interesów. Ale wytłómacz im pan, ile to brylantów, materyj, zegarków można kupić za cenę jednego murzyna, to zmienią swoje przekonanie, – zaręczam panu.
– Przestańmy o tem mówić, Haley! Nie sprzedam tej kobiety pod żadnym warunkiem! – wyrzekł Szelby stanowczo.
– To daj mi pan przynajmniej chłopca! – przerwał handlarz. – Osądź pan sam, że nie wiele żądam.
– Powiedz mi pan, na Boga, na co ci ten chłopiec?
– Widzisz pan, mam przyjaciela, który kupuje ładnych chłopców, hoduje ich, a później sprzedaje. Jest to przedmiot zbytkowy, kupują go bogacze i płacą dobrze. Ładny chłopiec, stojący u drzwi, stanowi ozdobę pańskiego domu. Handel taki dosyć korzystny, a ten mały djabełek taki mowny, taki figlarz, że możnaby go zyskownie sprzedać.
– Nie! nie chciałbym go sprzedawać – przerwał Szelby, zamyśliwszy się głęboko. – Mam także serce i nie umiałbym rozdzielać matki od dziecięcia.
– Doprawdy?... Tak... zapewne... głos natury... Rozumiem pana doskonale, z kobietami trudno nieraz przyjść do ładu. Ja sam mam pewien rodzaj wstrętu do ich łez i wrzasków... Tak, tak, to rzecz bardzo przykra; ale na wszystko jest sposób... można uniknąć tych scen... tak, tak, drogi panie. Pan naprzykład wyprawiasz ją dokądkolwiek na dzień lub na tydzień, a tymczasem interes się załatwi bez hałasu, – zanim wróci. Żona pańska może jej darować potem kolczyki, albo nową suknię, lub też inną jaką bagatelę – dla złagodzenia boleści.
– Nie, lękam się, że to się tak nie skończy.
– Ależ, na Boga, wszystko najlepiej da się zrobić. Wszakże, jak pan sam niezawodnie wie, murzyni to nie zwyczajni ludzie, – potrafią oni znieść wszystko, byle tylko umiejętnie sprawę poprowadzić. Powiadają – mówił dalej Haley, siląc się na dobroduszność i wzbudzenie zaufania, – że ten rodzaj handlu przygłusza uczucia. Ja tego o sobie nie mogę powiedzieć. I pewnie też dlatego nie mogę tak postępować, jak to inni czynią. Widziałem często handlarzy, którzy byli w stanie oderwać matce dziecię od piersi, by je sprzedać; biedna kobieta... wrzeszczy, jak szalona... To zła polityka... psuje towar i może go uczynić zupełnie niezdatnym do handlu. W Nowym Orleanie widziałem, jak takiem postępowaniem zniszczono bardzo piękną kobietę. Człowiek, który ją kupił, nie chciał dopłacić za dziecko, a była to kobieta, jak ogień; przycisnęła dziecię do piersi i dalejże wrzeszczeć jak opętana; powiadam panu, na samo wspomnienie mrowie mnie przechodzi... No i cóż? Odebrali jej dziecko, a ją zamknęli, ale nie wiele na tem zyskali, bo zwarjowała i w tydzień potem umarła. Tysiąc dolarów straty, – i to tylko z powodu niewłaściwego postępowania... Proszę wierzyć mojemu doświadczeniu, trzeba być zawsze ludzkim... Dokończając słów tych handlarz, rozparł się na krześle i skrzyżował ręce na piersi z takiem namaszczeniem, jakby się uważał za drugiego Wilberforsa.
Pan Szelby obierał tymczasem pomarańcze. Haley nie chciał jednakże popuścić sprawy i mówił dalej z udaną skromnością:
– Nie wypada wprawdzie siebie samego chwalić, mówię więc tylko dlatego, że to święta prawda. Jak mnie się zdaje, zdobyłem sobie opinję człowieka, który przyprowadza najlepsze partje murzynów. Mówiono mi to nieraz w oczy. Wszyscy u mnie zdrowi, tłuści, aż miło spojrzeć, i cenę bierze się dobrą i „towaru” niszczeje u mnie mało, nie tak, jak to się u innych zdarza. A to wszystko muszę przypisać swej umiejętności w prowadzeniu interesów, a cała moja umiejętność – to postępowanie ludzkie. Tak, mój panie, humanitaryzm, to podstawa naszego handlu.
– Rzeczywiście? – zapytał pan Szelby, nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Muszę się łaskawemu panu przyznać, iż z pomysłów moich natrząsano się i wiele było sporów w tym względzie; a chociaż metoda moja nie stała się popularną, to jednak trzymam się jej stale i wychodzę na tem dobrze. Humanitaryzm zapewnił mi wielkie korzyści, zaręczam panu, opłacił mi się doskonale.
I handlarz sam rozśmiał się ze swego konceptu.
W opowiadaniu tem było tyle niedorzeczności, iż także Szelby nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Może i ty się rozśmiejesz, łaskawy czytelniku, bo wiesz z doświadczenia, że humanitaryzm w dzisiejszych czasach ujawnia się w najrozmaitszych formach i że bywają ludzie humanitarni, którzy głoszą niestworzone rzeczy.
Śmiech pana Szelby dodał handlarzowi otuchy.
– Dziwne to, doprawdy, że mi się nie udało dotychczas nikogo nawrócić... upór, panie, i basta. Powinienbyś pan znać Toma Lokera, niegdyś mojego spólnika w Naczez, otwarta to głowa – trzeba przyznać, lecz w postępowaniu z murzynami to istny djabeł – ale tylko z zasady, bo trudno znaleźć lepszego człowieka. Ale to już u niego był taki dziwaczny system, bodaj go! Nieraz mówiłem mu: Słuchaj Tomie! co ci za korzyść bić kobiety po głowie lub okładać je kułakami za to, że płaczą z tęsknoty? To śmieszne i do niczego nie prowadzi. I cóż w tem złego, że sobie popłaczą? To leży w ich naturze, a z naturą niema co wojować, – zawsze weźmie górę? Niszczysz tylko towar, kobiety chorują, gryzą się, chudną, a niektóre zmieniają się w prawdziwe potwory, mianowicie dziewczęta żółte... Czy nie możesz obchodzić się z niemi łagodniej, z pewną delikatnością? Wierz mi, Tomie! humanitaryzm, chociaż i w małej dozie, lepiej skutkuje, niż wszelkie gwałty, a bądź przekonany, że bez porównania więcej przyniesie korzyści... Ale cóż, mówiłem jak do ściany; Tom nie mógł odmienić swego trybu postępowania, i tyle zniszczył towaru, żem musiał rozwiązać spółkę, a szkoda!... Tom miał dobrą głowę i poczciwe serce...
– Myślisz więc pan, że tryb twojego postępowania lepszy niż Toma? – zapytał pan Szelby.
– Bez wątpienia. Skoro tylko można, zwykle się staram, jak pan widzisz, unikać nieprzyjemności. Chcę sprzedać dziecko naprzykład: oddalam matkę... bo jak z oczu, to i z pamięci, nie prawdaż? A gdy już rzecz skończona i odmienić niepodobna, powoli się przyzwyczai do nowego porządku rzeczy. Wszakże to nie biali ludzie, którzy od dzieciństwa wzrastają z myślą, że nikt nie ma prawa rozdzielać ich z ojcem, matką i całą rodziną. A murzyni, pan sam to wiesz, gdy otrzymają wychowanie jak się należy, nie mają takich urojeń i dlatego spokojniej znoszą podobne wypadki.
– W takim razie lękam się, że moi murzyni nie są tak wychowani jak się należy – zauważył pan Szelby.
– Tak i ja sądzę, bo wy w Kentucky psujecie czarnych; wam się zdaje, że postępując z nimi łagodnie, robicie dobrze, – bardzo się mylicie: dobre obejście nie na tem zależy. Murzyn, widzisz pan, stworzony na to, by się błąkał po świecie Bożym; stworzony na to, by kupił go Tom, Dik, lub kto inny. Dlatego właśnie nie trzeba go przyzwyczajać do łagodnego obejścia, niegodzi się obudzać w nim chorobliwej nadziei; bo jak przejdzie w inne ręce, to ów nowy stan będzie mu się wydawał okropniejszym. Jestem przekonany, iż murzyni pańscy byliby kompletnie nieszczęśliwi na plantacji, w której inni piliby, wesoło śpiewali, skakali jak opętani. Pan to wiesz dobrze, panie Szelby, każdemu z nas się wydaje, że ma słuszność, to też i ja sądzę, iż się obchodzę, jak z moimi murzynami się należy.
– Szczęśliwi, którzy są zadowoleni sami z siebie – zauważył pan Szelby, wzruszywszy ramionami i nie ukrywając przykrego wrażenia, jakie na nim zrobiły teorje pana Haley.
– A cóż moja propozycja? – zapytał Haley po chwili milczenia, podczas którego obaj w pewnem zakłopotaniu zabawiali się łupaniem orzechów.
– Pomówię o tem z żoną – odpowiedział Szelby. – Ale radzę panu przed nikim się nie wygadać, po coś tu przyjechał, jeśli chcesz, by się wszystko załatwiło tak spokojnie, jak sobie tego życzysz. Jestem przekonany, że skoroby się moi ludzie dowiedzieli o twoich projektach, nie wziąłbyś ani jednego z nich tak cicho i spokojnie, jak myślisz.
– Ma się rozumieć... po cóż takie rzeczy rozgłaszać? Ale winienem nadmienić, że chwile moje policzone i mam mało czasu do stracenia; dlatego chciałbym wiedzieć odrazu, czy mogę liczyć na interes, lub też nie? – Dokończając słów tych, wstał Haley od stołu i począł wciągać palto.
– Przybądź pan dziś wieczorem o godzinie szóstej lub siódmej, a otrzymasz odpowiedź stanowczą – odrzekł Szelby.
Handlarz skłonił się i wyszedł z pokoju.
– O mój Boże! czemuż nie mogę zrzucić ze schodów tego łotra wraz z jego bezczelnemi teorjami! – zawołał pan Szelby, gdy się drzwi zamknęły. – Wie on dobrze, że mnie trzyma w swojem ręku; żeby mi kto przedtem powiedział, że będę zmuszony sprzedać mego poczciwego Toma któremu z tych nikczemnych łotrów, pewniebym odpowiedział: trzeba być psem, aby tak postąpić! A jednak stać się musi... A syn Elizy? Żona zrobi mi scenę za tego dzieciaka i za – Toma. O przeklęte długi! Łotr ten zna moje krytyczne położenie i chce je wyzyskać.
W stanie Kentucky byt niewolników bodaj czy nie najlepszy. Zajęcia przeważnie rolnicze, w swej naturze spokojne i regularne, nie wymagają tych gorączkowych wysileń pracy, na jakie są narażeni murzyni w plantacjach południowych; życie i zajęcie niewolnika w Kentucky więcej niż gdzieindziej zgadza się z wymaganiami zdrowotnemi. Oprócz tego właściciele murzynów, wzbogacający się powoli, nie chwytają się gwałtownych środków, jakie wywołuje chciwość, gdy na jednej szali widzą raptowne powiększenie majątku, a na drugiej łzy i narzekania biednych, bezbronnych istot, które tylko płakać mają prawo.
Kto zwiedzał tylko plantacje w Kentucky i był świadkiem łagodnego obchodzenia się właścicieli i właścicielek, i posłuszeństwa czarnych, ten może marzyć o poetycznej legendzie, opisującej patrjarchalne obyczaje; ale ponad tem uroczem marzeniem przesunie się i zawiśnie przerażający cień prawa. Dopóki prawo wszystkie te ludzkie istoty z bijącem sercem i z uczuciem będzie uznawało za przedmioty, należące bezwarunkowo do właściciela, tak długo nieszczęśliwy stan interesów, albo śmierć ludzkiego plantatora, pod którego ojcowską opieką znajdowali biedni murzyni zabezpieczenie swego bytu, łagodne obejście i przyjazną radę, może ich oddać w inne ręce, skazać na życie pełne udręczeń, bez nadziei wyzwolenia, pracy bez końca i wytchnienia. Nie możemy pochwalać niewolnictwa, chociażby najrozumniej i najoględniej zorganizowanego.
Pan Szelby był człowiekiem dobrym; z ludźmi obchodził się łagodnie; pamiętał o wszystkiem, coby mogło przyczynić się do polepszenia ich bytu i zdrowia, – ale nieszczęśliwy przypadek wciągnął go w przedsiębiorstwa niepewne, naraził na straty znaczne, wskutek czego popadł w długi. Obligi jego wpadły w ręce Haleya. Szanowny czytelnik zrozumie obecnie stosunek Haleya do pana Szelby.
Elżbieta, stojąca pode drzwiami, posłyszawszy kilka urwanych słów, łacno się domyśliła, iż gość proponował jej panu, aby przedał mu jednego z niewolników.
Wychodząc z pokoju wraz ze swoim Henrysiem, miała wielką ochotę podsłuchać dalszą rozmowę, ale pani ją zawołała, – musiała więc odejść.
Zdawało jej się jednak, że handlarz chce kupić jej syna... Głos matki nie myli nigdy! Serce jej biło gwałtownie i mimowoli przycisnęła tak silnie syna do swej piersi, iż chłopak z zadziwieniem spojrzał jej w oczy.
– Elżbieto, co ci jest? – zagadnęła pani Szelby, spostrzegłszy, jak w jednej chwili jej garderobiana przewróciła dzbanek z wodą, krosienka, i zamiast jedwabnej sukni, którą kazała sobie podać, przyniosła jej peniuar.
Elżbieta zadrżała.
– Ach pani!... – wymówiła głosem niepewnym; wzniosła oczy ku niebu, zalała się łzami i padła na krzesło.
– Elżbieto, co ci się stało?
– Ach pani, dobra moja pani! – zawołała młoda kobieta. – W jadalnym pokoju był handlarz... rozmawiał z naszym panem... słyszałam, jak rozmawiał.
– No i cóż? Przypuśćmy, że tak było, cóż to ciebie, nierozsądna, może obchodzić?
– Ach pani! czy pani wierzysz w to, że pan się zgodzi na sprzedaż mojego Henrysia?
I biedna kobieta z konwulsyjnym płaczem upadła znowu na krzesło.
– Sprzedać Henrysia?... Skąd ci przyszła do głowy taka niedorzeczna myśl! Przecież wiesz doskonale, że twój pan nie ma stosunków z handlarzami południowych prowincyj i nigdy nie sprzedaje swoich niewolników, skoro się dobrze zachowują. A oprócz tego, któżby chciał kupić twojego Henrysia? Czyż tobie się zdaje, że cały świat patrzy nań twojemi oczami... No, dosyć już tego, otrzyj łzy i zapnij mi suknię. Dobrze! teraz uczesz mi włosy, tak, jak cię nauczono onegdaj, i nigdy nie podsłuchuj pode drzwiami.
– Nigdy, moja dobra pani!... ale... pani się nigdy na to nie zgodzisz?...
– Cóż za dziwactwo! Rozumie się, że nie! I pocóż mię pytasz o to? Przecież nie mogę zgodzić się, aby sprzedano drobne dziecię? Ale doprawdy, Elżbieto, tyś zanadto dumna na swego syna... Byle kto zjawi się w naszym domu, już ci się zdaje, że przyszli po twego chłopca.
Odpowiedź ta uspokoiła Elżbietę zupełnie. Zręcznie, żwawo ubrała swą panią i w końcu sama zaczęła się śmiać ze swojej trwogi.
Pani Szelby była kobietą inteligentną, szlachetną i wykształconą. Do wspaniałomyślności i szlachetności, wyłącznej cechy większej części kobiet w Kentucky, łączyła zasady surowej moralności i zasady uczuć religijnych, przewodniczących jej we wszystkich chwilach życia. Mąż jej, człowiek nie nazbyt religijny, umiał jednakże szanować jej przekonania, uchylał nawet czoła przed jej zasadami. Zajmowała się wyłącznie polepszeniem bytu niewolników i ich wychowaniu, – była prawdziwą ich opiekunką. Pan Szelby nie zajmował się tem wcale; pozostawił żonie swej zupełną wolność działania. Chociaż nie bardzo wierzył w nagrodę za dobre uczynki, wyobrażał sobie jednak, że cnoty żony i jemu niebo zdobędą; pojęcie takowe czyniło go wolnym od wszelkich obowiązków.
Po rozmowie z handlarzem, pan Szelby czuł jakiś ciężar na sercu: trzeba było opowiedzieć swe projekta żonie, a tu właśnie bardzo słusznie spodziewał się natrafić na opór.
Pani Szelby, ufając mężowi i nie wiedząc o złym stanie jego interesów, z całą pewnością przekonywała Elżbietę o bezzasadności jej obaw. Zajęta przygotowaniem do wizyt wieczornych, zapomniała zupełnie o tem, co przed chwilą zaszło.