Читать книгу Chata wuja Toma - Гарриет Бичер-Стоу - Страница 6
ROZDZIAŁ III.
ОглавлениеMąż i ojciec.
Pani Szelby pojechała z wizytami, a Elżbieta, stojąc na galerji, patrzała długo jeszcze za oddalającym się powozem. Puściwszy wodze swej wyobraźni, bujała rozkosznie w marzeniach, gdy z nienacka poczuła czyjąś rękę na swem ramieniu. Obejrzała się, a na jej ślicznej twarzy zajaśniała radość.
– Toś ty, Jerzy, takeś mnie przestraszył! Jakże to dobrze, żeś przyszedł! Pani wyjechała na cały wieczór, chodź do mego pokoju, nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Mówiąc to pociągnęła za sobą Jerzego do swego pokoju, wychodzącego na galerję, a znajdującego się obok pokoju pani Szelby. Tu siadywała zwykle Elżbieta z robótką w ręce, by być gotową na każde zawołanie swej pani.
– O jakem szczęśliwa! Czemuś taki pochmurny? Uśmiechnij się, mój drogi! Patrz na Henrysia, jak nam pięknie rośnie.
Ale chłopczyk trzymał się sukni matki i tylko ukradkiem spoglądał na ojca.
– Patrz, jaki śliczny, nieprawdaż? – Mówiąc to, pogłaskała chłopczyka po pięknych kędziorach i pocałowała w twarzyczkę.
– Wolałbym, żeby się był nie rodził! – przerwał Jerzy z goryczą – i lepiej byłoby, gdybym się sam nie był rodził.
Z przestrachem spojrzała Elżbieta na męża, i jakby go pojęła, bo pochyliła głowę na jego piersiach i zalała się łzami.
– Źle robię, doprawdy, że cię martwię, moja biedna Elżbieto! – wyrzekł mąż tkliwie – bardzo źle... O pocóżeś mnie poznała, biedna kobieto! Byłabyś może szczęśliwszą...
– Jerzy, Jerzy! czy to się godzi tak mówić? Musiało cię spotkać coś przykrego? A jednak niedawno jeszcze byliśmy tak szczęśliwi.
– Tak, moja droga, byliśmy szczęśliwi! – przerwał Jerzy, posadził syna na kolanach, pogładził go po głowie i długo się wpatrywał w jego śliczne oczęta.
– Tak, Elżbieto moja, to twój portret, do ciebie zupełnie podobny! jesteś piękną i dobrą, jakiej drugiej niema na świecie; a jednak byłoby lepiej, gdybym ciebie nigdy nie był poznał, a ty mnie.
– Ależ mężulku, cóż ci się stało?
– Tak, Elżbieto, widzę wszędzie tylko nędzę. Życie me gorzkie jak piołun... Takie życie, to powolne konanie. Ja, biedny niewolnik, którego los rzucił na łaskę i niełaskę ludzką, miałem sumienie pociągnąć ciebie, anielska istoto, za sobą... O! byłem bardzo niepoczciwy! Pocóż mam pracować, uczyć się? Poco budzić myśl z uśpienia? Poco wreszcie żyć na świecie? Ach! wolałbym nieżyć!
– Jerzy, mój drogi, przestań, błagam cię! Wiem, że byłeś zmartwiony, gdy cię wzięto z fabryki; wiem, że masz pana okrutnego, ale wysłuchaj mnie, zdobądź się na cierpliwość, jeszcze chwilę – a może...
– Cierpliwość! – zawołał, przerywając jej. – Czy jeszcze mało byłem cierpliwy? Czym powiedział choć jedno słowo, gdy mnie odebrał z fabryki, gdzie mnie wszyscy kochali? Oddawałem mu całą mą płacę, nic sobie nie zostawiając; wszyscy mówili, że pracowałem szczerze.
– To okrutnie, ale cóż począć? Trzeba znosić, bo to twój pan! – pocieszała Elżbieta.
– Mój pan! A kto go zrobił moim panem? Oto, czego nie umiem sobie wytłómaczyć! Jakież ma prawo do mojej osoby? Ja człowiek i on człowiek! A przecież ja lepszy od niego! Pracuję, gdy on tylko używa; czytam i piszę lepiej od niego; do czego się wezmę, potrafię zrobić, i tego wszystkiego nauczyłem się sam, nie jestem mu za nic obowiązany. Uczyłem się sam bez względu na to, że mi zawsze starał się przeszkadzać. A teraz, powiedz mi, jakie ma on prawo mnie, człowieka, przerabiać na fornalskiego konia? odrywać od pracy, do której jestem zdolny, i zaprzągać do roboty bydlęcej?... Wiem, czego się mu zachciało! – Chce mnie poniżyć! Oto dlaczego zaprzęga mnie do tak ciężkiej roboty?
– O Jerzy, mój Jerzy! przestraszasz mnie! Nigdym cię nie słyszała tak mówiącego. Lękam się o ciebie, żebyś gorszego na siebie nie ściągnął losu... Ja to wszystko rozumiem, również z tobą cierpię; ale bądź ostrożny, mój drogi, bądź rozważny, błagam i zaklinam cię na moją miłość dla ciebie, na naszego Henrysia!
– Byłem ostrożny i nazbyt długo cierpliwy; ale położenie moje jest co godzinę gorszem; ani ciało, ani dusza dłużej wytrzymać nie może... o nie, to daremne! Byle okoliczność, stara się mnie dręczyć, upokarzać i lżyć. Sądziłem, że przez wzgląd na moją pracę przestanie mnie prześladować, że będę miał choć w dzień świąteczny chwilkę dla siebie, że się będę mógł czego nauczyć... Ale nie! im więcej pracuję, tem więcej wali na mnie roboty i powiada, że chociaż milczę, widzi siedzącego we mnie djabła, którego musi wypędzić... Ma słuszność, niedługo ten djabeł wyjdzie ze mnie, ale z jego wyjścia nie wiem, czy się pan ucieszy...
– Boże mój, cóż poczniemy? – zawołała Elżbieta z rozpaczą.
– Niedawniej jak wczoraj – opowiadał Jerzy – składałem kamienie na wózek; synek jego, stojąc przed koniem, trzaskał z bicza i straszył biedne zwierzę. Poprosiłem go jak najgrzeczniej, ażeby przestał trzaskać. Lecz to dodało mu tylko otuchy, trzaskał mocniej i częściej; jam go znowu poprosił, a on zwróciwszy się do mnie, zaczął mnie chłostać; a gdym go powstrzymał za rękę – dalejże wrzeszczeć, kopać mnie nogami, a później pobiegł do ojca i oskarżył, żem go wybił. Stary przyleciał jak wściekły, wołając: „Ja cię, łotrze, nauczę, kto tu twoim panem!” Przywiązali mnie potem do drzewa, narżnęli rózg i pozwolili paniczowi bić mnie, póki się nie zmęczy... Długo się pańskie dziecko tak mną bawiło... ale mu to popamiętam!...
Gdy to mówił, twarz jego pokryła się chmurą, a oczy błyszczały takim złowieszczym ogniem, że Elżbieta zadrżała z przestrachu.
– Kto go zrobił moim panem, niech mi powiedzą!
– Myślałam zawsze, że powinnam ulegać swojemu panu i pani, bom chrześcijanka.
– Co do ciebie, może masz słuszność. Oni cię wychowali, jak własne dziecię, karmili cię, odziewali, obchodzili się z tobą łagodnie, uczyli cię... to wszystko daje im pewne prawo do ciebie. Ale ja, to rzecz inna! Szturchańce i rózgi, łajania i przekleństwa... to panu swemu zawdzięczam. Stokroć mu zapłaciłem koszta mojego utrzymania: a dłużej już wytrzymać nie mogę... nie, nie chcę! – zawołał Jerzy, marszcząc brwi i ściskając pięści.
Elżbieta stała drżąca, nie mogąc wymówić ani słowa. Nie widziała biedna męża nigdy jeszcze w takim stanie. Wzbudzone namiętności wywierały na słabą kobietę wpływ podobny do huraganu, co w przelocie chyli do ziemi wiotką trzcinę.
– Pamiętasz – mówił dalej – małego Karlo, któregoś mi darowała, on był moją pociechą, jedyną rozrywką. W nocy i we dnie ciągle był przy mnie i patrzał mi w oczy z takim wyrazem czułości, jakby rozumiał, ile cierpię. I to mi zabrali. Wczoraj karmiłem go u drzwi kuchni okruchami, którem pozbierał ze ziemi. Pan to zobaczył, i dowodząc, że karmię psa chlebem kradzionym, kazał mu przywiązać kamień do szyi i rzucić biednego Karlo do stawu.
– Ach. Jerzy, i tyżeś to zrobił?
– Ja... nie! ale on... on sam to zrobił... pan i godny jego syn, i ciskali z brzegu kamieniami na tonącego Karlo. Biedna psina, patrzał na mnie tak smutnie, jakby mi wyrzucał, dlaczego go nie ratuję. A mnie jeszcze obito, że nie chciałem go sam utopić. Biciem u mnie nic nie wskórasz; przekonasz się, tyranie, że mnie rózgi zmiękczyć nie potrafią... Przyjdzie i na cię kolej... prędzej niż się obejrzyć zdołasz, a wtenczas się policzymy.
– Co chcesz począć? Pokładaj w Bogu nadzieję; żyj, jak wiara nakazuje, a Bóg wybawi cię z niedoli.
– Nie, Elżbieto, nie mam chrześcijańskiej pokory, serce moje przepełnione goryczą, nie mogę pokładać w Bogu nadziei... dlaczego Bóg pozwala na podobne rzeczy?
– Miejmy wiarę, Jerzy! Pani mówiła mi, że wszystko, co z woli Bożej się dzieje, nawet smutki i niedole, są dla naszego dobra.
– Zapewne, łatwo to mówić, siedząc na miękkiej sofie, albo jadąc w wygodnej karecie; ale na mojem miejscu każdyby co innego powiedział, jestem tego pewny. Chcę się zgadzać z wolą Bożą, ale krew mi wre, zgroza i gniew rozrywają piersi... nie, to próżna, nie mogę pogodzić się ze swą dolą. I tybyś była nielepszą. Ale poczekaj, jeszczem nie wszystko ci powiedział, a i w twoich żyłach krew zawrze pewnie.
– Posłuchaj. Pan powiedział niedawno, że źle zrobił, pozwalając mi ożenić się z dziewczyną, która do niego nie należy. Powiadał, że nie może cierpieć pana Szelby i całego jego domu, dlatego, że są hardzi i zadzierają nosa. Mówił, że ty mnie nauczyłaś być dumnym, że nie pozwoli mi więcej tu uczęszczać, że powinienem ożenić się z drugą i żyć z nią na jego gruncie. Z początku były to tylko postrachy; ale wczoraj powiedział stanowczo, że rozkazuje mi poślubić Franię i żyć z nią w jednej chacie; a jeśli się nie zgodzę, grozi, że mnie sprzeda handlarzom południowym.
– Ależ my jesteśmy złączeni ślubem kościelnym, tak samo jak biali! – odrzekła z prostotą Elżbieta.
– Alboż nie wiesz, że niewolnik nie może się żenić? Prawa, zabezpieczającego trwałość naszego związku, niema w tym kraju, – będziesz musiała przestać być moją żoną, jeśli tak rozkaże. Oto dlaczego tak mi smutno, że ciebie poznałem!... Lepiejby nam było, gdybyśmy siebie nie znali; lepiejby było, gdyby ten chłopiec nie przyszedł na świat. Z nim może się to stanie, co z nami.
– O! nasz pan taki dobry!
– Tak, lecz kto wie... może umrzeć, a dziecię kupi ktoś inny. Bóg wie kto! Tyle tylko radości, że to chłopię jest piękne, rozumne i miłe. Powiadam ci, Elżbieto, że każdy dobry przymiot, jaki się znajdzie w twoim chłopcu, będzie dla ciebie powodem nowego nieszczęścia. Będą go cenić drogo, bardzo drogo, – i nie będziesz miała z niego pociechy, zostanie sprzedany.
Słowa te zasmuciły bardzo Elżbietę. W jej myśli stanęła postać handlarza; zbladła z przerażenia, nie miała siły odetchnąć, jak gdyby po otrzymaniu śmiertelnego ciosu. Spojrzała ze strachem na galerję, dokąd wyszedł chłopczyna podczas rozmowy rodziców; tam dziecię hasało żwawo po wszystkich kątach, jeżdżąc na kiju pana Szelby. Chciała z razu mężowi opowiedzieć swoją obawę, lecz się wstrzymała i nic nie rzekła.
– Nie! – pomyślała – nieszczęśliwy, i bez tego ma dużo do znoszenia! Nie, nic mu nie powiem. A zresztą ufam mojej pani, bo zawsze prawdę mówiła.
– No, moja droga Elżbieto! – odezwał się mąż z boleścią. – Cierpliwości! wytrwaj, bywaj zdrowa, muszę już odejść!
– Więc już odchodzisz... dokąd?
– Do Kanady! – rzekł tłumiąc wzruszenie. – A gdy tam zostanę, wykupię cię stąd... To ostatnia moja nadzieja. Ty masz dobrego pana, który zapewne zgodzi się odprzedać mi ciebie. Wykupię cię... ciebie i nasze dziecko... Mam nadzieję w Bogu, że mi się uda tego dokazać.
– Ach, drżę cała!... A jeśli cię pochwycą?
– Nie, Elżbieto, nie pochwycą... chyba trupa... Albo zostanę wolny, albo żyć przestanę.
– Czyż sam targnąłbyś się na własne życie?
– To nie, zabiją mię bez mojej pomocy... Ale żywcem nie sprzedadzą mnie do Stanów południowych.
– Jerzy mój, Jerzy! Strzeż się mój drogi! Nie czyń nic złego... nie podnoś ręki na siebie, ani też na nikogo! Wielka pokusa miota tobą... bardzo wielka, ale walcz z nią. Potrzeba, żebyś uciekł, ale bądź ostrożny! Módl się do Boga, niech cię wspomaga!
– Dobrze, dobrze, Elżbieto, będę ci posłusznym. Ale teraz odkryję ci moje zamiary. Pan mój umyślił mnie posłać z listem do pana Limzi, który mieszka stąd może o milę. Mnie się zdaje, że się domyślał, iż tu zajdę i będę się na niego skarżył przed tobą. Zapewne już się raduje, że to, co powiedziałem, zasmuci wyrodnych Szelby, jak ich zwykle tytułuje... Ja zaś, powrócę do domu najzupełniej spokojny, jak gdybym nie miał żadnej nadziei... rozumiesz? Niektóre przygotowania są już urządzone: są ludzie, którzy mi pomogą; za tydzień – mniej lub więcej, policzonym zostanę do tych, „którzy zginęli bez wieści...” Módl się za mną, Elżbieto! może Stwórca miłosierny wysłucha twojej prośby.
– O Jerzy mój! módl się sam do Niego, módl się i pokładaj w Nim nadzieję, a wtenczas nic złego nie uczynisz!
– Bądź zdrowa! – zawołał Jerzy i ująwszy ręce Elżbiety, nieruchomie spoglądał jej w oczy.
Kilka minut stali tak w milczeniu. Ostatnie słowa, ostatnie westchnienia, łzy gorzkie, gorące... Było to pożegnanie ludzi, których nadzieja powtórnego się spotkania nie była mocniejsza od nitki pajęczej... Mąż i żona rozstali się...