Читать книгу George Best. Najlepszy. Autobiografia - George Best - Страница 6
Rozdział pierwszy
Pod górkę
ОглавлениеKiedy moja mama zmarła z powodu nałogu alkoholowego w 1978 roku, wielu dziennikarzy, ku mojemu wzburzeniu, zaczęło węszyć wokół naszej rodziny, próbując znaleźć powód, dla którego ona i ja piliśmy.
Alkoholik nie potrzebuje powodu do picia, chociaż oczywiście wpływ na picie moje i mojej mamy miało wiele czynników. Niektóre z nich są bolesne, ale rozprawię się z nimi szczerze w tej książce, mimo że nigdy nie lubiłem rozmawiać publicznie o sprawach rodzinnych. Nie bawiły mnie insynuacje brukowej prasy na temat mojej matki, kiedy próbowałem pogodzić się z jej śmiercią.
Racja, miała swoje problemy, podobnie jak wiele innych matek wychowujących szóstkę dzieci w powojennej Wielkiej Brytanii. Ale jej problemy z piciem zaczęły się dużo później, długo po tym, jak opuściłem rodzinny dom. Moje rodzeństwo miało trudniej, ale ja zachowałem z dzieciństwa wyłącznie szczęśliwe wspomnienia związane z matką.
Była fantastyczną mamą i myślę, że miałem wspaniałe dzieciństwo. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, ale w Cregagh Estate, w Belfaście, gdzie sprowadziliśmy się, kiedy miałem trzy lata, i gdzie w naszym starym rodzinnym domu przy Burren Way wciąż mieszka mój tata, Dickie, nikt nie miał pieniędzy. Urodziłem się 22 maja 1946 roku, kiedy kraj stawał na nogi po wojnie i racjonowaniu podlegały nawet podstawowe produkty żywnościowe.
Jak większość moich rówieśników, dużo czasu spędzałem z dziadkami, kiedy rodzice pracowali, żeby związać koniec z końcem. Tata pracował na zmiany przy tokarce do metalu w stoczni Harland and Wolff, więc nigdy nie było wiadomo, kiedy wróci do domu. Mama była zatrudniona w fabryce tytoniu Gallaghera, podobnie jak wiele matek moich kolegów. Potem podjęła pracę w fabryce lodów, dzięki czemu pokochałem ten przysmak, choć prawdę mówiąc, powinien mi zbrzydnąć do końca życia, gdyż mogłem tam wejść, kiedy tylko chciałem, i zabrać lody z taśmy produkcyjnej. W miejscowym slangu na rożek mówiliśmy poke, a na wafelek slider. Jedna z moich ciotek pracowała dorywczo we frytkarni, a druga w sklepie ze słodyczami, więc miałem zapewniony dopływ smakołyków.
Od kiedy tylko nauczyłem się chodzić, zacząłem kopać piłkę. Na jednej z pierwszych fotografii stoję z futbolówką w wieku 13 miesięcy przed domem moich dziadków Withersów. Wówczas nie miało znaczenia, jaka to była piłka – plastikowa, tenisowa – mogłem kopać wszystko. Zdarzało mi się nawet zabierać piłkę do łóżka.
Kiedy zacząłem naukę w szkole podstawowej Nettlefield, która znajdowała się nieopodal domu dziadków Withersów, wpadałem do nich podczas przerwy obiadowej, na tosta i filiżankę herbaty, a po pięciu minutach byłem z powrotem na szkolnym boisku, kopiąc piłkę. To samo robiłem po szkole. Tost był podgrzany tylko z jednej strony, bo dziadkowie używali do tego celu elektrycznego grzejnika i kiedy opiekła się jedna strona, wyłączali go, żeby oszczędzać prąd.
Wiele lat później pani Fullaway, moja gospodyni w czasach, gdy grałem w Manchesterze United, pewnego dnia spojrzała na mnie zakłopotana.
– Smaruję ci chleb masłem z właściwej strony, prawda? – zapytała. – Z tej opieczonej?
Jako że mama i tata pracowali, widywałem ich dopiero wieczorami. Często zapraszali przyjaciół i grali z nimi w karty, co było popularną rozrywką, zanim pojawiła się telewizja. Mogłem tak siedzieć i patrzeć na nich bez końca. Nie rozumiałem zasad, ale karty mnie fascynowały, te kolory i trochę straszne obrazki. Przyglądałem się im godzinami, aż zasypiałem, a wtedy mama na chwilę przerywała grę i zanosiła mnie do łóżka.
Zawsze jednak się budziłem, kiedy mnie niosła na górę, i prosiłem, żeby pozwoliła zostać mi jeszcze 20 minut, na co zwykle się zgadzała. Mama była piękną kobietą, ale też tym bardziej surowym rodzicem. Ojciec był wyrozumiały, nigdy nie przeszłoby mu nawet przez myśl, żeby tknąć mnie palcem. Mama także była cicha, ale jeśli posunąłem się za daleko, potrafiła mi sprawić – jak to sama nazywała – porządne manto, czyli dawała mi klapsa po nogach.
Byłem tak kościsty, że bolało ją to bardziej niż mnie, a do tego najpierw musiała mnie złapać, bo potrafiłem wyczuć manto na kilometr. Biegłem na górę, wczołgiwałem się pod łóżko i zwijałem w kulkę, żeby nie mogła mnie dosięgnąć.
Rok po mnie urodziła się moja siostra Carol, a pięć lat później na świat przyszła Barbara. Zawsze byłem blisko z Carol, pewnie dlatego, że dzieli nas tylko 17 miesięcy. Nie podzielała mojej pasji do piłki nożnej, wtedy nie był to sport dla dziewczyn, ale dużo się razem wygłupialiśmy i szturchaliśmy, jak to brat z siostrą.
Raz jednak zanadto się rozbrykaliśmy i walnęła mnie prosto w splot słoneczny. Lennox Lewis mógłby być dumny z takiego ciosu: straciłem oddech na minutę albo dwie. Była przerażona i przekonana, że mnie zabiła. Do dziś wspomina ten incydent.
Carol wdała się w dziadka Withersa, jest religijna i odgrywa rolę głowy rodziny. To ona po śmierci mamy opiekowała się tatą, gotowała mu i sprzątała dom. Jeśli ktoś w rodzinie miał problem, zwracał się do niej. Po prostu ma w sobie coś takiego i nigdy nie powie o nikim złego słowa. Dziś mieszka niedaleko mnie, więc często się odwiedzamy i jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek.
Mój drugi dziadek, James „Scottie” Best, mieszkał tuż obok stadionu The Oval, na którym mecze grała drużyna Glentoranu. W tamtych czasach nawet kibicowanie drużynom piłkarskim miało podłoże religijne, myślę zresztą, że wciąż ma. Jeśli byliście protestantami, automatycznie kibicowaliście Linfield, a jeśli byliście katolikami, kibicowaliście Glentoranowi albo Glens, jak ich nazywaliśmy. My byliśmy protestantami, a ściślej mówiąc: wolnymi prezbiterianami, ale jako że dziadek Best mieszkał obok stadionu Glensów, kibicowałem właśnie im.
Niemal każdego tygodnia szedłem z tatą, dziadkiem albo przyjaciółmi na mecz i czekaliśmy przed wejściem na The Oval. Tak się wtedy robiło – stawaliśmy obok kołowrotka i czekaliśmy, aż jakiś dorosły nas przeniesie. Mecze ściągały duże tłumy, bo wojna wywołała w ludziach głód sportu. Dorośli podawali sobie dzieci nad głowami i jechaliśmy jak na jakimś ludzkim taśmociągu aż na sam przód. Nie przejmowałem się kwestiami religijnymi, bo w tamtych czasach nikt nie nosił szalików, a szał związany z replikami piłkarskich koszulek miał nadejść dopiero 40 lat później. Wtedy można było nosić co najwyżej klubową rozetkę.
Mama i tata nie byli specjalnie religijni, ale dziadek Withers jak najbardziej, więc z szacunku do niego wszyscy w niedzielę chodziliśmy do kościoła. Dorośli szli na poranną mszę, a my do popołudniowej niedzielnej szkółki, którą lubiłem. Lubiłem śpiewać i czytać Biblię, nawet dzisiaj czasem się modlę. Kiedy trafiłem do Manchesteru United, co noc klękałem przy łóżku i odmawiałem modlitwę. Po kościele cała rodzina spotykała się na niedzielnej herbacie. Jedliśmy sałatki z ziemniakami oraz domowe ciasta babci Withers.
Po ziemniakach podstawowym posiłkiem naszej rodziny były ciasta. Specjalnością mojej matki były szarlotki, ale na Halloween przyrządzała przepyszne jabłka w polewie na patyku. Kiedy wróciłem do Irlandii, poprosiłem Carol, żeby przekazała Alex przepis, ale jeszcze ich nie zrobiła. Mama nigdy nie spoczywała, bo oprócz tego, że pracowała, musiała odgrywać rolę gospodyni domowej. Czasami wracała o dziesiątej wieczorem. Byliśmy już wtedy w łóżkach, ale słyszeliśmy, jak myje okna. Mieliśmy na zewnątrz te wielkie, mosiężne klamki, więc wychylała się o dziesiątej wieczorem z miotełką i puszką środka do polerowania Brasso, żeby je wyczyścić.
W upalne lato w fabryce lodów było więcej roboty, więc pracowała i w niedziele, co nie spotykało się z aprobatą dziadka Withersa. Tata przyrządzał wtedy jej ulubiony placek z kurczakiem, a potem podgrzewał i owijał go szczelnie, żeby nie wystygł, i wiózł jej rowerem do lodziarni na lunch. Rower pojeździł niemało. Czasami mama rano jechała nim na poranną zmianę, a gdy wróciła do domu, tata pedałował na nocną zmianę do fabryki.
W wakacje odwiedzaliśmy domek letniskowy babci Withers w Crossgar, po drugiej stronie Strangford Lough, nieopodal miejsca, w którym teraz mieszkam z Alex. Przyjeżdżał mój wujek George Withers, który jest ode mnie o rok młodszy, i razem z moim kuzynem Louisem, synem siostry mojej mamy, stanowiliśmy zgraną paczkę urwisów. Za domem babci znajdowała się stara stajnia, w której dawaliśmy sobie wycisk. Nazywaliśmy to walkami bokserskimi, ale tak naprawdę była to wolna amerykanka. Niedaleko domu znajdowało się strome zbocze, z którego uwielbiałem zbiegać co sił w nogach, a potem wbiegać pod górę, tyle że trochę wolniej.
Nie było prądu ani lamp naftowych, tylko lampy gazowe oraz duża kuchenka, która dawała ciepło, ale żyło się nam wspaniale. Wstawaliśmy przed świtem, wyprowadzaliśmy krowy na dojenie, a potem zbieraliśmy świeże jajka – istny luksus w porównaniu z niedostatkiem Belfastu. Pomagaliśmy też stawiać stogi siana – spisywaliśmy się jak prawdziwi wiejscy chłopcy – a miejscowy farmer miał osła, na którym jeździliśmy po okolicy. Wieczorem byliśmy wykończeni i zgłodniali.
Na kolację jedliśmy ziemniaki z domowym chlebem i ciastem babci. Tak wyglądało wówczas życie w Irlandii – kartofle były podstawą diety wszystkich ludzi, każdy mógł sobie na nie pozwolić. Ponieważ było ich w bród, urządzaliśmy zawody, kto zje więcej. Jeśli dobrze pamiętam, rekord należy do mnie – pewnego razu zjadłem ich na raz aż 23.
Nie przypominam sobie, żebym dostawał kieszonkowe, ale miałem nielegalne sposoby, żeby zdobyć nieco gotówki. Mama zbierała sześciopensówki w starej butelce na mleko, którą chowała pod zlewem. Monety były trochę za duże, żeby przejść przez szyjkę, więc spiłowywała ją, aż była w sam raz. Nie wiem, jak planowała je stamtąd wyciągnąć, może zamierzała rozbić butelkę, ale pokombinowałem i znalazłem sposób, żeby je wydobyć. Brałem po jednej, żeby się nie skapowała, ale w tamtym wieku sześciopensówka to był dla mnie majątek.
Byłem małym złodziejaszkiem, choć to, co robiłem, wydaje się raczej niewinne. Ale lubiłem planować takie rzeczy. W miejscowym sklepie sprzedawali ciastka z wielkiego szklanego słoja. Tuż przed zamknięciem rozdawali połamane ciastka, których nikt nie chciał kupić. Pakowali je do papierowej torby; nazywali ją torbą z łakociami. Razem z kolegami wchodziliśmy do sklepu na pięć minut przed zamknięciem, udawaliśmy, że się rozglądamy, i łamaliśmy ciastka. W drodze powrotnej mijaliśmy duży dom z wielką jabłonią, więc zrywaliśmy kilka jabłek, które jedliśmy z ciastkami. Albo wieczorem wpadaliśmy do działającej jeszcze i dziś frytkarni u Eddiego Spencera, a on dawał nam resztki z frytkownicy.
Kolekcjonowałem znaczki i jeśli nie miałem pieniędzy, kradłem je ze sklepu Woolworthsa. Tu też działałem zgodnie z planem: podnosiłem sześć lub siedem paczuszek, żeby je obejrzeć, po czym celowo upuszczałem je na podłogę. Jeśli sprzedawca chciał podejść, mówiłem: „W porządku, pozbieram je”, ale odkładałem tylko cztery albo pięć. Oczywiście, wtedy nie mieli monitoringu, więc byle amator mógł wywinąć taki numer.
Pomagałem też obwoźnemu sprzedawcy owoców i warzyw, za co dostawałem parę groszy, a w piątkowe wieczory brałem pieniądze od ludzi za roznoszenie gazet. Na tym też mogłem zarobić, bo ludzie często płacili mi 15 pensów, gdy mieli zapłacić 14 pensów. Udawałem wtedy, że grzebię w kieszeni w poszukiwaniu reszty i mówiłem: „Przepraszam, nie mam z czego wydać. Zwrócę za tydzień”.
Ale nigdy nie zwracałem, a 99 osób na 100 nie pamiętało, żeby się o to upomnieć. Jeśli udało się ten numer wykręcić 20 osobom, to na koniec pracy miałem w kieszeni 20 pensów, czyli trochę ponad trzy sześciopensówki. A jeśli ktoś nie zażądał pokwitowania, to mogłem zgarnąć 20 pensów za jednym zamachem. Pojęcia nie mam, dlaczego mnie nigdy nie przyłapano.
Latem trwoniłem nieuczciwie zdobyte pieniądze w wesołym miasteczku. Kiedy przyjeżdżało do naszego sąsiedztwa i rozstawiało się niedaleko Cregagh Road, w cudownej okolicy zwanej Dallywinkers Lane, było to dla nas jedno z najważniejszych wydarzeń w roku. Oczywiście w tak ekscytującym miejscu, jak wesołe miasteczko, dzieciakowi szybko kończą się pieniądze; nam starczały na kilka minut, a kiedy w kieszeni robiło się pusto, knuliśmy kolejne przekręty. Lubiłem rzucać obręczami do celu, bo można było wygrać nagrodę, a żeby zwiększyć swoje szanse, zabieraliśmy ze sobą długi kij z hakiem na końcu. Któryś z nas wywoływał zamieszanie, a wtedy reszta miała kilka sekund, żeby coś tym kijem zwędzić.
Dzięki magii telewizji zakochałem się w innej drużynie piłkarskiej: Wolverhampton Wanderers.
Po zwycięstwie w lidze w 1954 roku Wolves rozegrali kilka meczów z najważniejszymi klubami z całego świata na swoim stadionie Molineux. Nie było wówczas oficjalnych europejskich rozgrywek, więc mecze te miały znacznie większe znaczenie niż zwykłe spotkanie towarzyskie. To były pojedynki Wielka Brytania kontra reszta świata i brano je na serio tak bardzo, że transmitowano na żywo przez telewizję, co w tamtych czasach, nie licząc meczów międzynarodowych, było czymś nie do pomyślenia. Co więcej, rozgrywano te mecze w środku tygodnia przy sztucznym oświetleniu, co wciąż było nowością. Początki sztucznego oświetlenia sięgają wprawdzie 1878 roku, ale jego współczesna wersja pojawiła się dopiero w sezonie 1951/52 i nadal była rzadkością, kiedy zacząłem oglądać Wolves – pierwszą drużynę poza Irlandią Północną, którą mogłem śledzić na żywo w telewizji. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Nie mieliśmy telewizora, więc tuż przed meczem zaczynałem kopać piłkę o ścianę naszego sąsiada. Pan Harrison, bo tak miał na nazwisko, naturalnie słyszał łomot piłki uderzającej o ścianę, wiedział też, że mam fioła na punkcie futbolu, ale przetrzymywał mnie aż do samego rozpoczęcia gry. Tuż przed pierwszym gwizdkiem otwierał drzwi i mimochodem, jakby ten pomysł właśnie zaświtał mu w głowie, mówił: „Masz ochotę wpaść i obejrzeć mecz ze mną?”.
Zanim się obejrzał, siedziałem u niego w domu, ale przed następną potyczką Wolves znowu odgrywaliśmy całą scenkę.
Pan Harrison miał mały czarno-biały telewizor, a ekipa telewizyjna w tamtych czasach nie dysponowała setkami kamer, jak dzisiaj, lecz prawdopodobnie filmowała wszystko jedną. Ale kiedy Wolves grali przeciwko takim drużynom, jak Spartak Moskwa czy Dynamo Moskwa, miało się wrażenie, że rywalizują z kosmitami. Rosjanie byli dla nas niczym postacie z literatury fantastycznej, równie dobrze mogli pochodzić z innej planety. A jednak oglądaliśmy ich w telewizji, walczących z Wolves.
Oczarowały mnie te mecze. Były wspaniałe, a na stadionie Molineux każdy z nich oglądało 55 tysięcy osób. Ale to jupitery sprawiały, że wydawały mi się magiczne, światła zmieniały piłkę w teatr. Założyłem już album poświęcony Glentoranowi, do którego wklejałem relacje spotkań wycięte z „Belfast Telegraph”. Teraz z drugiej strony albumu zacząłem wklejać relacje dotyczące Wolves.
Marzyłem też, żeby włożyć ich słynną złotą koszulkę, chociaż musiałem sobie wyobrazić, jak naprawdę wygląda, bo w czarno-białym telewizorze pana Harrisona równie dobrze mogła być błękitna, jasnozielona albo w kolorze spłowiałej bieli.
Nie licząc tego, że nie mogłem oglądać każdego meczu, nie brakowało mi telewizji, bo niedaleko mieliśmy kino, które pękało w szwach podczas sobotnich popołudniówek. Na szczęście panował wtedy niedostatek szkła i jeśli zjawiliście się ze słoikiem po dżemie, wpuszczali was za darmo. A jeśli z kolegami nie udało nam się zwędzić wystarczająco dużo słojów, jeden z nas wchodził i otwierał pozostałym tylne drzwi.
Seanse takich filmów, jak Hopalong Cassidy i Quatermass i studnia, były magiczne. Pierwszym pełnometrażowym obrazem, który obejrzałem, był Jeździec znikąd z Alanem Laddem. Potem widziałem Tunikę z Victorem Mature’em i Spartakusa z Kirkiem Douglasem. Przeczytałem, że zrobienie tego filmu kosztowało 12 milionów dolarów i wymagało zatrudnienia dziesięciu tysięcy ludzi. Takie liczby nie mieściły mi się wówczas w głowie. Lubiliśmy też Zorro. Po wyjściu z kina owinęliśmy sobie płaszcze przeciwdeszczowe wokół szyj i pomknęliśmy do domu, udając, że nim jesteśmy. Mieliśmy też zawody w jojo.
W niektóre soboty oglądałem, jak mama gra w hokeja, sam dryblując tenisową piłeczką przy linii bocznej. Ale nigdy nie widziałem taty grającego w futbol. Wiem, że był obrońcą, i wszyscy mówili, że z niego mały skurczybyk, że nie czuje strachu.
W stoczni było wielu twardzieli i latem organizowali w Belfaście turniej piłkarski. Rozgrywali tyle meczów, że na boisku nie ostało się nawet źdźbło, a wszystkich graczy jakoś przezywano. Pamiętam, że jeden z zawodników miał tylko jedną rękę, ale na szczęście nie był bramkarzem. Na innego mówili Sticky Sloan – był jednym z lokalnych bohaterów. Potrafił nieźle grać i jak większość zawodników był twardy jak skała. Jeśli podczas gry nie oberwaliście cztery czy pięć razy, oznaczało to, że jesteście mięczakami.
W niedzielę rano nie grało się w piłkę, bo był to dzień modlitwy i nawet kiedy dziadek Withers kupił telewizor, nie wolno nam było w niedzielę oglądać żadnych programów. Gdy szedł na popołudniową drzemkę, oczywiście włączaliśmy telewizor po cichu i zmienialiśmy się przy schodach w razie, gdyby się obudził. Myśleliśmy, że jesteśmy tacy sprytni, ale jestem pewien, że o wszystkim wiedział, bo kiedy się budził, przechodził koło telewizora i dotykał go, żeby sprawdzić, czy jest ciepły.
Prowadziłem idylliczne życie, ale wszystko miało się zmienić, kiedy skończyłem 11 lat.
Byłem w trakcie egzaminów Eleven Plus*. Pewnego popołudnia zajrzałem do miejscowego sklepu, żeby kupić linijkę potrzebną na test z matematyki, a sprzedawczyni powiedziała coś dziwnego. Zapytała mnie, kiedy hajtają dziadka.
Spojrzałem na nią jak na pomyloną, ale byłem tak zaprzątnięty egzaminem, że nie dosłyszałem, co mówi. Dopiero kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem twarze mamy i taty, zrozumiałem, że nie powiedziała „hajtają”, tylko „chowają”. Byłem zdruzgotany, bo dziadek George, po którym dostałem imię, był mi bardzo bliski i wiedziałem, że jestem jego ulubionym wnukiem.
W takim wieku nie myśli się o odejściu rodziców czy dziadków. Ma się wrażenie, że byli od zawsze i na zawsze będą. Nie potrafiłem pojąć śmierci, więc próbowałem ją od siebie odsunąć i udawać, że nic się nie stało. Chodziłem godzinami wzdłuż ulic, łzy płynęły mi po twarzy, aż wreszcie czułem zmęczenie i gdzieś siadałem. Pewnego ranka zaniepokojeni rodzice znaleźli mnie w deszczu pod latarnią.
Kiedy w Irlandii Północnej ktoś umiera, zbiera się cała rodzina, a trumna jest otwarta, żeby każdy mógł się pożegnać, ale w dniu pogrzebu tylko mężczyźni idą na cmentarz, a potem do pubu, kobiety zaś szykują w tym czasie posiłek. Nie zaglądałem do trumny dziadka, nie chciałem widzieć zimnego trupa człowieka, którego pamiętałem jako ciepłego i kochanego. Po śmierci mamy też nie potrafiłem na nią spojrzeć. Nigdy nie widziałem zwłok i naprawdę nie mam na to ochoty.
Pomimo smutku udało mi się zdać egzaminy i rodzice byli wniebowzięci. Zdałem jako jedyny w klasie. Dla rodziców było to coś wielkiego, choć oznaczało też kolejne wydatki, bo musieli mi kupić szkolny mundurek i buty. Na buty wydawali najwięcej pieniędzy, bo całe dnie spędzałem na kopaniu piłki i jedną parę zużywałem chyba w dwa tygodnie. Jak każdy rodzic ostrzegali mnie, żebym nie kopał piłki w „najlepszych” butach, a ja, jak każde dziecko, i tak to robiłem.
Kiedy więc wszyscy moi przyjaciele udali się do miejscowej szkoły Lisnasharragh Secondary Modern, ja musiałem sam podróżować z przesiadką do Grosvenor High Protestant School.
Od samego początku wszystko się psuło. Nie chodzi o to, że nie nadążałem. Byłem bystrym chłopakiem – dobrym zwłaszcza z matematyki i angielskiego. Ale nie podobało mi się, że muszę tak daleko jeździć do szkoły, nie lubiłem innych dzieciaków i nie zależało mi na nawiązywaniu przyjaźni, bo wszyscy moi koledzy mieszkali w Cregagh Estate i każdego wieczoru pędziłem, żeby grać z nimi w piłkę.
Problem z Grosvenor High polegał na tym, że szkolnym sportem było tam rugby, a ja nie miałem wyboru i musiałem je uprawiać. Byłem co prawda całkiem niezły, a ze względu na swój wzrost i szybkość stałem się solidnym łącznikiem ataku, ale rugby nigdy nie wzbudziło we mnie tyle pasji, co oglądanie meczów Wolves z tymi Rosjanami.
Brak futbolu w szkole był jednym z powodów, dla których nie zagrzałem w niej miejsca i wkrótce zacząłem zwiewać z lekcji. Czasami nie przyjeżdżałem w ogóle, pieniądze na autobus wydawałem na słodycze, ale zwykle chowałem się w szkolnej toalecie, a kiedy dzieciaki wracały do klas po przerwie obiadowej, wspinałem się na dach i tamtędy uciekałem do domu. Ciocia Margaret pracowała całymi dniami, więc chowałem teczkę za jej koszem na śmieci i przez resztę popołudnia chodziłem po sklepach.
Jeśli mi się znudziło i chciałem wrócić do domu, kupowałem cukierki, które barwiły gardło na czerwono.
– Co się stało? Dlaczego o tej porze jesteś w domu? – pytała mama, kiedy widziała mnie w drzwiach.
– Wysłali mnie do domu, bo boli mnie gardło – odpowiadałem.
– Niech no spojrzę – mówiła.
Otwierałem usta.
– Kiepsko wygląda, zabiorę cię do lekarza.
Następnego dnia mówiłem, że jest mi lepiej, ale w końcu cała ta intryga zemściła się na mnie, kiedy rodzice postanowili, że trzeba usunąć mi migdałki. Nie mogłem zaprotestować, żeby się nie wydało.
Wagarowanie było jednym ze sposobów na ucieczkę przed problemami, a to zawsze robiłem po swojemu. Lubiłem uciekać. W późniejszych latach, kiedy sława mnie przytłaczała, jechałem na lotnisko w Manchesterze i wsiadałem do pierwszego lepszego samolotu. Kierowałem się instynktem, oszukiwałem się, że kiedy wrócę, problem zniknie, ale zdawałem sobie sprawę, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć będzie jeszcze większy.
Oczywiście moje wagary nie mogły umknąć uwadze w szkole. Wiedziałem, że przysporzę bólu rodzicom, i kiedy dostali wezwanie na spotkanie z dyrektorem, byli zdruzgotani. Nie mieli pojęcia, co się działo, a należeli do ludzi, których takie spotkania niezwykle zawstydzały.
Szkoła dała mi wybór: albo powtórzę klasę, albo będę musiał odejść. Byłem w ostatniej klasie i powtarzanie jej byłoby upokarzające, ale nie chciałem zawieść rodziców, więc się zgodziłem. Czułem jednak, że działam wbrew sobie, i po miesiącu powiedziałem, że wolę rzucić tę szkołę i dołączyć do moich kolegów w Lisnasharragh.
Pierwszego dnia po powrocie chłopaki wybierali skład szkolnej drużyny piłkarskiej i zapytali, czy chcę z nimi grać.
Momentalnie poczułem się jak w domu.
Innym powodem, dla którego nie byłem szczęśliwy w Grosvenor High School, było to, że znajdowała się ona w samym środku okolicy zamieszkanej przez katolików, a dzieciaki pochodzące ze szkół takich, jak szkoła pod wezwaniem Najświętszego Serca, wiedziały po moim mundurku, że jestem protestantem. Wyzywały mnie od protestanckich drani i próbowały zabrać mi chustę albo czapkę. Skończyło się na tym, że na autobus musiałem czekać na końcu ulicy i tak wyliczyć czas, żeby dobiec do niego dokładnie w momencie, kiedy ruszał. Było to jak bieg w szpalerze ludzi, którzy chcą cię wychłostać – niezbyt przyjemne doświadczenie, choć okazało się dobrym treningiem futbolowym. Rodzice wiedzieli o tym, przez co łatwiej im było pogodzić się z moją decyzją o odejściu.
Religia nigdy mnie nie zajmowała, mojej rodzinie w żadnym wypadku nie można zarzucić dewocji, ale każdy protestant dołączał do oranżystów i mnie też to nie ominęło, a mój ojciec i dziadek pełnili funkcję mistrzów w naszej loży.
12 lipca, rocznica bitwy nad Boyne, był ważnym dniem w naszym domu i cała rodzina szła na pochód. Punktem zbornym marszów był dom mistrza loży i nie zapomnę, jacy byliśmy podekscytowani, kiedy mistrzem był mój tata i ci wszyscy ludzie zaczęli gromadzić się na naszej ulicy.
Był to kolorowy i hałaśliwy obrazek. Wszyscy wystrojeni, w szarfach, dudziarze i bębniarze się rozgrzewali. Wiem, że to wszystko miało podłoże religijne, ale to były czasy jeszcze przed brutalną kulminacją konfliktu i dla nas cały ten festiwal sprowadzał się do dud, bębnów oraz ciast. I zabawy. Coś jak karnawał. Kiedy wszyscy zebrali się już pod naszym domem, maszerowaliśmy do centrum, gdzie spotykaliśmy inne loże. Zmierzały ze wszystkich stron, tysiące ludzi z całego świata: z Australii, Nowej Zelandii i Ameryki. Każda loża miała swój zespół. Było jak na Mardi Gras.
Cały dzień spędzaliśmy na dworze, oglądając fascynujący spektakl. Dla nas, dzieci, największym zaszczytem 12 lipca było trzymanie sznurów, które zwisały z tych wielkich sztandarów. Mężczyźni maszerowali wzdłuż Cregagh Road, a my trzymaliśmy sznury, choć w wietrzne dni mogło nas wywiać do Finaghy, siedem mil dalej, gdzie spotykały się wszystkie loże.
Po drodze zbieraliśmy trochę drwin ze strony katolików, którzy wyzywali nas od protestanckich drani, a my nazywaliśmy ich fenianami**. W tamtych czasach kończyło się na potyczkach słownych. Byliśmy trochę jak członkowie Klubu Rotary i wolnomularze. Dopiero później obie strony zaczęły się zabijać, a marsze postrzegano jako prowokację, z czym trudno się nie zgodzić.
Zabawne, ale choć jestem dobrze znany, nigdy nie zwróciło się do mnie żadne z protestanckich ugrupowań politycznych. Pewnie zdają sobie sprawę, że to strata czasu, bo nigdy nie zaangażowałbym się w ich działalność. Miałem z nimi styczność jeden jedyny raz; siedziałem wtedy w więzieniu Ford Open, a jacyś szaleńcy napisali mi, że mnie stamtąd wyciągną. Nie musieliby się bardzo wysilać, bo Ford bardziej przypominał wakacyjny obóz i jeśli naprawdę chciałbym stamtąd wyjść, mógłbym po prostu przejść przez otwartą bramę.
Nigdy bym jednak nie naraził mojej rodziny, sprzymierzając się z jakąś paramilitarną grupą. Wyznanie i kolor skóry nie mają dla mnie znaczenia. Każdy może wierzyć, w co chce, chyba że w grę wchodzi krzywdzenie innych – wtedy jest to złe, niezależnie od religii czy politycznych dogmatów.
Moje problemy z katolickimi wyrostkami minęły, kiedy przeniosłem się do szkoły Lisnasharragh. Także tam, w wieku 13 albo 14 lat, zainteresowałem się dziewczynami. Biorąc pod uwagę fakt, że później uznawano mnie za kobieciarza, nie miałem obiecującego startu. Przy dziewczynach czułem się skrępowany, ale w szkole była taka jedna o reputacji puszczalskiej, więc wydawała się oczywistym celem. Mimo tego, co o niej mówiono, byłem chyba jedynym, który jej nie przeleciał, a wierzcie mi, że mocno się starałem.
Wreszcie zacząłem chodzić z inną dziewczyną, Liz, znacznie ładniejszą, ale już nie tak rozwiązłą. I znowu – choć mocno się starałem, wciąż nie mogłem dostać tego, czego chciałem. Mimo to dalej się z nią spotykałem i od czasu do czasu dochodziło między nami do, jak to się mówiło, zaawansowanych pieszczot, we wszystkich tych typowych miejscach: za składnicą rowerową, klubem młodzieżowym albo w ostatnim rzędzie kina.
W Lisnasharragh nie miałem problemów z nauczycielami, z wyjątkiem jednego – nauczyciela muzyki, który nazywał się, wierzcie lub nie, Tommy Steele. Miał jaskraworude włosy i lubił się zakradać od tyłu, a kiedy zrobiłem coś źle, bił mnie po knykciach linijką. Nienawidziłem lekcji muzyki i chyba nawet prawdziwy Tommy Steele nie zmieniłby mojego nastawienia. Uczyłem się grać na pianinie, więc dostawałem do domu partytury, żebym mógł ćwiczyć. Ale jak tylko wracałem ze szkoły, miałem ochotę wyłącznie na piłkę. Żadna ze znanych mi osób nie grała na pianinie.
Od kiedy mogłem grać w piłkę w szkole, robiłem szybkie postępy. W czasach, kiedy próbowałem się dobrać do puszczalskiej, zacząłem występować w klubie Cregagh Boys, prowadzonym przez Buda McFarlane’a, trenera rezerw Glentoranu.
Do tamtej pory grałem w tenisówkach, na które wtedy mówiliśmy rynsztokowce. Prawdziwe buty do gry w piłkę były o wiele za drogie, ale na każdą Gwiazdkę dostawałem koszulki, szorty i skarpety. W Boże Narodzenie, tuż po wstąpieniu do Cregagh, odpakowałem prezent od moich rodziców i ujrzałem lśniącą parę skórzanych butów za kostkę ze stalowymi czubkami. Takie się wtedy nosiło i dla mnie były absolutnie przepiękne. Oberwanie z takiego buta kończyło się kontuzją do końca sezonu. Był to najlepszy prezent, jaki dostałem, i mogłem całe dnie spędzać na polerowaniu ich i wcieraniu w nie tłuszczu garbarskiego, żeby osłonić skórzaną powierzchnię.
Buty były niezniszczalne, czego dowodzi fakt, że wciąż je mam. Wtedy kosztowały pewnie około dwóch szylingów i sześciu pensów, ale dzisiaj warte by były około 50 tysięcy funtów, nie tylko dlatego, że to moje pierwsze buty, ale też dlatego, że po meczu zapisywałem na bokach za pomocą bielidła nazwy przeciwnych drużyn i ile goli zdobyłem.
Bud McFarlane był pierwszą osobą, która naprawdę mnie zachęcała i mówiła mi, że mam zadatki na profesjonalnego zawodnika. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale mój tata celowo nie wywierał na mnie presji i rzadko przychodził na mecze, obawiając się, że źle to na mnie wpłynie. Choć pokazywałem talent, wielu starych profesjonalistów mówiło mi, że jestem za chudy i za mały, żeby odnieść sukces.
Bud bardzo mi pomógł, bo tak jak sir Matt Busby wierzył, że jeśli jesteś wystarczająco dobry, jesteś też wystarczająco duży i dorosły. Moja wielka szansa nadeszła, gdy graliśmy z Cregagh Boys przeciwko faworyzowanej młodzieżowej reprezentacji Irlandii Północnej. Zaprezentowałem się bardzo dobrze, a mecz wygraliśmy 2:1, po czym zostałem powołany do drugiej drużyny reprezentacji, gdzie znowu mogłem się wykazać. Ku mojej radości znalazłem się w gronie 16 chłopaków wybranych do składu na międzynarodowy turniej młodzieżowy, ale niestety ostatecznie powołano tylko 15 zawodników i właśnie ja wyleciałem z zespołu.
Byłem zdruzgotany.
Zbliżały się moje 15. urodziny i koniec mojej szkolnej kariery, a wciąż nie wiedziałem, czy uda mi się zostać profesjonalnym piłkarzem. Doświadczenia z reprezentacją jeszcze bardziej podkopały moją wiarę w siebie. Może rzeczywiście byłem za mały, ale Bud nie tracił wiary. Pogadał z Bobem Bishopem, który prowadził Boyland Youth Club – największy piłkarski klub młodzieżowy w całej Irlandii. Zawsze byli najlepsi i stali się już właściwie wylęgarnią talentów dla Manchester United. Odnieśli taki sukces, że (na szczęście dla mnie) Bishop został wybrany łowcą talentów United na Irlandię Północną.
Zabrał mnie na kilka weekendowych obozów treningowych Boyland, a potem zaaranżował mecz pomiędzy Boyland a trampkarzami Cregagh, wystawiając w swojej drużynie 17- i 18-latków, którzy w porównaniu z nami byli już prawdziwymi mężczyznami. Było to bardzo sprytne posunięcie, bo chciał sprawdzić, czy podołam psychicznie, czy będę w stanie zagrać przeciwko większym i bardziej doświadczonym zawodnikom. Wiedział, że jeśli sobie poradzę, to mój wzrost nie będzie problemem. Nie zdawałem sobie sprawy, że mecz zaaranżowano ze względu na mnie, więc zagrałem jak zwykle, a po wygranym 4:2 meczu na swoich butach mogłem dopisać dwa gole.
Wtedy jeszcze nie poznałem osobiście Boba Bishopa, byłem jednym z chłopaków na weekendowych zjazdach. Ale kilka dni później zjawił się w naszym domu. Kopałem piłkę z kumplami, kiedy tata zawołał mnie i przedstawił Bobowi. Następnie, spokojnie jak tylko on potrafił, zapytał, czy chcę pojechać z innym chłopakiem, Erikiem McMordiem, na testy do Manchesteru United.
Też mi pytanie…
Wybiegłem na podwórko, krzycząc do chłopaków:
– Będę grał w Manchesterze United.
– Jasne, że będziesz! – Machnęli na to ręką i wróciliśmy do kopania piłki.
Byłem wniebowzięty, mój tata też. Ale wspaniały tato, chociaż zawsze wierzył w mój talent, wiedział też, że w życiu nie wszystko układa się po myśli człowieka, a ponieważ był ostrożny, postanowił zadbać o jakąś alternatywę dla mnie.
Kiedy byłem w ostatniej klasie, namówił mnie, żebym zapisał się na kurs w drukarni. Najlepiej radziłem sobie z angielskim i matematyką, więc doszedł do wniosku, że w drukarni zrobię z tej wiedzy pożytek. Stwierdził, że ludzie zawsze będą czytać gazety i książki. Zdałem egzamin z druku tuż przed tym, jak zjawił się Bob Bishop. Tata załatwił mi już pracę.
Mając do wyboru karierę drukarza i zawodnika Manchester United, oczywiście nawet przez moment się nie wahałem. Ale jeśli wziąć pod uwagę, ile pracy przysporzyłem drukarniom, wydaje się dość ironiczne, że tata wybrał dla mnie taki zawód!