Читать книгу Dzisiaj śpię od ściany - Giedra Radvilavičiūtė - Страница 5
ОглавлениеAtrakcyjny tekst musi spełniać następujące kryteria: pierwsze – przeczytany powinien uporczywie narzucać się mojej pamięci, niekoniecznie fabułą czy postaciami. To mogą być nawet detale, jakieś porównania, metafory, coś nietypowego: Podczas wojny w ich gospodarstwo trafiła bomba, cała rodzina spłonęła i babka popadła w obłęd. Wtedy jeden lekarz zalecił jej, żeby chodziła pod wiatr, pod chłodny rześki wiatr, i to jej pomogło (E. Tode)[1]. Drugie – tekst nie może być zbyt daleki od moich doświadczeń. Chcę mieć wrażenie, że i ja tam byłam, miód i wino piłam, to samo czułam i mówiłam: Raz, pamiętam, spytałaś mnie: „Czy wiesz, co jest tam, gdzie się kończy Połocka?”. Skuliłem się, nawet trochę przeląkłem, ale z uporem patrzyłaś mi w oczy: „No, powiedz, wiesz?”. „Ależ oczywiście – mówię – las, tam jest las, a co innego? I jeszcze…” „Wcale nie. – Gwałtownie pokręciłaś głową, za tym gestem tęsknię chyba teraz najbardziej. – Tam są tylko niebo i mgła, rozumiesz?” (J. Kunčinas)[2]. Trzecie – podczas czytania na moment lub dłużej muszę stracić kontakt z rzeczywistością: (…) jesienne słońce pokryło jej kolana cienką warstewką światła. Nie wiadomo skąd przyfrunął maleńki motyl, trzepotał nad nami nerwowo i bezładnie jak skrawek papieru na lekkim wietrze. Chwilę powirował, przysiadł jej na piersi, odpoczął, po czym odfrunął i zniknął nam z oczu. Kiedy motyl odleciał, dziewczyna wydała mi się nagle nieco starsza (H. Murakami[3]). Czwarte – opowiadanie powinno ujawniać nowe oblicze tego, co dobrze znane lub wręcz banalne: Pierwszy raz wtedy uderzyło mnie to, że o kobiecie nic powiedzieć nie można; spostrzegłem, gdy opowiadali o niej, jak skąpo ją traktowali, jak nazywali i opisywali innych, okoliczności, miejsca, przedmioty, aż do pewnego punktu, gdzie to wszystko kończyło się łagodnie i jakoby ostrożnie, kończyło lekkim, niepodkreślanym nigdy zarysem, który zamykał ją (R. M. Rilke)[4]. Piąte… Gdy tylko usiłuję wyrazić myśl do końca, wpadam w panikę. Wszelkie formułowane przeze mnie twierdzenia okazują się sporne i ulotne. Prawda ostateczna staje się tajemnicą, której nie mogę odsłonić, nie wątpiąc w nią przy tym otwarcie.
Widziałam niedawno film o tym, jak w krajach starożytnego Wschodu człowiek gnębiony jakąś wiedzą szedł do lasu, znajdował drzewo z dziuplą, przykładał do niej usta i wyrzucał z siebie tajemnicę w czarną gardziel, po czym kneblował ją świeżo wykopaną ziemią, uschłą trawą lub mchem. Kobieta, której historię opowiada w filmie mężczyzna – za bardzo ją kochał, by móc się z nią kochać – sylwetką przypominała zastygłą w pączku różę. Suwak przy jej jedwabnej sukience od lędźwi aż po kark krępował jej instynkt rozkwitu.
Myślałam o tekstach nie ot tak sobie. Niczego nie robię bez powodu. Przyjechałam do małego miasta na Litwie, żeby wziąć udział w forum poświęconym współczesnej literaturze. Uprzedzono mnie, że przed wieczorem autorskim trzeba będzie coś powiedzieć dziennikarzom z telewizji. Forum nazywało się: „Lato na Północy. Magnetyzm tekstu”. Oprócz Litwinów uczestnikami byli pisarze ze Skandynawii oraz sąsiednich państw bałtyckich. Przed rokiem podczas wystąpień autorskich tutaj, w starym dworze, powstał nagle straszliwy przeciąg. Ze ścian pospadały fotografie w ramkach, a jednemu z muzyków piach zapchał saksofon. Pisarzowi z Islandii silny poryw wiatru wydarł z ręki kartki i zdmuchnął je wprost do pieca. Islandczyk przyjął to ze spokojem, ponieważ w jego kraju ogień uważany jest za świętość. Jak mówił, panuje tam takie zimno, że spośród wszystkich owadów przetrwać może jedynie Phthirius pubis, wesz łonowa.
Do wystąpień zostały jeszcze dwie godziny. Postanowiłam więc skorzystać z okazji i odnaleźć swoich dalekich krewnych z tego miasteczka. Niewiele o nich wiedziałam. Znałam tylko adres, niektóre detale z naszej historii rodzinnej oraz stopień pokrewieństwa – mieszkała tutaj wnuczka mego stryjecznego dziadka. Miała siostrę, ale ta zmarła jeszcze jako nastolatka. Ulica Sierpówek, przy której stał dom, powinna być niedaleko, tuż za parkiem z nieco zapuszczonym dworem.
Bracia do samej śmierci nieustannie się kłócili. Po wojnie dziadka skazali na pięć lat łagru. Pracował we młynie i ponoć (kto wie, może to i prawda) oszukiwał przy ważeniu mąki. Kradł z każdego worka po kilkaset gramów dla swojej rodziny. W tej rodzinie kilkadziesiąt lat później urodziłam się ja. Smak z soli, mól z wełny, człowiek z mąki. Matka mówiła, że kiedy w szpitalu po raz pierwszy przyniesiono mnie do karmienia, w zmarszczkach na buzi miałam jeszcze resztki mąki. Dziadek klął się na wszystkie świętości, że siedział niewinnie. Za to jego brat, kiedy sobie wypił, twierdził, że z dziadka od początku był podżegacz, krętacz i warchoł. Wspominał ich dziecięce bójki. Starszy o pięć lat dziadek przewracał brata na ziemię, chwytał za nadgarstki, rozkładał mu ręce, jakby chciał go ukrzyżować, pochylał się nad nim, mrużył oczy i straszył, że go zaraz opluje. Zaprzęgał żaby do furmanki skleconej ze szpulek od nici albo zatapiał bratu twarz w surowym cieście, a potem ściągał z niej „maskę pośmiertną”. Po wojnie wsypał do studni we wsi dwie paczki sacharyny. Często dla draki wskakiwał na stół przykryty odświętnym białym obrusem. Przez całe życie na wszelki wypadek trzymał w domu strzelbę – czasem legalnie, czasem nie. „Kradłeś mąkę dla Eleny i dzieci, żeby lepiej wam się żyło” – mówił brat w przypływie animuszu i od razu, by nieco złagodzić ton oskarżenia, albo zwyczajnie uniknąć fangi w nos, intonował „Świeć, miesiączku, przez polany, kędy jadę na bułanym…”. Zesłali dziadka za Moskwę, pod Zagorsk. W drodze, podczas którejś przesiadki, jakiś inny więzień przywarł do dziadka i zza pleców zaproponował mu seks, „tebe budet horošo i mne budet horošo”[5]. Nie wiem, co dziadek wtedy odpowiedział, ale nikt już mu później takich ofert nie składał, nawet podczas trzech lat w łagrze. Wrócił wcześniej dzięki amnestii. Siedział razem z kryminalistami, którzy przy śniadaniu rozpinali pod stołem rozporki i prezentowali nowym więźniom swoje organy. Do dziś nie pojmuję, jak w tych rosyjskich lasach mogła go odwiedzić babcia. Wiele razy wspominała dzień, gdy owej mroźnej zimy z tekturową walizką, w której wiozła słoninę, zgubiła się w marmurowym moskiewskim metrze. Wtedy też popadła w obłęd… ale zaczęła chodzić pod wiatr, pod chłodny rześki wiatr, i to jej pomogło. Nie umiem sobie jej wyobrazić wśród tej ruskiej zamieci, tak jak nie umiem sobie wyobrazić siebie, powiedzmy, na targach książki we Frankfurcie nad Menem.
Moja matka słała dziadkowi do łagru swoje fotografie. Aż pewnego dnia sama dostała stamtąd list z dołączoną fotografią. Tyle że nie od dziadka, ale od mordercy, któremu dziadek pokazywał jej zdjęcia. Wąsaty chłop pisał: „Hot’ i daleko, no dušoj ja vsegda s Vami”[6]. Po powrocie z łagru dziadek opowiadał, że musiał nauczyć się żyć nie tylko z tym człowiekiem, ale i z jego dwiema zbrodniami. Lubił też wspominać sam moment powrotu. Kiedy niespodziewanie wszedł do domu, babcia upuściła patelnię ze świeżo nalanymi blinami[7]. Brat dziadka nie wysłał mu do łagru ani jednej paczki. Mimo wszystko przed śmiercią pojednali się ze sobą. W tym celu dziadek osobiście przyjechał do miasteczka, w którym obecnie bałtyccy i skandynawscy pisarze debatują na temat literatury współczesnej. Nim jednak doszło do decydującego spotkania dwóch braci, nastąpiły wydarzenia o wiele ważniejsze. Zmarła jedna z wnuczek mojego stryjecznego dziadka, a później (tj. w porządku podważającym istnienie Boga) także jego córka. Do dziś pamiętam fotografię zmarłej wnuczki. W trumnie, prawdopodobnie we własnym pokoju, leży nastolatka, w dłoniach trzyma książkę, za dużą na modlitewnik. Nad trumną stoją ci, którym pisane było przeżyć śmierć dziewczyny – matka i fikus. Byłam w tym samym wieku co zmarła. Chyba to mnie tak poruszyło. Obraz tej dziewczyny w trumnie, widok leżących wzdłuż ciała martwych, niby drewnianych warkoczy nieustannie mnie prześladował – kiedy czyściłam zęby, kiedy przed lustrem wyciskałam pryszcze na czole, kiedy z pudełka w kształcie jabłka wyciągałam swoją biżuterię, kiedy czytałam książki i płakałam z powodu zbyt wiernie przedstawionej w nich miłości. Na pięćdziesiąte urodziny dziadka ktoś stąd przekazał nam zawiniętą w gazety szynkę. Pamiętam ją, była marmurowa jak stacja metra w Moskwie. Nie zrobił tego nikt z rodziny.
Miałam dokładnie dwie godziny. Ścieżki w parku za dworkiem nie były ani wysypane żwirem, ani wybrukowane. Pod pachą niosłam tylko pudełko trufli dla Emilii. Może powinnam ją nazywać Emilutką, tak jak dziadek, kiedy otwierał pisane jej ręką ostatnie listy od brata. Słońce już zachodziło, w ukośnych smugach światła co chwilę połyskiwały drobne owady i znikały za krawędzią promienia. Kwitły same żółte kwiaty. W ich środkach gęstniała idealnie okrągła mgiełka pyłku. Bałam się, że nadciągnie typowa chyba dla tego regionu burza piaskowa. Pewna kobieta z Wilna, która nićmi z ludzkich włosów szyje bluzki z suszonych płatków jaśminu, całkiem niedawno spytała mnie, czy lubię przebywać na łonie natury. Sama nie. Sama na pewno nie. Odpowiedziałam, że w takich chwilach ujadanie psa w oddali brzmi dla mnie mistycznie, każde źdźbło trawy zaczyna żyć samodzielnym życiem, a niebo zatrzaskuje się nade mną jak fioletowa walizka z podwójnym dnem, w którym jest cały apokaliptyczny arsenał zagłady. Jeden z owadów wpadł mi do oka i mnie uwierał. Po lewej był cmentarz i czułam się dziwnie ze świadomością, że za tym ogrodzeniem, w konkretnym miejscu, w białej trumnie leży dziewczyna z za dużym modlitewnikiem, kropla mojej krwi.
Z prawej czerwienił się budynek muzeum regionalnego. Kiedy szłam w kierunku palącej w drzwiach kobiety, z daleka wydawała mi się ona szarą myszką, która z całkowitą obojętnością czyści co rano swoje łupy futerkiem. Gdy jednak podeszłam bliżej, uderzyło mnie to, że o kobiecie nic powiedzieć nie można. Paznokcie pomalowane soczyście wiśniowym lakierem, na nadgarstku – srebrna bransoletka. Zasepleniła, wymawiając nazwę ulicy, i skojarzyło mi się niemieckie słowo verführen – kusić. Dawno zauważyłam, że seplenienie i zez mają dziwny potencjał erotyczny.
– Proszę uważać na staw po lewej – powiedziała kobieta i wskazała ręką okolice ulicy Sierpówek – nazywamy go Okiem Królowej. Ma trzy metry głębokości, a z daleka wygląda jak łąka, cały zarośnięty.
Wychodząc, pomyślałam sobie, że w tym muzeum kobieta mogła wytrwać jedynie latem (jej oczy też miały trzy metry głębokości).
Emilia przywitała mnie w sadzie ubrana w stary, ale wciąż biały fartuch pielęgniarski. W jej twarzy nie dostrzegłam żadnych rysów dziadka. Mimo to poczułam się jak w domu, kiedy kazała mi nie ściągać butów i zaparzyła herbatę. W końcu nie obeszłyśmy jej parterowego domku, widziałam tylko stary piec i wylegujące się na nim dwa koty. „W nabrzmiałym od śliwek sadzie”[8] półnagi mężczyzna mieszał cement. Zaczęła mi o sobie opowiadać, jak gdybyśmy się dawno nie widziały, a przecież ja nie widziałam jej nigdy. Nawet na zdjęciach rodzinnych. Pracowała w miejscowym szpitalu na oddziale hemodializy. Pacjentów z nieczynnymi nerkami przywozili na oczyszczanie krwi ich bliscy. Mężowie przyprowadzali swoje żony najwyżej dwa, trzy razy, z początku byli też przeważnie bardzo mili i troskliwi. Później żony zaczynały im przypominać ohydną zgniłą gruszkę. „To niczyja wina – orzekła Emilia – tak działa natura”. Dawno zrozumiałam, że mężczyzna kocha kobietę tak długo, jak długo jej pożąda. Za to kobiety nierzadko kochają swoich mężczyzn nawet po ich śmierci. Dlatego też żony do samego końca odprowadzały mężów na dializy, trwające niekiedy aż cztery godziny, jeśli nie udawało się znaleźć dawcy, a sytuacja była beznadziejna. Jednakowo płakali i mężczyźni, i kobiety, kiedy ręce i nogi mieli tak skłute po przetokach tętniczo-żylnych, że nie wiadomo było, gdzie wkłuć igłę. Ale Emilia miała doświadczenie, wcześniej czy później znajdowała to miejsce. Do dializy otrzewnowej odnosiła się sceptycznie z uwagi na częste powikłania infekcyjne. Chociaż, oczywiście, jeśli można przeprowadzić zabieg w domu… Jeszcze pół roku temu pracowała w szpitalu w Kownie. Wtedy Ričardas – pomachała przez okno do mężczyzny mieszającego cement – zarabiał pieniądze w zakładach rybnych w Irlandii.
– Jesienią bierzemy ślub. Znudziło mi się jeżdżenie z Kowna co weekend, a na to wychodziło. Miałam romans z lekarzem z innego oddziału. Sypiałam z nim, a on z jeszcze paroma innymi pielęgniarkami. Nigdy nie śmiałam zwrócić się do niego na ty, do końca związku mówiłam „panie doktorze”. Tak samo zwracały się do niego jego dzieci. Raz kochaliśmy się w jego starym mercu. Była zima. Otwieram oczy, obok oddycha człowiek, śmierdzi zmywak do szyb. Przy leśnej drodze stoi ośnieżona tablica z napisem „Katolicki obóz letni dla dzieci”. Musiałam poczuć, że jestem młoda, że mam zdrowe nerki, musiałam poczuć, że żyję. Za tablicą był las świerkowy, na śniegu ślady psich łap, zajęczych skoków i naszej kawy z termosu, dalej: przedmieścia, Kowno, ludzie, odgłosy miasta, a ja miałam wrażenie, że tego wszystkiego tam nie ma, że są tylko niebo i mgła, rozumiesz? I nagle pojęłam, że dłużej nie mogę mówić do tego człowieka „panie doktorze”. Zresztą nie będzie takiej potrzeby, bo już go nie kocham. Kiedy wrócił Ričardas, a ja pracowałam tutaj, doktorek raz tylko do mnie zadzwonił, w nocy, z kasyna w Kownie. Był lekko wstawiony. Powiedział: „Emilio, zawsze wiedziałaś, czego chcesz, chociaż ja do końca ciebie nie rozumiałem, mów szybko, jaki kolor mam obstawić, czerwony czy zielony? I podaj dowolny, byle szczęśliwy, numer”. Obok mnie leży Ričardas. Wyszeptałam: „Kolor czerwony, numer siedem. Tylko proszę to koniecznie skonsultować z innymi pielęgniarkami z Kowna, panie doktorze, zbyt duże ryzyko, żeby polegać na jednej opinii…”. A mój Ričardas na to przez sen mówi: „Ale ty masz odpowiedzialną pracę, kotku, oni się bez ciebie gubią w tym laboratorium, w tych wszystkich butelkach”.
– Emilio – mówię jej – miłość trwa tyle co więzienie. Przeważnie trzy lata. Potem człowiek wraca do domu.
– A ty skąd to wiesz? – pyta ona.
– Od francuskich pisarzy.
– Wybacz, ale mnie literatura nie interesuje. Zawsze wolałam chemię. Czytałam, że we dworze jest to forum, ale się nie wybieram. Ewentualnie wieczorem, żeby posłuchać muzyki. W szpitalu to tak się natyram, że czasem nawet gazety już nie przeczytam. Zresztą wieczorem będziemy wekować śliwki. I miód trzeba wybrać. Jesienią trochę się z tego miodu utrzymujemy. Za to moja siostra, ona by się pewnie na tę literaturę dostała. Chociaż trudno powiedzieć, zmarła w wieku dwunastu lat. Była już w bardzo ciężkim stanie, kiedy matka jej całą bibliotekę miejską do domu zniosła, w torbach, a później z powrotem odnosiła. Tamtego ranka martwą rodzice też ją zastali z książką. Z nią ją pochowaliśmy – 1972 rok, Głód. Pan. Wiktoria. Sąsiedzi, durnie, mówili: bójcie się Boga, daliście dziewczynie do trumny powieść zamiast książeczki do nabożeństwa, ale matka miała to w nosie. Kobieta, która pochowała swoje dziecko, wraz z nim pogrzebała także Boga. Poza tym było jej chyba lżej z myślą, że córka dokończy lekturę w niebie. Ja od czasu śmierci siostry staram się żyć dniem dzisiejszym. Choć może to wcale nie śmierć tak na mnie wpłynęła (byłam wtedy zbyt mała, żeby to rozumieć), tylko widok chorych. Ričardas ma do tego całkiem inny stosunek. Dla niego przeszłość nie istnieje, liczy się jedynie to, co będzie. Przywiózł z Irlandii pieniądze, stawia teraz przybudówkę, mówi: „Dzieciak będzie miał osobne wejście. Nic nie wie o tym, że kiedy był w tej Irlandii, miałam operację i prawdopodobnie nie będę mieć dzieci”.
Na żadnej z fotografii, które pokazała mi Emilia, dziadek z bratem nie byli razem. Jak gdyby pojednać się mogli wyłącznie we wspomnieniach. Było za to w albumie takie samo zdjęcie, jakie kiedyś ze strachu podarłam – w białej trumnie leży nastolatka, moja rówieśnica, z drewnianymi warkoczami i książką Hamsuna w rękach, a obok – świadkowie jej śmierci – matka i fikus.
Wyszłyśmy do sadu, bo Emilia postanowiła narwać dla mnie śliwek i wcisnąć mi litrowy słoik miodu. W końcu nie przedstawiła mnie Ričardasowi, tylko wspięła się na drabinę i postawiła mi na głowie emaliowaną miskę. Przytrzymywałam ją sobie jedną ręką, drugą wzięłam się pod bok i wyglądałam jak te kobiety na popularnych w czasach komuny etykietach win mołdawskich. O moją nogę ocierała się nagrzana od słońca kotka. W głowę bębniły mi śliwki. Nie wiadomo skąd przyfrunął maleńki motyl, trzepotał nad nami nerwowo i bezładnie jak skrawek papieru na lekkim wietrze. Chwilę powirował, przysiadł kuzynce na piersi, odpoczął, po czym odfrunął i zniknął nam z oczu. Kiedy motyl odleciał, nagle wydało mi się, że potrafię przewidzieć przyszłość Emilii. Ričardas postawi przybudówkę, ale pracy tutaj nie znajdzie. Znów wyjedzie do Irlandii, bo tam ma wszystkie zawodowe kontakty. Będzie pakował przy taśmie mrożone ryby, a za pół roku poczuje, że ostygło mu serce. Pewnego wieczoru po wyjściu z jednego baru pójdzie do drugiego coś zjeść, tam pozna kobietę, która przyjechała z Litwy na rok do pracy w hotelu, żeby uzbierać na pomnik dla syna, co zginął w wypadku samochodowym. Odprowadzi ją do domu, po drodze opowie jej o przybudówce, o gównianych warunkach życia na Litwie, nawet o Emilii. Dwa lub trzy dni później otrzyma list, w którym ośmielona dzielącym ich dystansem Emilia wyznaje, że nie może mieć dzieci i czuje się winna, iż nie powiedziała mu tego wcześniej. On przypomni sobie całe to prowincjonalne miejsce, wszystko, co go czeka i jest jakby jego domem – „nabrzmiały od śliwek” sad, miód podbierany jesienią, Emilię rozkładającą w domu na podłodze stare białe fartuchy zamiast szmat i…
– No, może już dość, co? – spytała Emilia spomiędzy gałęzi.
Ściągnęła fartuch i omotała go wokół głowy, żeby nie pokąsały jej pszczoły. Pochyliła się i patrzyła na mnie obrócona bokiem. Zdjęłam miskę z głowy, spojrzałam w górę i spostrzegłam, że kuzynka kogoś mi przypomina: jasna nieopalona twarz zwrócona do mnie półprofilem, pełne, lekko wilgotne wargi, żadnej przeszłości – samo czekanie (choć Emilia tak chyba nie uważała), zamiast włosów – plątanina białych draperii… Z drzewa, spomiędzy gałęzi patrzyła na mnie swymi ogromnymi oczami Dziewczyna z perłą Vermeera. Tylko zamiast kolczyka przy jej uchu delikatnie kołysała się dorodna, lekko opalizująca śliwka.
Potem wybrałyśmy się na cmentarz. Pod pachą niosłam torbę ze śliwkami i słoik miodu. Usiłowałam zapamiętać grób siostry Emilii, mimo iż zawsze w takich miejscach wydaje mi się, że nigdy już tu nie przyjdę. W mogile spoczywało kilku członków naszej rodziny, ale pogubiłam się w tych relacjach już po stryjecznym dziadku. Obok rosła lipa. Pomnik ściemniał od jej soków, dziwne, bo był koniec sierpnia. Widać soki z drzew wsiąkają w kamień latami. Pocałowałyśmy się na pożegnanie. I znów miałam wrażenie, że musnęłam wargami ciepłe płótno.
W drodze powrotnej szłam szybciej i inną trasą niż wcześniej. W parku najwyraźniej padało, bo wzdłuż ścieżek ciągnęły się żółte pasma zmiętych postrzępionych płatków kwiatów. Teoretycznie mogli tą drogą chodzić dziadek ze swym bratem. Choć kto wie? Ludzie ze wsi nie mieli kiedyś zwyczaju spacerować dla przyjemności.
Gdy tylko dostrzegłam prześwitujące zza drzew mury dworu, ruszyłam w tamtą stronę ścieżką całkowicie zarosłą chaszczami. Bardzo dawno temu musiała tu być aleja. Na skraju drogi stał złamany, wyblakły i całkowicie bezużyteczny szlaban. Przeszłam pod nim, bo wokół jak warownia ze strzelistymi wieżami piął się gąszcz pokrzyw. Szlabany zawsze kojarzą mi się z linią przerywaną typu „tu odetnij”, znajdującą się na fakturach, które otrzymuję pocztą. U góry są dane ogólne, a pod linią – data, numer rachunku oraz spis wstrząsająco długich rozmów lokalnych i międzymiastowych. Słowem mało interesująca abstrakcja przechodzi w drażniącą rzeczywistość.
Idąc łąką, z daleka dostrzegłam dwóch dziennikarzy z kamerą rozstawioną na trawie. „Dziękuję, że się nie spóźniłaś” – powiedziała z ironią moja przyjaciółka, która przyjechała tutaj z Onikszt. Od razu zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Wiedziałam, że ona nigdy się nie spóźnia, mimo iż zostawiła w domu kilkumiesięczną córeczkę, dla której pomroziła w butelkach swoje mleko. Na dwa dni, żeby móc spokojnie uczestniczyć w forum. Jej mąż rozmrażał kolejne porcje i karmił nimi małą. Przyjaciółka była przekonana, że dziecko należy karmić piersią co najmniej sześć miesięcy, wtedy do trzeciego roku życia na nic nie zachoruje. Znajomy poeta pił kawę z plastikowego kubka, z kieszeni marynarki wystawała mu męska skarpetka. Byłam mu winna pięć litów i jednego centa. Ale nawet na typa nie spojrzałam. Nie lubię poetów, nie można im ufać, zazwyczaj pochodzą z rodzin wielodzietnych: mają po kilkoro dzieci w kilku różnych miastach i z kilkoma kobietami, które lubią wiersze.
Ze strachu, że nie wiem, jak sformułować piąte kryterium atrakcyjnego tekstu, zapomniałam się przywitać z dziennikarzami. Szłam odważnie łąką wprost na – nie wiedzieć czemu – włączoną zawczasu kamerę, jak gdyby miała mnie tam czekać nagroda (zawinięty w gazetę pucek szynki). Zatrzymałam się dopiero w momencie, gdy dalej już nie mogłam iść, bo ustami dotknęłam szkła obiektywu. Przylgnęłam do niego tak, jak ślimaki przywierają do kory drzew i bez żadnego, obowiązkowego w takich chwilach, wstępu szeptem zaczęłam wyrzucać z siebie ostatnie swoje kryterium:
– Piąte: dobry tekst zmusza, by wielokrotnie do niego wracać. Tak jak stare parki przyciągają do siebie spacerowiczów. Można w nich, owszem, zabłądzić. Jednakże pomimo splątanych ścieżek, pomimo niepokojąco mistycznego ujadania psa w oddali, pomimo mgły nad kwiatami, zarośniętego stawu, zatrzaskującej się nad głową fioletowej walizki z całym apokaliptycznym arsenałem, pomimo fortecy z pokrzyw, człowiek podąża dalej w najgłębszym przeczuciu, że we właściwym miejscu czeka go coś równie ważnego jak rozwiązanie akcji. Jak rodzina, której dotąd wcale, lub prawie wcale, nie znał…
Po moich słowach mężczyzna za kamerą tkwił wciąż w tym samym miejscu. Nie takie bzdury ludzie teraz klepią w telewizji, żeby tylko lepiej zapaść widzom w pamięć. Pewien piosenkarz, widziałam to osobiście, opowiadał nawet, że najbardziej lubi się kochać z dziewczyną o świcie, na siedząco i przy piosence „…choć na świecie są nas tylko trzy miliony”[9]. Jakiś czas potem na oczach dziennikarza i swojej ukochanej zdjął koronkowe majtki stylistce. Stojąca obok mnie dziennikarka nieco się zmieszała. Widziała, że jestem niemłoda, niefotogeniczna, zmęczona (przechodzeniem pod szlabanem) i ogólnie… nerwowa. Po matczynemu ujęła mnie za łokieć, odsunęła parę kroków od obiektywu, przyciągnęła do siebie i poprosiła: „Zostawmy lepiej kwestie dotyczące teorii tekstu i wróćmy do samego forum. Może zechciałaby pani tak szczerze opowiedzieć o swoich osobistych przeżyciach związanych z tym świętem. Mogą być z zeszłego roku albo wcześniejsze”. Natychmiast poczułam ulgę, zaczęłam mówić płynnie i odważnie:
– Ostatnio wiele rozmyślałam o wiecznym dniu północnego lata. Pamiętam, że wtedy czas upływał dużo szybciej, nieporównanie szybciej niż teraz; zanim zdążyłam się zorientować, lato przeminęło. To było dwa lata temu, w roku 1855, chcę o tym napisać dla własnej przyjemności, bo tamtego lata coś mi się przydarzyło, a może tylko o tym marzyłam…[10]
Dopiero w chwili, gdy wypowiadałam datę, uświadomiłam sobie, że mówię cudzym głosem. To były zapiski porucznika Thomasa Glahna, z pierwszej strony Pana, książki, z którą pochowano siostrę Emilii. Nagle poczułam śmiertelną potrzebę opowiedzenia dziennikarce o tej dziewczynie. Byłyby to moje naprawdę szczere i osobiste przeżycia związane z tym świętem… Wcześniejsze… Spojrzałam na dziennikarkę, ale ta patrzyła na operatora. Już się nie uśmiechała. Brak pokrzepiającego błogosławieństwa z jej strony spowodował, że kompletnie się zmieszałam. Pochyliłam się, by uciec przed okiem kamery, które z daleka zaskakująco przypominało dziuplę w drzewie. Trawa miała kolor szmaragdowy. Dotknęłam jej, była sprężysta. Patrzyłam na cztery nogi dwojga ludzi, wyglądały, jakby należały do jednej istoty. Nigdzie nie było ani garści siana, ani mchu, ani bodaj jednej uschłej kępy zielska. Wtedy w pośpiechu, wciąż schylona, odkręciłam ślizgającą mi się w ręku plastikową pokrywkę od litrowego słoika, zanurzyłam cztery palce w ofiarowanym mi przez Emilię miodzie, z którego jesienią się utrzymywała, nabrałam solidną jego garść i wysmarowałam nim obiektyw. Zrobiłam dokładnie to, co robił człowiek starożytnego Wschodu, gdy wyznawszy drzewu tajemnicę, chciał ją zdusić w ciemności.