Читать книгу Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym - Grażyna Jagielska - Страница 3
ОглавлениеDzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty.
Na leczenie przywiózł mnie w ładne miejsce. Teren jest tu pagórkowaty i gęsto zalesiony, Wojtek wie, jak bardzo lubię drzewa. Dlatego wybrał ten rozległy biały dom otoczony labiryntem ścieżek spacerowych w zakolu bystrej rzeki.
Poszliśmy do parku zaraz po przyjeździe, jakby to było to właściwe miejsce, do którego mnie przywiózł, a dom ze skrzydłem szpitalnym był czymś dodatkowym i mniej ważnym. A może chodziło mu o rzekę, że tak ładnie płynie odgrodzona gęstą siatką od ludzi w parku i wszelkiej nadziei lub pokusy, jaką mogą dawać takie wzburzone, chłonne wody.
Starannie wybrał ławkę – męczyło go poczucie winy, że sam nie zdradza żadnych objawów choroby, której miałam się wyzbyć wczesną wiosną w tej ładnej, pagórkowatej okolicy. Wytarł ławkę i nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić.
Poznałam na tej ławce Lucjana.
Życie z kimś, kto może umrzeć kilka razy w roku, ma swoje dobre strony, choć nie od razu daje się to zauważyć. Wiara w życie jest wtedy inna, bardziej przypomina pory roku, odnawia się po każdym załamaniu mimo wszystko o wiele silniejsza. Jest to wiara w bardzo krótkie odcinki życia: do przyszłego miesiąca, do świąt, do wiosny. Myśli się dzięki temu jaśniej i silniej odczuwa różne rzeczy, jak to przed śmiercią, nie ma czasu na błędy. Czasu traci się mniej i ogólnie podejmuje się trafniejsze decyzje – moja babka mówiła, że taką klarowność w głowie ma się tylko przed śmiercią, swoją albo cudzą. Żyje się w takiej ciągłej klarowności, podejmując trafne decyzje – babka nie mówiła, jak długo tak można.
Teraz lekarze każą mi myśleć o czymś przyjemnym. I żeby codziennie znaleźć jedną rzecz, która daje mi radość albo ulgę – to taka terapia. Codziennie jedna radość albo jedna ulga, może być nawet ta sama co wczoraj. Byle nie była to myśl o śmierci mojego męża.
Lucjan dosiadł się do mnie w parku. Zauważyłam go już przy śniadaniu w sali jadalnej z oknami wychodzącymi na różany ogród i okazałe kępy drzewiastych azalii. Rozbijał starannie, niemal pedantycznie, skorupkę jajka, którego później nie zjadł. Obserwowałam go, ponieważ pielęgniarka w izbie przyjęć uprzedziła, że spotkam tu rodaka. „Jest z nami jeden Polak” – powiedziała i uśmiechnęła się z zawodową, czujną uprzejmością. Nad jej głową widniała gustowna, nienarzucająca się tablica z napisem „Ośrodek zdrowia psychicznego”.
Siedząc przy śniadaniu, starałam się wyłuskać z tłumu mojego Polaka. Wytypowałam Lucjana wyłącznie dlatego, że przypominał mi wujka spod Ostrołęki. W rzeczywistości był tylko kilka lat starszy ode mnie. Popijał powoli kawę i z zadowoleniem patrzył na różany ogród i już zieleniejącą ścianę parku za kępami azalii. Wyglądał na kogoś, kto ma przed sobą miły dzień, donikąd się nie spieszy i sprawia mu to przyjemność. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo podniósł wzrok i spojrzał wprost na mnie. Pomyślałam wtedy o nim prawie z niechęcią, że należy do tych opanowanych, zrównoważonych ludzi, którzy doszli z sobą do ładu i teraz mogą się cieszyć takimi drobiazgami jak poranna kawa i chrupka powierzchnia jajka pękająca pod uderzeniem łyżeczki.
– To mi przypomina dzieciństwo – powiedział po francusku z rozbawieniem i lekkim żalem, jakby w odpowiedzi na moje spojrzenie. – Robiłem tak jako dziecko – powtórzył po angielsku. – Przyłapała mnie pani.
Godzinę później, w parku, prawie go nie poznałam. Nic nie pozostało z tamtego zadowolonego z siebie człowieka, który cieszył się wiosennym porankiem. Był zaniepokojony moją obecnością i starał się tego nie okazać, krążąc wokół ławki, którą wybrał dla mnie Wojtek. W pierwszej chwili pomyślałam nawet, że należy do personelu, a ja robię coś złego. Może nie powinnam siedzieć na tej ławce, może jest to teren zastrzeżony albo wydzielony dla specjalnych pacjentów? Może będą w nim prowadzone prace ogrodnicze? Lucjan jednak usiadł i przez chwilę milczeliśmy. Nie wiedziałam, jak zaczyna się rozmowy w parku zdrowia psychicznego, a on zdawał się skupiony na jakimś wewnętrznym problemie.
Odezwał się pierwszy. Powiedział, że to jego ulubiona ławka, dlatego trochę się zaniepokoił, gdy ją zajęłam. Z pewnością to zauważyłam. Oczywiście jest dostępna dla wszystkich. Zwykle przychodzi tu, patrzy na rzekę i przypomina sobie, co zrobił mężowi swojej córki, na tej ławce pamięta tamto zdarzenie najlepiej. To dla niego ważne, chyba rozumiem.
Odparłam, że raczej tak, że mój mąż też dał się skusić urokowi tego miejsca, wybrał je specjalnie dla mnie.
Lucjan skinął głową i stwierdził, że to przez rzekę, widać ją tylko z tego miejsca. Już przedtem zauważył, że wywiera na ludzi specyficzny wpływ. Tak wyraźnie ukazuje przemijanie, a może jest to tylko dążenie do jakiegoś innego celu niż miejsce obecne, jak ja sądzę?
– Może dlatego starają się ją odgrodzić od parku. – Mrugnął do mnie okiem. – Widać ją tylko z tej ławki i z górnego piętra budynku gospodarczego.
Ale ponieważ przyjechałam dopiero wczoraj, z pewnością tam jeszcze nie byłam – dodał z uśmiechem.
Potem już wszystkie rozmowy z Lucjanem w którymś momencie przybierały zaskakujący obrót, ukazując sprawy pod nowym kątem, jakby Lucjan miał jakiś inny punkt obserwacyjny. Tego pierwszego dnia jednak siedzieliśmy pośród azalii niemal w milczeniu. Czułam się skrępowana jego towarzystwem. Prawdopodobnie dlatego że to, co mówił, tak wyraźnie kolidowało z wyrazem głębokiego spokoju na jego twarzy.
– Oni twierdzą, że to patrzenie na rzekę mi szkodzi – odezwał się, kiedy miałam już odejść. – I że powinienem znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Nie patrzeć tak przez cały czas. Myślisz, że mają rację?
Nie wiedziałam, co powiedzieć, i pożałowałam, że nie odeszłam wcześniej. Ale już przy pierwszym spotkaniu Lucjan miał nade mną władzę, potrafił wymóc na mnie uznanie swoich potrzeb – tego, że bezwzględnie musi rozmawiać, zapewnić sobie nieustanną obecność drugiej osoby przy tym, co robi. Dlatego zamiast wstać i odejść, zastanawiałam się nad tym, co mówił. Wiedziałam, że ludzie często się boją wody, ponieważ mają przykre doświadczenia z dzieciństwa, mogą tego nawet nie pamiętać. Zapytałam Lucjana, czy boi się wody.
– Właściwie nie. Po prostu kiedy patrzę na rzekę, myślę o tym, jak zabiłem męża swojej córki. A ty wiesz, dlaczego tu jesteś? – Popatrzył na mnie rozjaśnionym wzrokiem. – Ja zabiłem męża swojej córki.
Takie nagłe otwarcia się Lucjana, zdarzające się kilka razy dziennie, na początku naszej znajomości budziły we mnie niepokój i jakieś bolesne zażenowanie, jakby to mnie otwierał, pokazywał wszystkim we mnie to zabójstwo, którego dokonał.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś?
Zastanowiłam się. Sprawa nie była dla mnie do końca jasna. Lucjan kiwnął głową, jakby właśnie tego się spodziewał.
– Nie napisali tego w folderze i w ogóle o tym nie mówią, ale to miejsce dla ludzi, którzy mają obsesję śmierci, wiedziałaś o tym? Mamy tu mnóstwo ludzi, którzy stracili dzieci, ale nie tylko. Jesteś normalna?
Tego nie wiedziałam.
– Coś ci się musiało przytrafić – powiedział Lucjan. – Lepiej, jak się to wie: leczenie idzie im szybciej. Utrata dziecka albo poczucie winy, że się nie zapobiegło śmierci kogoś z rodziny... Niektórzy myślą, że zabili swoich bliskich, coś zaniedbali. To wywołuje straszne zaburzenia. Pamiętasz, co ci się przytrafiło?
Przytrafiła mi się śmierć Meraba Kakubawy.
– Wcale się nie dziwię – stwierdził Lucjan po wysłuchaniu tego, co mówiłam lekarzom przez ostatnie osiem miesięcy. – Od razu rozpoznałem twojego męża. Wiele razy widziałem go w telewizji. Opowiada o Afganistanie albo o tych afrykańskich wojnach.
Przyznałam, że to możliwe. Wiele osób rozpoznawało mojego męża: był znanym dziennikarzem i często występował w telewizji.
– Teraz opowiem ci, jak zabiłem skurwiela, męża mojej córki – powiedział Lucjan. – Powinienem to zrobić pięć lat temu. Ale nie zrobiłem i dlatego tu jestem.