Читать книгу Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym - Grażyna Jagielska - Страница 5

Оглавление

Właściwie aż do momentu pojawienia się Meraba Kakubawy mieliśmy nadzieję, że jakoś przetrwamy ja i mój mąż korespondent wojenny. Ludzie mówią, że podstawą udanego związku są wspólne zainteresowania, nie miłość. Mieliśmy jedno i drugie, a przynajmniej bardzo długo tak sądziliśmy. Dawało to nam podwójne zabezpieczenie, takie zapasowe lądowisko, na wypadek gdyby coś zawiodło albo się skończyło – pasje są o wiele trwalsze niż uczucia, odporniejsze i lepiej znoszą złe koleje losu. Dlatego uważaliśmy się za szczęściarzy. Ludzie, rozpoczynając wspólne życie, zwykle nie mają żadnych rezerw, muszą dojechać do końca na jednym baku.

– Jesteś podróżniczką? – pyta Lucjan.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiadam. Teraz nie jestem już nikim.

Wydaje mi się dziwne, że ta pasja, która teraz jest moim wrogiem, łączyła mnie i Wojtka ściślej niż miłość. Tak trudno uwierzyć, że ta wielka siła kiedyś działała na moją korzyść. Twórcza, dobra siła. Nie wiedziałam, że jest jednocześnie czymś niszczycielskim, że nie ma tylko pozytywnej natury, niszczy do samego końca, do ostatniego przejawu życia.

Mieliśmy wspólną pasję, ja i mój mąż korespondent wojenny – odkrywanie świata. Dla mnie było to oglądanie, smakowanie i wylegiwanie się na słońcu, same dobre rzeczy. Dla mojego męża miało to być oddzielanie życia od śmierci – misterna robota, jak wyłuskiwanie żółtka z białka.

Przyjaciele mówili, że dobraliśmy się jak w korcu maku, takie niesłychane podobieństwo, identyczne postrzeganie świata. Te same zainteresowania. Studiowaliśmy afrykanistykę i indologię, do spółki mieliśmy w kieszeni połowę świata. Jak często się to zdarza?

Poznawaliśmy się w drodze, to dobry sposób. W podróży następuje pewne zagęszczenie zdarzeń, sytuacji i kryzysów. To takie poznawanie na szybko: drugi człowiek w pigule. Nic tak nie demaskuje jak czterdziestogodzinny przejazd indyjskim pociągiem z Patny do Puri albo podróż na dachu autobusu jadącego do Nepalu. Wysiadając w Puri albo na głównym placu w Katmandu, wie się dużo o sobie i towarzyszu podróży, więcej niż po pięciu latach sypiania w jednym łóżku. Trochę przypominało to wizytę u psychoanalityka. W podróży pozbywaliśmy się kolejnych warstw zabezpieczających nasze prawdziwe „ja”, aż wydawało się, że powiedzieliśmy sobie wszystko.

Podróżowaliśmy na wszelkie sposoby; mieliśmy przecież wspólną pasję i żadnych obowiązków. Byliśmy zupełnie wolni, w takim momencie między jednym a drugim etapem życia, kiedy tworzy się trochę wolnej przestrzeni. Mogliśmy się tym cieszyć, dopóki wystarczy nam pieniędzy.

Pojechaliśmy do Afryki, ale to Azja wywarła na nas największy wpływ. Po kilku miesiącach w drodze zamieszkaliśmy w Delhi w hinduskim domu Gopalów, tuż nad głównym bazarem starego miasta. Chcieliśmy zobaczyć, jak to będzie osiąść w podróży na dłużej. Z balkonu naszego pokoju za dnia widać było dachy straganów warzywnych i wejście do świątyni Durgi, nieustannie kłębiący się tłum, w nocy po ścianach pokoju wędrował odblask ognisk palonych przez bezdomnych i pielgrzymów. Często wychodziliśmy nocą, jakby tego dziennego obcowania było nam za mało. Mijaliśmy ludzi okrytych brezentem albo szmatami, śpiących na głównym placu i szliśmy w stronę dworca kolejowego. Była to ulubiona trasa Wojtka, wyznaczona przez ruchliwą linię śmieci będących miarą dziennego utargu dzielnicy handlowej. Z czarnych nieoświetlonych domów bił zapach gorącej wilgoci, wspomnienie po niedawnym monsunie, którego w dziennym skwarze, pośród wiecznego rozgardiaszu i dymów palenisk, już się nie dawało odnaleźć. Wiatr zrywał się nagle, zbierając z ziemi, a czasem z murów, jakieś nieokreślone kształty, kawałki tektury czy odzieży, w ciszy przeganiał je ulicą. Nocą było to straszne miejsce, pełne ospałych, na wpół martwych psów i dziwnych postaci poukrywanych w załomach murów, przeczekujących do świtu. Okrążaliśmy Pahargandż od wschodu, idąc kawałek Chelmsford Road skrajem przydworcowych slumsów, i wracaliśmy na plac bazarowy, syci czy niesyci wrażeń, tego nie wiedziałam.

I zaczynaliśmy powoli rozumieć, że różnimy się od innych, kto wie, czy nie jesteśmy prawdziwymi koczownikami, takich ludzi nie da się upchnąć w typowy model życia. Dla nas wydawał się on nieodpowiedni, zaczęliśmy rozmawiać o tym, że może trzeba odkryć jakiś własny. W rodzinie były takie tradycje. Moja babka wyruszała w drogę każdej wiosny, zaraz po tym jak wody gruntowe wybiły studnię w podwórku, a z pól za stodołą wiatr przyniósł zapach zaoranej ziemi. Było wiadomo, że to nastąpi: czekała na to całą zimę. Przestawała zajmować się gospodarstwem i wychodziła na drogę. Mówiła, że na nią już czas, znowu chce chodzić światami. Wołała mnie i razem ściągałyśmy ze strychu starą rozpadającą się walizkę, której po raz pierwszy użyto w pięćdziesiątym szóstym, w podróży do Stargardu Szczecińskiego. Lubiłam te przygotowania do wyjazdu, który nigdy nie nastąpił. Babka nie wiedziała, skąd jej się bierze ta chęć ani gdzie leżą te dalekie kraje, do których wyrusza. Do walizki pakowała to, co miało dla niej największą wartość: zdjęcie zmarłego dziecka, obrazek poświęcony przez papieża, najpiękniejsze okazy bulw georginii, z których słynęła w okolicy. Pytała, czy ja też chcę jechać. Czasem się bałam – babka miała taki dziwny, zgłodniały wyraz oczu i wydawała się kimś innym. Czasem jednak wyrażałam zgodę i dopakowywałam do walizki pudełko flamastrów, nieużywaną gumkę z Myszką Miki, wyjątkowo piękne gęsie pióro. Podróżny zestaw babki właściwie nie ulegał zmianie przez lata. Zdarzało się, że dokładała przepis kulinarny albo nowy wzór haftu. Ja swoje rzeczy wymieniałam w miarę upływu lat, zamiast skarbów wygrzebanych z nadrzecznego mułu pakowałam strój baletnicy, potem książki, pamiątki po pierwszej miłości. Walizka stała w sieni, dopóki niepokój w babce nie wygasł. Zazwyczaj wygasał w porze sianokosów, ale zdarzało się, że trzymał babkę przez całe lato, i wtedy w rodzinie mówiono, że odzywają się stare geny po moim pradziadku ułanie.

W drodze z Delhi do Kerali poznaliśmy ludzi, którzy zdawali się mieć gotową odpowiedź na dręczące nas pytania. Pociąg toczył się całymi dniami przez ryżowiska i pola kukurydzy, w ospałym tempie mijał przejazdy kolejowe, gdzie przed szlabanami stały kolejki wozów zaprzężonych w bawoły, niemal zaczepiał o ściany slumsów przytulonych do torów. Rozmawialiśmy o Indiach, o tym, że dla slumsów tory kolejowe są jak rzeki życia, zapewniają pożywienie, zabierają nieczystości, dają poczucie zabezpieczenia bytu. Hanssenowie przemierzali tę trasę wiele razy, znali na pamięć nazwy stacji, wiedzieli, gdzie są najlepsze somosy i który sprzedawca tytoniu ma niepodrabiane rothmansy. Mówili, jak zmieniło się życie przy torach: jeszcze niedawno dzieliło je od domów pasmo wolnej przestrzeni, gdzie ludzie gotowali, myli się przy pompach. Teraz slumsy ocierają się o tory, jakby ludzie bali się wyczerpania ich zapasów, chcieli być jak najbliżej źródła życia.

Hanssenowie prowadzili koczowniczy tryb życia. Zimą wyruszali na południe, do Goa albo Kerali, latem wędrowali w chłodniejsze rejony, do podgórza Himalajów, do Nepalu albo Dardżylingu. Mówili, że takie życie zdaje egzamin, jeżeli mieszka się w aśramach, bo hotelarze po pewnym czasie zaczynają być uciążliwi i nękają gości. Budzą ich o piątej rano i domagają się należności za następną dobę albo za następny tydzień.

– No i nie można mieć w kraju niczego, co wiąże, żadnej własności, stałej pracy, mieszkania, stałych zobowiązań. To bardzo przeszkadza. Naszym przyjaciołom się nie udało, ponieważ mieli w Stavanger mieszkanie. Musieli płacić za nie rachunki i w ogóle. Teraz on pracuje w banku, a ona urodziła trzecie dziecko. Nie są szczęśliwi. Ludzie często nie wiedzą, co jest dla nich dobre.

Marie kiwała głową, mówiła, że oni mają inną metodę: wracają do kraju na trzy, cztery miesiące, pracują byle gdzie. Zarabiają pieniądze, które starczają im na roczną podróż po Indiach albo jakimś innym miejscu. Myślą, że niedługo przeniosą się do Tajlandii. Albo do Afryki. Zawsze chciała zobaczyć sawanny.

Urok takiego życia uderzył nam do głowy – z pewnością byliśmy tacy jak Hanssenowie. Od samego początku wiedzieliśmy, co dla nas dobre, mieliśmy więcej rozumu niż przyjaciele ze Stavanger. Była wprawdzie kawalerka w marnej warszawskiej dzielnicy, ale można ją było sprzedać i uwolnić się całkowicie, stać się prawdziwymi wędrowcami. Wojtek był zatrudniony w telewizji, ale nie potrafił nawet powiedzieć, co tam robi, tak czy inaczej, po powrocie z Indii zamierzał zrezygnować. Ja byłam świeżo po studiach i wiedziałam tylko tyle, że chcę podróżować. Miałam w sobie geny pradziadka ułana.

I może wszystko potoczyłoby się zgodnie z takim planem, metodą Hanssenów, gdyby nie to, że nie można wyjechać z Indii, nie zobaczywszy Waranasi.

– Nie byliście jeszcze w Waranasi? – zdziwili się Hanssenowie. – Koniecznie musicie jechać. To miasto miliona pielgrzymów, mówią, że codziennie przyjmuje tysiąc razy więcej ludzi, niż ma mieszkańców. Dopiero tam człowiek spotyka samego siebie.

Pojechaliśmy więc na to spotkanie. Był grudzień 1985 roku.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym

Подняться наверх