Читать книгу Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym - Grażyna Jagielska - Страница 4

Оглавление

Moim lekarzem prowadzącym jest stary profesor, który zajmuje się leczeniem żołnierzy powracających z Iraku i z Afganistanu. Skierował mnie do tego domu w Dolinie, ponieważ uważa, że nie jestem przypadkiem klinicznym i tu mi będzie lepiej niż na oddziale szpitalnym wśród ludzi, którzy krzyczą w nocy albo wydaje im się, że ciągle zabijają. Raz w tygodniu przyjeżdża ze mną porozmawiać, ustawić mi leki i terapię. Po trzech miesiącach leczenia jest zdania, że powinniśmy porozmawiać o czymś innym niż śmierć Meraba Kakubawy.

– Wiemy już, że nie o niego nam chodzi, prawda, słoneczko? – Mówi do mnie „słoneczko”. – Musimy wyjść poza ten etap. Już zrozumieliśmy, że ten obraz jest tylko symbolem naszych kłopotów, a problem leży głębiej, prawda? – Mówi to ciepłym, miękkim głosem, który rozchodzi się po mnie i każe wierzyć, że naprawdę udało mi się oddać tego siwego lekarza na pastwę moich udręczeń, że przez jakiś czas nim się będą zajmować. Teraz też, jak podczas każdej rozmowy, czuję, że mamy wspólny kłopot, odcięta głowa Meraba Kakubawy straszy w snach nas oboje. Nie zasnęliśmy od ośmiu miesięcy. Nie działają na nas środki farmakologiczne, mamy zaburzenia postrzegania, rozpadamy się.

– Jakieś inne myśli?

– Doświadczam zaniku czucia i mam koszmary. Jestem wyobcowana, daleka od ludzi. Najbliżsi przyjaciele wydają mi się obcy, żyją za zasłoną. Nie potrafię rozmawiać o rzeczach błahych, zdarza się, że nie odpowiadam na pytania albo przestaję uczestniczyć w rozmowie. Często jestem w ciemnościach, w których natykam się na krew, w jakimś ciasnym, zapadniętym miejscu o wysokich ścianach. Nie znam stamtąd wyjścia.

– Dobra myśl na dzisiaj?

– W przerwie między budynkami widać błękitne niebo, a może jest to skrawek morza, ciepła fala bijąca z nagrzanego muru, kiedy huk rozrywa ciało po raz pierwszy...

– To nie może być śmierć tego człowieka, słoneczko. Już o tym rozmawialiśmy. Mamy jakieś inne obrazy?

Przymykam oczy.

Mamy w głowie wiele obrazów.

– Idę drogą wśród żółtych poszarpanych skał...

Ale najbardziej chcę rozmawiać o tym, co przytrafiło się Merabowi Kakubawie.

– No dobrze – mówi profesor, ale w jego ciepłym, przyzwalającym głosie brzmi już odcień troski. – Zróbmy to jeszcze raz.

Głowa Meraba Kakubawy przelatuje nisko nad zrytą pociskami ulicą, ciągnąc za sobą pasmo błękitu, poświatę tego morza wypełniającego wyrwę między budynkami. Odrywa się od ciała Gruzina i szybuje w dół alei Rustawelego, ulubioną trasą spaceru Wojtka; Tbilisi to jedno z jego ukochanych miast. Wiem, kogo trafia odłamek pocisku, to Merab Kakubawa rozlatuje się na kawałki, ma jednak rysy Wojtka. Wybuch, który rozerwał gruzińskiego przewodnika, jeszcze uwydatnia rysy mojego męża – wypukłe czoło i lekko zawadiacki, nieśmiały uśmiech. Jak każdy optymista Wojtek ma przy tym pogodny wyraz twarzy, jakby to, co mu się przed chwilą przytrafiło, nie zmieniło jego losu ani w niczym nie naruszyło osobowości. Nawet po tak głębokiej ingerencji nadal nie wierzy, że mógłby podlegać jakimś większym zmianom. I ma rację, te zmiany dotyczą jedynie mojego losu i mojej osobowości. A może, tak jak ja, jest już od dawna z tym pogodzony.

– Pogodzony ze swoją śmiercią? – pyta Lucjan.

Lubi, gdy mu o tym opowiadam, jeśli zaczynam od samego początku. „Opowiadamy od początku – mówi lekko strofującym tonem. – Jeszcze raz”. Czasem nie mam ochoty powtarzać tego wszystkiego jeszcze raz, w ściśle określonej kolejności, i udaję, że nie pamiętam, mówię, że to wszystko było tak dawno. Wtedy Lucjan próbuje mnie przekupić. Wyciąga z kieszeni bluzy gruszkę z obiadu albo kilka waniliowych krówek, które nie wiadomo skąd bierze – nie wolno nam trzymać żywności z zewnątrz.

– Dlaczego to cię tak interesuje? – pytam. Uważam, że ma własne problemy: zamiast odsiadywać wyrok za zabójstwo, wracać do normalnego życia, kręci się w tym dziwnym, na wpół leśnym, na wpół rzecznym miejscu, daleko od wszelkich powrotów.

Lucjan krzywi się trochę boleśnie, trochę kpiąco i długo zastanawia się nad odpowiedzią. Przyznaje się w końcu niechętnie, jakby się bał, że mnie urazi, a ja odejdę i w ten sposób pozbawię go czegoś istotnego. Wie jednak, że musi mówić prawdę, inaczej również odejdę.

– Ty opowiesz swoją historię, a ja swoją. To taka umowa. Muszę powtarzać, inaczej zapominam – przyznaje ze smutkiem. – Oni tego właśnie chcą.

Opowiadając Lucjanowi moją historię, zwykle zaczynam od tego, że mamy udane życie: ja i mój mąż korespondent wojenny. To nieodmiennie bawi Lucjana. Przerywa mi na samym początku i sądzę, że właśnie dla tej chwili namawia mnie na kolejne opowieści. Pyta, czy widzę komizm takiego stwierdzenia. Ale ponieważ lada chwila się obrażę, przybiera na siłę poważny wyraz twarzy i już nie żartuje, mówi tylko, że to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto siedzi w zakładzie dla obłąkanych. Chyba to wyczuwam? Odpowiadam, że to nie jest zakład dla obłąkanych, tylko ośrodek zdrowia psychicznego, w recepcji jest to wyraźnie napisane. Ale w gruncie rzeczy przyznaję mu rację i budzi to zamęt w moim umyśle. Dlaczego uważam, że miałam udane życie, skoro doprowadziło mnie do tego miejsca, gdzie nie wolno trzymać żywności z zewnątrz?

Dlatego ulegam Lucjanowi i zaczynam opowiadać od początku, szukając pośród zgliszczy tego swojego udanego życia. Lucjanowi jest to potrzebne z zupełnie innego powodu, ale to zrozumiem dużo później.

Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym

Подняться наверх