Читать книгу Bezmiar - Grzegorz Kapla - Страница 3

Prolog

Оглавление

Miasto płonęło w złotym, nierealnym blasku, jaki może dać jedynie niskie słońce, kiedy rozedrze na moment wielorybie cielska chmur ucierających sobie drogę poprzez północny niż. Gdyby dało się tam podejść, słyszałaby, jak tłuką jedna o drugą z beznadziejnym, głuchym westchnieniem żalu. Samolot złamał się na prawe skrzydło i zobaczyła pod sobą mgłę, która wypełniała Warszawę po sam horyzont. Tkwiły w niej szczyty najwyższych budynków, rozpalone teraz lśnieniem wschodu. Pekin, Libeskind, Novotel, Marriott, Cosmopolitan i dalej, jakby osobno – Spire…

Mój Boże, pomyślała, to miasto nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

W złotej mgle budynki wydały jej się tkwić niczym wieże w bezkresie Sahary.

Dreamliner wyrównał lot i znowu miała przed oczami ścianę wysokich chmur północnego frontu. Rozlewały się nad miastem jak obca armia, uśpiona jeszcze i leniwa, ale kiedy przyjdzie odpowiedni moment, gotowa rzucić się w dół jak wilki do gardeł.

Westchnęła, sprawdziła po raz kolejny, czy pas jest dobrze ściągnięty, i poprawiła włosy.

– Ciekawe, jak tam oczy – westchnęła. – Nocne loty nie są zdrowe na cerę, strasznie wysuszają skórę. Będę musiała coś z tym zrobić jeszcze dziś. Kobieta w moim wieku musi zwracać uwagę na drobiazgi. Samolot przyziemił twardo, ale olbrzymi fotel biznes klasy uchronił ją przed wstrząsem maszyny.

Nie czekała na bagaż. Lubiła luksus posiadania mieszkań w miastach, w których żyła. Nigdzie nie musiała zabierać walizki. Tłum biegnący w stronę taśmociągu z bagażami to nie było jej naturalne środowisko. Skinęła na pracownika lotniska i pokazała mu kartę VIP, a on zapytał, czy ma ponieść torbę. Wziął ją, jakby to była co najmniej monstrancja, po czym zeszli schodami do oczekującej przy bocznych drzwiach niemieckiej limuzyny. Złapała się na tym, że dawno już przestała zwracać uwagę na marki samochodów. Mimo ciężkiej pracy marketingowców na tylnym siedzeniu nie miało żadnego znaczenia, czy to audi, czy bmw. Przejechali może sto metrów, wprost pod szklane drzwi saloniku VIP.

Pokręciła głową i pomyślała, że salonik VIP schodzi na psy. Kiedyś ludzi w tanich garniturach by tu nie spotkała. Ledwo udało jej się uniknąć zderzenia z drzwiami od toalety, które z impetem otworzył tęgawy mężczyzna, którego twarz wydała się jej znajoma. Nigdy nie zapominała twarzy. Nawet tych z telewizji… Tak, to ten minister z kancelarii prezydenta, gadający byle co na każdy temat w różnych telewizjach. Szła korytarzem i mrużyła oczy, bo oglądanie tych potwornych, wielkoformatowych bohomazów sprawiało jej ból. Znała anegdotę o autorze, któremu przyjaźń z rodziną państwa Kwaśniewskich przyniosła artystyczny kontrakt na siedmiocyfrową kwotę z budżetu państwa. W zamian za to kilkadziesiąt metrów kwadratowych jego twórczości straszy do dzisiaj gości VIP Line na Okęciu.

– Masz ładną torebkę – powiedział czekający na nią mężczyzna.

– Prawda? Nie pytaj, ile kosztowała. – Pocałowała go w policzek i pomyślała, że musi mieć jakąś nową kochankę, bo tego zapachu jeszcze u niego nie czuła. Hm… to był zapach lasu. I to kompletnie do niego nie pasowało.

– To co, kawa czy jednak szampan? – zapytał.

– Na szampana chyba za wcześnie. – Spojrzała na zegarek w telefonie. Pokazywał już polski czas.

– A jet lag?

– Przekonałeś mnie.

Na miejscu czekał zwalisty mężczyzna w średnim wieku. Spodobały się jej jego żylaste, duże dłonie i dwudniowy zarost. Nie, nie taki wypielęgnowany przez jakiegoś barbera dla zniewieściałych hipsterów. Miał mocny uścisk dłoni. Kiedy siadali, podniosła dyskretnie dłoń do nosa. Gość pachniał prawdziwą solą. Nie podał imienia.

Przez chwilę, zanim jeszcze rozsiadła się w fotelu z rzeźbionymi, niemal rokokowymi poręczami, chciała rzucić jakiś żarcik o podsłuchach. Ale nie, to by nie było w dobrym tonie. Pod jej długimi palcami drewno zdawało się delikatnie pulsować i wiedziała, że nie będzie potrafiła powstrzymać się od tego, żeby poruszać po nich dłonią. Usiadła, splatając nogi tak, jak to zwykły robić telewizyjne damy z czasów jej młodości. Czas zresztą, wiedziała o tym doskonale, obszedł się z nią nader łaskawie. Wykorzystywała to, zmuszając mężczyzn do zakłopotania, ale ze swoim gospodarzem nigdy nie próbowała żadnych sztuczek. Znał je. Sam ją wszystkiego nauczył w czasach, kiedy była jeszcze studentką. Ambitną, dumną, pragnącą świata i zbuntowaną przeciwko temu, że urodziła się po złej stronie muru. Wytłumaczył jej, że mury czy granice są istotne tylko dla tych, którzy w nie uwierzą.

– Podoba ci się? – Poprawił okulary w złotej oprawie.

Podniosła pytająco brwi.

– No wnętrze. – Rozłożył palce.

– Spotkaliśmy się tu, żeby porozmawiać o restauracjach? – Wydęła usta. – Nie sądziłam, że masz jeszcze czas na takie głupstwa.

– Spotkaliśmy się, bo sytuacja robi się skomplikowana – westchnął i odchylił się w fotelu, tak jakby dopadł go ból pleców i musiał je nagle wyprostować. – Ale powiedz, że ci się podoba, w końcu jesteśmy u mnie.

– A więc jesteśmy u ciebie? Nigdy bym nie pomyślała, że zostaniesz restauratorem – uśmiechnęła się czarująco. – Porzuciłeś piękno sztuki dla kawioru i szampana?

Nie zwrócił jej uwagi, że nie mówił o kawiorze, ale wiedziała, że to zauważył.

– Dzisiaj restauracja jest świątynią sztuki. Ludzie przestali czytać poezję, nie potrafią odróżnić metonimii od synekdochy, nie mają satysfakcji z rozszyfrowania metafory. Słaby pieniądz wypiera mocniejszy, a tandeta wypiera piękno. Poniekąd to nasza wina. – Skinął na kelnera. – To my przekonaliśmy masy, że są godne elit, że nie muszą marnować czasu na czytanie Prousta, bo wystarczy wynająć stylistę, który przebierze ich w modne ubrania, albo nawet zaprowadzi do krawca, który uszyje im garnitur na miarę.

Szepnął coś kelnerowi, a ten uniósł brwi. Gospodarz położył mu uspokajająco rękę na dłoni.

– No i kawę oczywiście też?

– Oj tak! – westchnęła.

– Dla mnie wodę. Wodę bez gazu – uśmiechnął się zwalisty. Siedział z nieskrępowaną swobodą mężczyzny, który jest pewien swojej siły. Podobał się jej. Bez dwóch zdań.

– O czym to mówiliśmy? – Z trudem skierowała wzrok na gospodarza.

– O tym, że masy nie wybiorą się do opery, bo to wymaga kompetencji i nauki, ale jeśli je stać, przyjdą do drogiej restauracji, żeby się wymądrzać na temat mleka bez laktozy, sushi i kaszotto.

– Dlaczego uważasz, że my to zrobiliśmy? – Bawił ją jego zaangażowany ton.

– Musieliśmy, bo chcemy, żeby byli głupi. Chcemy, żeby byli zafascynowani swoją nowoczesnością, otwartością na zdobycze demokracji, na wolność słowa. Chcemy, żeby walczyli o prawa zwierząt, żeby pragnęli przyjmować uchodźców i z troską pochylali się nad losem osób niepewnych swojej seksualności. Trzeba im jeszcze dać „Vogue” po polsku i będą zachwyceni. A tym drugim trzeba pozwolić na miesięcznice, na ściganie mafii vatowskich, „odzyskiwanie telewizji”, reformę szkolnictwa i wstawanie z kolan. I też będą zachwyceni. A czego nie robią zachwyceni ludzie?

Znała odpowiedź. Wiedziała, dlaczego cywilizowany świat musi dawać tym biednym głupcom smartfony, darmowy internet, tanie narkotyki, dochód gwarantowany, mieszkania na kredyt i ułatwiać im zaspokojenie potrzeb seksualnych dzięki aplikacjom i tabletkom. Jeden procent najbogatszych posiada dziewięćdziesiąt kilka procent zasobów świata, więc elity muszą trzymać motłoch z daleka od siebie. Kiedyś biedni przestaną być konieczni. Zastąpi ich sztuczna inteligencja.

– Zachwyceni ludzie nie zadają zbędnych pytań. – Pochyliła się do przodu.

Kelner postawił przed nimi srebrny pojemnik z lodem.

– Kawior i szampan – gospodarz się uśmiechnął.

– No a teraz powiedz, po co się spotkaliśmy, chyba nie chodzi o to, że masz w sejfie jakiś nowy nabytek… obraz uznany za zaginiony od czasów wojny?

Trafiła.

– Może jakiś El Greco?

– Nie, nie El Greco, próbuj dalej.

Wydawał się nieporuszony, ale zbyt dobrze znała mężczyzn i wiedziała, że każdy ma jakąś namiętność, na ogół dość prymitywną. On był jednak wyrafinowanym człowiekiem, nie pozwoliłby sobie na żadną tandetną słabość do młodości czy szczególnej urody. Obrazy to było jednak coś nieprzemijającego. Wiedziała, ile wysiłku wkłada w budowanie swej kolekcji i że kilka dzieł sztuki odzyskał już dla Polski. Tak o tym myślał. Dla Polski. Oczywiście obecna Polska nie była Polską jego marzeń i nie zasługiwała na skarb. Polska Platformy też na niego nie zasługiwała. Mali ludzie lubią małe sprawy, powtarzał. Tamtych miał za cwaniaczków, a obecnych za oszołomów. Ale nie miał oficjalnego spadkobiercy, a przecież do grobu tych płócien i desek nie zabierze. Poza tym dzieła sztuki nie są stworzone do tego, żeby wisieć w sejfie. Rembrandty w Zamku Królewskim mają osobną salę wystawienniczą. Tylko dwa obrazy w całym pomieszczeniu. Dwa, które w zupełności wystarczą. Ciekawe, co upolował. Może Portret młodzieńca Rafaela, najcenniejszy ze wszystkich, a może Cranacha albo Rembrandta…

– Jak myślisz?

– No przecież nie odgadnę. – Zatrzepotała powiekami. Wiedziała, że tego nie znosił.

– Spróbuj.

– Rembrandt?

Zwiastowanie… no powiem ci, że jestem na tropie, ale to raczej będzie zadanie dla naszego przyjaciela. – Spojrzał w kierunku milczącego mężczyzny. – I dla kilku jego kolegów z Academi.

– Wolę nazwę Blackwater – powiedział tamten. – Jestem w zasadzie konserwatystą i nie lubię, kiedy się zmieniają szyldy.

Dowcipny, pomyślała.

– A więc nie Rembrandt… a taką miałam ochotę dotknąć tego obrazu.

– To akwaforta, ze śladami siarkowania, wyjątkowa, bezcenna… Niewielka rzecz, łatwo ją było zabrać jakiemuś sowieckiemu watażce. Jestem na tropie, ale sprzedać nie chcą, trzeba będzie więc jakoś ten nasz depozyt odebrać… wiecie państwo, Rembrandt zdaje się zapomniał, kiedy wykonywał ryt, że sama odbitka będzie lustrzana, więc tak przygotował ten materiał, że anioł błogosławi Marii lewą ręką. Czy to nie zachwycające?

Zwróciła uwagę na to „Marii”. Tyle lat w katolickim kraju, a on wciąż się nie nauczył, że Maryja jest tylko jedna.

– Nie zgadnę – powiedziała tonem, który mówił: przejdźmy do rzeczy.

– To Canaletto. Król Stanisław August ogląda remontowany Zamek Warszawski po pożarze. Zdaje mi się, że raczej chodzi o pałac Kazanowskich, który przebudowują na swoje cele bernardynki. W tle Kolumna Zygmunta i dachy katedry Świętego Jana. Piękna rzecz.

– Aukcja?

– Darkweb. Bardzo kosztowna operacja. Ale przecież to bezcenne dzieło.

Pili w milczeniu. Kawior był zimny i z blinami oraz śmietaną smakował jak pocałunek z kimś, kto dopiero co wyszedł z morza.

– Dlaczego się spotkaliśmy? Dlaczego kazałeś mi przylecieć? Czekamy. – Spojrzała na zwalistego. Nie tknął kawioru. Powiedział, że nie jada niczego, co pochodzi z morza.

– Rzeczywiście, jest pewien problem… – Gospodarz rozejrzał się za popielniczką, ale po chwili przypomniał sobie, że obiecał swojej nowej, młodej narzeczonej, że nie będzie więcej palił.

– Jaki problem?

– Zadają pytania.

– Kto zadaje?

– Ludzie, którzy nie są dość zadowoleni. – Zmarszczył brew, bo nie używał wulgaryzmów. – Dobra zmiana.

– Jakiego rodzaju pytania?

– Ależ proszę cię, czy ty zupełnie nie czytasz gazet?

– Czytam „Vogue”.

– Ale czasami warto czytać, żeby wiedzieć o tym, co nastąpi.

– Horoskopy? Nigdy – zażartowała, a Andrzej się uśmiechnął. Kiedyś, przed laty, kiedy byli jeszcze kochankami, robił to bardzo często.

– Szykują komisję, która może zaszkodzić naszym interesom – powiedział. – Uznaliśmy, że nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek miał ochotę na wspomnienia przed tą komisją.

– Jaką komisję?

– Do spraw reprywatyzacji.

– Ach tak… – spoważniała. – Nadgorliwość dziennikarzy „Wyborczej” okazała się jednak szkodliwa.

– Mówiłem panu, że trzeba im było wyperswadować te potrzeby – mruknął zwalisty.

– Uznaliśmy wtedy, że to nam nie posłuży.

– Ale, ale… odbyliście posiedzenie beze mnie? – zapytała Izabela.

– Byliśmy zmuszeni działać, a ty przecież byłaś zajęta.

– Och, to była tylko premiera Così fan tutte pod batutą Davida Robertsona z Kelli O’Harą w roli Despiny.

– W Metropolitanie?

Pokiwała głową.

– Nie chciałem ci tego odbierać. Dlatego dzisiaj się spotykamy, żeby cię wtajemniczyć.

Znów pokiwała głową.

Kelner podszedł i dolał im szampana.

– Uznaliśmy, że sytuacja wymaga interwencji. Powołanie komisji reprywatyzacyjnej nie jest nam na rękę. Próbowaliśmy to oczywiście zablokować, ale nasze środki perswazji nie były wystarczające.

– Aż tak dużo chcieli?

– Nie w tym rzecz… Ten nowy Sejm, przypadkowi ludzie, w większości niestety ta zbieranina wdzięczna jest prezesowi za to, że ich wyrwał z jakichś prowincjonalnych aptek i pokojów nauczycielskich, więc nie mają dość odwagi, żeby włączyć się do gry świadomie i z korzyścią dla świata i dla nich. To się oczywiście zmieni, ale jednak chwila minie i dlatego powołaniu komisji nie mogliśmy zapobiec.

– Mają telewizję, więc urządzą pokazowy proces…

– Urządzą przedstawienie, które zechcą ciągnąć do wyborów. Przynajmniej samorządowych.

– Mają też do dyspozycji prokuraturę. – Szampan w jej ustach stał się nagle cierpki.

– Teoretycznie, moja droga, przecież wiesz, że tylko teoretycznie. Prokuratura mnie nie martwi, bo działa w cieniu, a w cieniu łatwo jest się pogubić, pomylić, stracić pamięć, zmienić poglądy, a nawet zachorować i przejść na emeryturę, zabierając ze sobą kilka sekretów. Nie martwi mnie ani prokuratura, ani sądy. Mamy tam przyjaciół.

– Aparat bezpieczeństwa państwa – wyrecytowała.

Uśmiechnął się. Lubił inteligentne kobiety.

– Ale komisja nas martwi?

– Tak, bo komisja ma działać jawnie. A kamery, rozgłos, setki pytań, to może być ogromny stres dla niektórych ludzi. Martwi mnie, że na liście osób wyznaczonych do przesłuchania są takie, które znają nasze nazwiska. Znają nasze interesy. Mogą nas zmusić do wyjścia z cienia. A tego przecież nie chcemy. Nie możemy tego uczynić, bo to nasz kraj i mamy obowiązek o niego dbać. Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby w czasie przesłuchań prezydent miasta albo któryś z jego współpracowników, albo jakiś były czy obecny poseł lub senator przypomniał sobie o czymkolwiek, co ma związek z naszą organizacją. Dopóki „Wyborcza” pisała o naszej konkurencji, pozwalaliśmy im na to. Ale nie możemy pozwolić, aby ktoś wpadł na ślad naszych interesów. Nie tylko z państwem czy z władzami miast, ale też interesów z Kościołem. Kościół miał mnóstwo nieruchomości, które przestały być mu potrzebne. Ale Kościół to często słabi ludzie. Mogą nie wytrzymać długotrwałego stresu.

– Co ustaliliście?

– Że damy Kościołowi zajęcie. Twój znajomy reżyser kręci, zdaje się, film o Kościele? O pedałach w sutannach – starannie wycedził słowo „pedał”, rozkoszując się jego mięsistą niepoprawnością. – Podpowiesz mu o kilku zapomnianych wątkach z lat osiemdziesiątych. Podsuniesz jakichś czarnych celebrytów, bo wtedy skandal będzie większy. A kilku naszych dawnych przyjaciół skłonisz do publicznych wyznań, że byli molestowani jako ministranci. Nie obchodzi mnie, czy to prawda, ważne, żeby sobie przypominali, a my roześlemy ich wspomnienia. Poproszę kilku szanowanych publicystów starszego pokolenia o mocny głos w sprawie rozliczenia pedofilii w Kościele. Czarni będą mieli zajęcie i nie wystarczy im czasu na rozważania o legalności naszych wspólnych przedsięwzięć. Przecież zaczynamy już budować i nie są nam potrzebne pytania o to, jak weszliśmy w posiadanie nieruchomości w centrum. Kościół to łatwiejsza część. Trudniejsza jest sprawa komisji.

– Przewodniczący ma się zagubić? – zapytał zwalisty.

– To by nic nie dało. Powołaliby nowego. Staliby się ostrożniejsi. Znam tę listę nazwisk i to nie są wybitne osobowości. Raczej katalog kandydatur na przyszłego prezydenta miasta. Wszystkie partie idą wedle podobnego klucza. Może zresztą będzie tam ktoś z naszych, poczyniliśmy już starania.

– Skoro nie przewodniczący, to kto?

– Ktoś, czyja przygoda sprawiłaby, że świat musiałby się na moment zatrzymać z przerażenia.

– Jakiego rodzaju przygoda?

– Nasi przyjaciele uznali, że najlepiej, gdyby to była przygoda ostateczna.

– Czyli kto? – Zwalisty rozluźnił krawat, co nie uszło uwagi Andrzeja.

– Ktoś, kogo tragiczne odejście wywołałby ogólnonarodową dyskusję o granicach, do jakich doprowadzić mogą polityczne podziały, mowa nienawiści, wzajemne oskarżenia i podejrzenia. Ktoś, kto pociągnąłby ludzi do marszów milczenia, narodowej żałoby, kto miałby pogrzeb w katedrze, państwowe honory i w pierwszej ławce Kaczyńskiego oraz Tuska obok siebie.

– Prezydent kraju? – zapytała.

– Żałuję, ale nie. Nikt by go nie skojarzył z naszym przekazem.

– A jaki to jest przekaz? – zapytał zwalisty.

– Zapominacie o wszystkim albo będziecie następni. – Gospodarz oglądał swoje paznokcie, no tak, pora odwiedzić manikiurzystkę.

– A więc ona? – Kobieta uniosła brwi. – Poważnie?

– Jej rola i tak dobiega już końca, nie będzie się starać o reelekcję. Byłaby to dla niej szansa na wieczną chwałę i miejsce w historii. Miałaby nawet swoją ulicę. Niewykluczone, że i pomnik.

– Niełatwa sprawa, ona rzadko wychodzi, nigdy sama – powiedział zwalisty.

– Nie zrozumiał mnie pan. – Gospodarz uniósł brwi w wyrazie niezadowolenia. – To nie może być w parku, na parkingu czy w jej gabinecie. Nie chodzi o wariant Papały czy Leppera. Nie chodzi o to, żeby ludzie się domyślali.

– Chodzi o… spektakl – kobieta znalazła właściwe słowo.

– Mniej więcej. O akt terroru. Tylko terror sprawi, że ludzie się przelękną i będą milczeć.

– Czyli jak? – Zwalisty wstał i nalał sobie szampana.

– Trzeba, żeby to się stało na jakiejś wielkiej, otwartej imprezie. Żeby były tam kamery i setki smartfonów. Żeby nasza bohaterka promieniała i mówiła o rozwoju i przyszłości. Żeby zapowiadała, nie wiem… fajerwerki, albo przecinała jakąś wstęgę.

– Dokładnie. – Gospodarz był zadowolony. – Chodzi o to, żeby wtedy ktoś wszedł i strzelił do niej z bliska. I żeby wtedy powiedział do kamer, że to zemsta na urzędnikach, którzy mu zabrali mieszkanie.

– Po co ma cokolwiek mówić? – Zwalisty nie był przekonany do tego scenariusza.

– Żeby ci, którzy mieli się przestraszyć, wiedzieli, że to o nich chodzi. Czy to jest zbyt trudne?

Tamten milczał, po czym powiedział:

– Nie, jeśli się zna jakiegoś wariata, który potrafiłby to zrobić.

– Dlaczego wariata? – zapytała ona.

– Bo nie będzie go można skazać. Pójdzie do psychuszki, a po dwóch latach wyjdzie, zmieni nazwisko i będzie sobie żył dalej, jak chce – gospodarz wyręczył zwalistego. – Zna pan kogoś takiego?

Tamten tylko się uśmiechnął.

Kiedy wyszli, pożałowała jednak, że nie jest w Nowym Jorku. Wrony krążyły po niebie z okropnym krakaniem.

Bezmiar

Подняться наверх