Читать книгу Bezmiar - Grzegorz Kapla - Страница 5

Rozdział drugi

Оглавление

Kiedyś

Była nad nimi już tylko ciemność. Jeszcze przed pół godziną słońce skalpelem cieniutkim jak włos odcinało czerń nieba od szarości pustyni, ale kiedy lecisz na wschód, ten wątły blask znika w ułamku sekundy. Teraz ląd dawał się rozpoznać tylko po liszajach świateł. Żeby je zobaczyć, trzeba było przytknąć czoło do iluminatora i osłonić oczy rękami, żeby odsunąć światło z wnętrza kadłuba. Czasami to było dużo świateł, krzyżowały się w centrach miast. Częściej niewiele więcej niż kilka iskier. Miasteczka w dolinach.

– Pięć minut do dekompresji – zaskrzeczał megafon. Lampki w brzuchu herculesa z białych stały się nagle czerwone, a on usłyszał rzężenie maszyny, zupełnie jakby właśnie wybudził się z letargu. W ciągu ostatnich dwadziestu minut przestał cokolwiek słyszeć i widzieć. Nie spał, ale udało mu się w zasadzie wyłączyć świadomość. To nie jest łatwe, kiedy pieprzy ci się życie, ale przecież uczyli go technik opanowania umysłu właśnie po to, żeby potrafił poradzić sobie w silnym stresie. Żeby potrafił zasnąć w stresie nawet na kilka minut. Zasnąć i nie myśleć o tym, co nieistotne. Widzieć sprawy we właściwej perspektywie i we właściwej kolejności. Nie słyszeć, kiedy to nie jest konieczne. Nie zwracać uwagi na hałas, nawet jeśli to huk pocisków. Nie widzieć łez, nawet jeśli to własne łzy. Przez ostatnie kilkanaście minut nie słyszał łoskotu, ale teraz, kiedy był całkowicie wybudzony, łomot silników wydał mu się nieznośny. Aż do bólu zębów.

– No jak? – uśmiechnął się do Druida.

Lampki błyskały tylko w środkowej części kadłuba. Poza nimi dwoma i ich sprzętem nie było tu nikogo. Siedzieli w pulsującej, czerwonej kuli ognia. Poza nią w jedną i drugą stronę kadłuba rozciągał się tylko mrok gdzieniegdzie rozświetlony wątłym blaskiem kontrolek. Wyglądały jak świetliki.

– Zbieramy się? – zapytał Druid.

– Tak, tak. – Luter pokiwał głową i wyłamał palce, strzeliło, ale kości i chrząstki były znowu na swoim miejscu. – Zostawię im jeszcze kasztana – powiedział, kiedy tylko zdjął maskę tlenową. Przed skokiem oddychali mieszanką powietrza wzbogaconego tlenem. Westchnął i stanął na nogach szeroko, żeby przywrócić im normalne krążenie.

– Zdążysz?

– Zawsze zwarty, zawsze gotowy. – Mrugnął do kolegi, ale nie miał pewności, czy tamten to dostrzegł w błyskających światłach.

Roztarł kark. Wyprostował plecy. To nie był lot w biznesklasie. A wojskowy transportowiec to nie prezydencka salonka. Zamiast dywanu blaszana, porowata podłoga. Zamiast toalety przykręcona do burty rama z deską, na której siadasz. Załatwiasz się do worka, zawiązujesz go po wszystkim i zabierasz ze sobą. Ale tylko jeśli to zwyczajny lot, jeśli lądujesz na ziemi. Ten dzisiejszy nie był zwyczajny. Luter nie musiał zabierać ze sobą worka. Zawiązał supeł i zostawił pod ścianą. Dzisiaj posprząta po nim załoga.

Toaleta zabrała mu minutę. Zostały cztery. Cztery minuty to cała wieczność, jeśli nie masz nic do roboty. Ale to przecież dość, żeby przebiec kilometr. Albo żeby dolecieć do Ziemi z wysokości ponad trzydziestu kilometrów. To dość czasu, żeby złożyć karabin SRS, załadować, obliczyć trajektorię, trafić, złożyć go i zacząć procedurę ewakuacji. Cztery minuty w zupełności wystarczą, żeby komuś, kogo kochasz, rozpieprzyć życie w drobny mak, bo akurat nie umiesz znaleźć tych słów co trzeba. A przecież istnieje całe mnóstwo słów. Podobno Mickiewicz znał ich ze trzydzieści tysięcy. Dzisiaj nawet zwyczajne dzieciaki, których świat zamyka się między smartfonem, grami, filmikami i pizzą, potrafią użyć pewnie z pięć, sześć tysięcy. Więc dlaczego kiedy ktoś mówi: muszę wiedzieć, czy chcesz ze mną zamieszkać, i muszę to wiedzieć teraz, bo muszę podjąć właściwą decyzję, zanim znowu znikniesz, a ja nie będę wiedziała gdzie, to ty, dorosły człowiek z wysokim ilorazem inteligencji, wyszkolony w radzeniu sobie z problemami, nie wiesz, co odpowiedzieć, i mówisz tylko: nie wiem. Przecież chcesz wiedzieć. Chcesz wiedzieć, co zaszło między nią a tym jakimś nauczycielem angielskiego czy też może tłumaczem z angielskiego. Wszystko jedno. Z jakimś łysym, miękkim, gładkim jak dupa gościem w wąskich dżinsach i okularkach w drewnianej oprawce. Jak można się kimś takim w ogóle zainteresować?

– Budź się. – Druid trącił go w ramię i wyrwał z odrętwienia.

Mieli mnóstwo do zrobienia i powinni wszystko wykonać w skupieniu. Burczenie w brzuchu samolotu było równe. Na szczęście lecieli gładko, a nie zawsze to się udaje na pułapie trzydziestu tysięcy stóp.

– Trzy i pół minuty… mnóstwo czasu.

Naciągnęli kombinezony, krótka broń, nóż, spadochron, lokalizator, komunikator, hełm tlenowy, butla. Dzisiaj, jutro, może jeszcze nawet pojutrze nie będą mogli do siebie mówić ani słowa. Tamci potrafili przechwytywać komunikaty głosowe, więc dowództwo operacji zarządziło pełną ciszę. Tylko komunikat txt na wyświetlaczu. Litery, które wędrują w kosmos. Nie umierają, toną w cyfrowej chmurze. Niebieskie litery.

Mógł ustawić zielone albo niebieskie. Takie cuda są dzisiaj możliwe. Producent zalecał zielone. Najlepiej je widać w trudnych warunkach.

Ale on wolał niebieskie.

– Dwie minuty do dekompresji – powiedziały głośniki.

Zaświeciły się małe lampki w tylnej części kadłuba. Poszli tam i stanęli każdy przy jednej burcie.

Właściwie powinienem coś powiedzieć Druidowi, pomyślał, ale co tu jest do powiedzenia? Nagadamy się jeszcze w życiu nie raz i nie dwa. Pewnie trzeba byłoby krzyczeć, żeby mnie usłyszał w tym hełmie. Normalnie wystarczałoby mówić do mikrofonu. Ale cisza oznacza ciszę. Nie zamontowali mikrofonów. A jemu chciało się gadać. Opowiedzieć jakąś historię, dowcip może? Koncentrował się lepiej, kiedy mówił. Kiedy nie myślał o zadaniu. Przypomniał sobie historię Stappa i Kittingera. Stapp, chirurg wojskowy badający zdolność organizmu ludzkiego do przeżycia w warunkach ekstremalnych przeciążeń, zbudował najszybszą wtedy machinę lądową – odrzutowe sanie. Ustawił je na torze, na którym w bazie Edwards w Antelope Canyon bada się aerodynamikę rakiet i kadłubów lotniczych. Zaczynała się era odrzutowców, amerykańskie lotnictwo potrzebowało sposobu, żeby pilot mógł wyjść cało z awarii maszyny. Stapp zbudował fotel katapultę. Ale musiał zbadać szanse pilotów na przeżycie w sytuacjach ekstremalnych przeciążeń. Do badań potrzebował ochotników. Ponieważ ich nie było, usiadł w fotelu sam. Kiedy na tych saniach przekroczył prędkość 1077 kilometrów na godzinę, młody oficer Kittinger oświadczył, że chce z nim pracować. Najpierw wzniósł się balonem na wysokość 31 tysięcy metrów. Nikt przed nim nie wzleciał wyżej. Był pierwszym człowiekiem, który na własne oczy zobaczył, że Ziemia naprawdę jest okrągła. No, w każdym razie, że jest zakrzywiona. A kiedy się już napatrzył i nalatał balonami, skoczył ze spadochronem z wysokości 23 tysięcy metrów.

– Minuta do dekompresji.

Lampki zaczęły migać, a do tego piloci włączyli im muzykę. Wiiip! Wiiip!

Jakby ten jazgoczący alarm mógł w czymkolwiek pomóc. Kurwa mać. Trzeba się skupić. Kiedy Kittinger skoczył z 23 tysięcy metrów, doznał takiego szoku, że stracił przytomność i tylko cudem przeżył, bo w korkociągu przeciążenie dochodzi do 22 g. Na szczęście odpalił mu się automatycznie awaryjny spadochron. Nawet się wtedy nie połamał.

– Trzydzieści sekund do dekompresji.

Podpięli butle tlenowe do hełmów i otworzyli zawory.

– Hej, Druid. – Luter podniósł rękę z wyprostowanym kciukiem.

– Hej, Luter. – Tamten skinął głową i wyciągnął rękę w ten sam sposób. Luter sprawdził, czy obrazek z Aniołem Stróżem, który przysiągł nosić przy sobie za każdym razem, kiedy wchodzi do wody, jest tam, gdzie powinien. Odkąd zabezpieczył go wodoszczelną folią, anioł miał szansę się nie utopić ani nie rozmyć. Potem pochylnia opuściła się, podeszli do krawędzi, przycisnęli ramiona do tułowi, podkulili nogi i wyskoczyli w mrok.

Nie zobaczył krzywizny Ziemi. Nie zobaczył absolutnie niczego, bo nad zatoką było idealnie ciemno. Gdyby nie hełm i maska, pęd powietrza wgniótłby mu oczy w głąb czaszki, ale szyba zapewniała komfort. Miała mikrowyświetlacz i widział na niej, jak uciekają mu czas i wysokość. Dwieście na godzinę. Słyszał wizg powietrza twardego jak kamień i starał się nie myśleć o niczym dobrym ani o niczym złym. Tylko o cyfrach.

Po minucie, kiedy wyświetlacz pokazał szesnaście tysięcy stóp, rozpostarł ramiona i rozstawił nogi. Uderzenie było bolesne, ale wiedział, że tak się stanie, więc nie pozwolił, żeby pęd powietrza wyrwał mu kości ze stawów.

– Jak to: nie wiem, co dalej robić? – Przypomniał mu się ten moment, kiedy ją zapytał.

– Bo ja nie wiem, na czym stoję! Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, co robisz, kiedy znikasz na całe tygodnie. Ty mi niczego nie mówisz.

– Mówię ci, że cię kocham.

– No prooooszę cię! Co ty pieprzysz?! Czy ty siebie w ogóle słyszysz? To jest twoim zdaniem kochanie?!

Starał się utrzymywać ciało poziomo. Jeśli to opanujesz, lecisz. Czasami ludzie, którzy dużo skaczą, wpadają w euforię. Może ma to jakiś związek z oddychaniem czystym tlenem przed skokiem? Zdarza się, wiedział o tym, ale nie można dać się ponieść. Trzeba hamować.

To mały spadochron. Nowoczesny, lekki, trwały, niezawodny, ale mały. Jeśli pomylisz się z cyframi, jeśli otworzysz go za późno, nie wyłapie cię w porę i przyłożysz w wodę jak w beton. Nie będzie czego zbierać. W najlepszym razie stracisz przytomność. W najgorszym się połamiesz. Jeśli nie wypniesz spadochronu tuż ponad falą, pociągnie cię on w górę albo w bok, wiatr skręci linki… Jeśli owiną się wokół głowy, masz przejebane, udusi cię albo utopi.

Trzeba się wypiąć tuż nad falą. To możliwe, jeśli ją widzisz, ale teraz szli w dół w kompletnej ciemności. Może byłoby widać lśnienie morza, gdyby świecił choćby księżyc, ale to była bezksiężycowa noc. Dwa dni do nowiu. Może widać byłoby te fale mimo wszystko nawet dzisiaj, gdyby nie wyświetlacz na szybie. Ale nie zobaczy niczego. Ma tylko cyfry. Musi im zaufać. Kiedy przyjdzie moment, zluzuje taśmy i wysunie się z szelek spadochronu.

– Ja przecież nie wiem, czym ty się zajmujesz! Czy to jest miłość?

I co jej miał odpowiedzieć? Że czasem skacze do morza z trzydziestu tysięcy stóp? Że w jego pracy chodzi o to, żeby być gotowym na wszystko? No i żeby być gotowym bez ustanku. I że nie zostaje wiele miejsca na inne sprawy. Nawet na miłość.

Milczał.

Patrzył, jak zakłada czapkę, zapina płaszcz, jak gniecie torebkę w obydwu dłoniach. Jak chce jeszcze coś dodać, ale już milczy, robi te dwa kroki w przepaść i trzaska drzwiami.

Wiedział, że tam stoi, nie usłyszał kroków na schodach. Wiedział, że płacze. Ale, do cholery, miał dziesięć minut, żeby się spakować i wyjść. Myślał już tylko o tym, żeby ruszyła. Żeby sobie poszła. Nie mogła przecież widzieć samochodu, który będzie na niego czekał.

To nie był jego pierwszy skok nad wodą, ale pierwszy w zupełnej ciemności. Skakał do morza z różnej wysokości. Czasami to był metr albo dwa. Czasami dziesięć z pokładu okrętu. A czasami dziesięć tysięcy. Skakali już wcześniej w nocy, ale zawsze do tej pory ze śmigłowca. Śmigłowiec leci nisko. Skoki HALO zaliczył w dzień, chociaż jeden w sztormie. Cała sztuka w tym, żeby otworzyć spadochron bardzo nisko. W powietrzu nurek jest widoczny dużo lepiej niż w wodzie.

Dzisiaj mieli szanse wylądować niezauważenie. Jeśli w ogóle jest możliwe, żeby uczynić coś niezauważalnego we współczesnym świecie, to właśnie nocny skok z dużej wysokości nad morzem z dala od brzegu.

Zostało tysiąc dwieście stóp.

Nie bał się. Tysiąc stóp, wyciągnął pilocik, szarpnęło mocno, ale był na to gotowy. Skupił się, bo wiedział, że morze nie wybacza, nawet jeśli skaczesz z brzegu, możesz skręcić kark. Jeśli skaczesz z trzydziestu tysięcy stóp, musisz wiedzieć, jak się zderzyć z falą. Dwieście stóp, sto, pięćdziesiąt, cyferki na wyświetlaczu szalały, rozluźnił uprząż. Trzydzieści stóp. Zrzucił spadochron i przycisnął ramiona do siebie. Wszedł w wodę jak nóż w ciało. Była ciepła. Pięć, może cztery metry, rozłożył ramiona i wypłynął.

Bezmiar

Подняться наверх