Читать книгу Bezmiar - Grzegorz Kapla - Страница 4
Rozdział pierwszy
ОглавлениеTeraz
Albo takie wrony. Kręciły się na skrawku trawy, grzebiąc dziobami w ziemi. Czasami uderzały mocniej, jakby przekonane, że gdzieś tam pomiędzy grudami, które powoli zaczynały już rozmarzać, znajdzie się jakiś kawałek życia. Czasami łypały jednym okiem na siebie. Były tak niby razem, ale jednak osobno. W ogóle nie zwracały uwagi na resztę wszechświata. Miały w głębokim, smolistym poważaniu plastik w brzuchach wielorybów, smog, który zakotwiczył gdzieś między Pekinem i Libeskindem i zamierzał zostać w Warszawie na zawsze. Nie obchodziły ich konsultacje prezydenta Donalda Trumpa z kanclerz Angelą Merkel na temat stosunków wolnego świata z prezydentem Rosji ani przemówienie smoleńskie, ani wynik głosowania nad przedłużeniem mandatu szefa Rady Europejskiej.
„Tusk 27, Polska 1” – Olga słyszała to od wczoraj we wszystkich wiadomościach. Ale wron to nie obchodziło. Miały w dupie nawet globalne ocieplenie.
– Może po pączki wyskoczę, co? – Kosiński kulił się w swojej cienkiej kurtce. Cierpiał, ale wyglądał w niej szczupło i po męsku. Odkąd wrócił z urlopu zdrowotnego, nosił czarny, kilkudniowy zarost. Na pozór niechlujny, ale wytłumaczył jej, jaka to upierdliwość, żeby się w tym mieście umówić na seans do barbera.
– Popieprzyło cię, dokąd pójdziesz? Przecież na służbie jesteśmy. Masz uważać na drzwi, to się gap na drzwi.
– No ale do środka wejdę. Będę uważał od środka. W lobby mają te ciastka.
– Żartujesz? – Na myśl o ciastku poczuła, że tego pragnienia nie będzie potrafiła już zatrzymać.
– Nie, no nie żartuję, wiem. Wchodzę przez obrotowe drzwi i potem wiesz: w lewo recepcja, prosto windy, a po prawej, tuż przy wejściu, przeszklona lada z ciastkami.
– Jaja sobie robisz?
– Nie... no byłem tu kilka dni temu, zapamiętałem. Ciastka i zdaje się owoce. Więc cały czas mam na oku windy, gdyby go wyprowadzali. Serio.
– Kawa też? – Miękła.
– Nie. Kawa nie.
– Kurwa… idź.
Trzasnął drzwiami. Widziała jego długie nogi w wąskich spodniach. I czarne, ciężkie, skórzane buty. Stawiał kroki jak wielki ptak. Przygarbiony. Zmarznięty. Marabut. Jej chłopak. Chłopak, który nie ma łatwo w robocie, bo darli łacha z tych jego okularów i chudych ramion. I który o mało nie stracił ręki na służbie, więc nie mogłaby mieć do niego pretensji, gdyby odszedł. Miałaby żal, ale nie pretensje. Nie powiedziałaby mu o tym, że żałuje, ale byłoby szkoda. Jej chłopak. Uczyła go, jak być twardym. No i chyba wiedział. Wrócił. Lubiła go zawsze. A teraz lubiła go bardzo. I w dodatku potrzebowała.
Każdy potrzebuje kogoś drugiego. Kogoś, komu można powiedzieć wszystko. O rozstępach na pupie, o tym, jak się przetłuszczają włosy, jak trudno zacząć biegać po takiej długiej przerwie. O tym, jak się siedzi w pustym dziecięcym pokoju i myśli, co zrobić z wiadomościami, których się nie spodziewała. Jak to nie wypadek? Więc jak nie wypadek, to co? Albo nawet o tym, jak się człowiek czasami boi zasnąć, bo co będzie, jeśli obudzi się, wisząc głową w dół w worku na głowie? O tym, że nie ma nic bardziej smutnego w życiu niż myśl, że całe twoje życie intymne, każdą bliskość, jaką będziesz miała, możesz mieć tylko sama ze sobą.
Nie, no nie powiedziałaby Kosińskiemu żadnej z tych rzeczy, ale wiedziała, że gdyby przyszło co do czego, to mogłaby go poprosić, żeby ją przytulił, i on by to zrobił. Nie. Nigdy by go o to nie poprosiła. Ale z ciastka mogłaby się ucieszyć.
Każdy potrzebuje bliskości. I żeby komuś choćby raz na miesiąc, raz na dwa miesiące powiedzieć prawdę. I cukru. Ech, cukru i kawy.
Wrony pokłóciły się nagle o skrawek jakiejś szmaty. Jedna odskoczyła niezdarnie, a druga darła się wniebogłosy, jakby jej mieli wyrwać pióra na żywca. Olga przypomniała sobie, że kiedyś nad kanałkiem widziała, jak wrona maltretuje pisklę. Pisklę było już duże, ale wrona była cierpliwa i przekonana o sile swego uścisku. Olga myślała, że drapieżniki uderzają po prostu dziobem i po zawodach. Ale nie, wrona wpiła się pazurami w gałąź wierzby i dusiła pisklę, zaciskając mu dziób na gardle. Pisklę trzepotało skrzydłami z każdą chwilą mocniej i wydawało się, że się uwolni. Nie. To była już agonia.
Odpędziła to wspomnienie, bo niewiele brakowało, żeby zaczęła się rozklejać. Zresztą ptaki nie pamiętają. Tym się różnią od ludzi, że umieją zapomnieć. Nie potrafią zapamiętać, ile miały piskląt. A jeśli potrafią nawet, to są w stanie z tym żyć.
Palce marzły jej nawet w rękawiczkach. Powinna włączyć silnik, bo ford tracił ciepło na tym wietrze. Ale zaraz przylezie portier i powie, że to nieekologiczne albo co…
Kawy by się napiła. Posiedziałaby sobie przy kominku na grubym dywanie, który odkurzałaby godzinę, żeby nie było na nim ani jednego pyłku. I nastawiłaby Marillion. Stare płyty mają w sobie jakąś metafizyczną władzę nad czasem. Jakby się człowiek stawał młodszy, co nie? Szczuplejszy, smuklejszy, jakby miał prostsze plecy. I jakby coś w środku miękło. Siedziałaby tam, przy ogniu, robiłoby się coraz cieplej, a ona miałaby na sobie biały sweter. Taki z golfem. Miękki, jeszcze nigdy nieprany. A na blaszanej płycie, przed kominkiem zawsze są takie płyty, zostawałyby odciski po kubkach. Piliby wino z kubków. Po całym kubku, żeby nie wstawać, nie dolewać, nie szukać butelek, nie troszczyć się o to, czy lampki do wina nie mają na sobie tych maleńkich śladów po palcach albo po osadzie z kranu. Więc piliby z kubków. Na rancie byłby czerwony odcisk, bo mogłaby sobie pomalować usta choć raz. Albo ślad po kropelce wina. I byłoby już tak ciepło, że zdjęłaby sweter i powiedziałaby Szymonowi, żeby też zdjął, a on by się przekomarzał, ale potem by zdjął i to tak niezdarnie, że oboje by się z tego śmiali i nie byliby wcale zażenowani.
Olga, przecież ty nie masz kominka, zganiła się w myślach. Chłopaka też nie masz.
Wrony gdzieś się zapodziały. Wyciągnęła telefon i włączyła Facebooka. Tylko na sekundę. Jeden mem. Jeden zabawny obrazek i wyłączam.
„Nie zapomnij o tym, żeby celebrować szczęście…” – no ja cię pier... – przewinęła dalej.
Jakieś buty i torebki. Poranne przemówienie prezesa w kościele seminaryjnym. Prezydent Duda gratuluje Donaldowi Tuskowi wyboru na szefa Komisji Europejskiej. Portret Gandhiego z sentencją o zagrożeniach dla ludzkiej natury: „Wiedza bez charakteru, nauka bez humanizmu, biznes bez etyki, religia bez gotowości do poświęceń”. Dalej zdjęcie z zachodem słońca nad górami opatrzone podpisem: „Uporządkuj wszystko, ustal, co było pozytywne, co było błędem, a czego wcale nie było”.
Wyłączyła ekran.
Co było pozytywne, a czego wcale nie było… Wzruszyła ramionami. Przypomniało jej się opowiadanie Żeromskiego. Napisał kiedyś o wronach. Opowiadanie. Zaczynało się od martwych piskląt. Wrona umiała zapomnieć. Gdyby nie umiała, nie potrafiłaby żyć. Ludzie są z innej gliny. Nie umieją „postanowić, co było, a czego nie było”. Glina pamięta każdy odcisk palca, który jej dotykał. Roztarła kark i zobaczyła, że wrony znowu penetrują trawnik, ktoś wysiada z białego audi A6, jedna karminowoczerwona walizka, długie nogi w czarnych kozakach, białe futerko, Chryste, gdybym mogła mieć takie nogi, portier kłania się i odbiera walizkę, Kosiński idzie z pudełkiem ciastek. No nie za duże to pudełko, ale chyba nie kupił tylko dla siebie. Nie, nie byłby taką świnią, nie po tym, co przeszliśmy. Nie po tym, co dla niego zrobiłam.
Pochyliła się w prawo i otworzyła mu drzwi.
Lewa ręka młodego wciąż nie wróciła do sprawności.
Podał jej pudełko. Poczuła przez kartonik ciepło pączków. Jakby dopiero co wyszły z masła. Momentalnie zrobiła się głodna. Otworzyła kartonik. Były dwa. Jeden z pudrem, a drugi lukrowany z pomarańczową skórką. Lukier topniał pod wpływem ciepła. Chciała, żeby Kosiński wybrał tego z pudrem.
– No bierz – popędziła Kosińskiego. Chłopak wgramolił się już na fotel, zatrzasnął drzwi. Sięgnął po lukrowanego. I dobrze. Przynajmniej nie zapaskudzę kierownicy. Zresztą nie po to jem coraz mniej, żeby się tuczyć lukrem. Ile ma taki pączek? Pięć kilometrów biegu. A ten z pudrem tylko cztery i pół kilometra.
Kosiński ugryzł pierwszy kęs i zobaczyła na jego twarzy błogość. Aż się do tego uśmiechnęła.
I wtedy wytrzeszczył oczy.
– O w mołdę! – próbował krzyknąć, ale gruby kęs stłumił głos.
– Nie wierzę. – Olga kręciła głową, patrząc, jak marmolada z róży spływa mu po brodzie.
– On, on! – wykrzyknął Kosiński, wskazując palcem przez przednią szybę.
Wysoki, długowłosy blondyn wyszedł z hotelu, odsunął portiera, kładąc mu ręce na ramionach jak dziecku, i pewnym krokiem podszedł do ciasno zaparkowanych na podjeździe limuzyn. Nie miała wątpliwości. To był facet z fotografii, którą dostali na odprawie. Mieli tylko osłaniać tę operację. Niemiec, pedofil, przyjeżdżał do Warszawy zabawić się z jakimś chłopcem, którego podstawiali mu handlarze. Ostrożny, na wysokim stanowisku, plan był taki, że złapią go na gorącym uczynku. Z wysoko postawionymi prawnikami trudno sobie poradzić bez ewidentnych dowodów. Wspólna niemiecko-polska akcja. Najlepsi ludzie pojechali po niego na górę. Miał wyjść w kajdankach, a teraz dzieliły go od niej audi i dwie biało-zielone taksówki Eko Taxi. Cholera, nie mieli kiedy podjechać.
– Odpalaj, kułwa. – Kosiński przeżuwał kęs pączka.
Olga upuściła otwarte pudełko na kolana i przekręciła kluczyk. Wentylatory forda plunęły w nich chłodnym powietrzem. Na szczęście nie całkiem zimnym. Silnik nie ostygł zupełnie. Ile mogli tu stać? Dwadzieścia minut, pół godziny?
Zobaczyła, jak blondyn przeszedł przed maską A6, obrócił się, zrobił dwa kroki w lewo, wyszarpnął rękę z kieszeni i rozpieprzył w drobny mak boczną szybę od strony kierowcy.
– Kurwa, kastet ma czy co?! – Poczuła uderzenie adrenaliny. – Co ja mam z tymi pączkami zrobić?! – Chwyciła pudełko i rzuciła na tylną kanapę. Pączek zostawił na welurze białą ścieżkę pudru. Patrzyła na to jak zaczarowana.
– Jedź! – Kosiński przełknął.
Obudziła się z odrętwienia. Ile to trwało? Dziesiątą część sekundy? A wydawało się, jakby minuty upłynęły. Adrenalina sprawiła, że Olga wszystko widziała teraz krystalicznie czyste, powolne, jakby zanurzone w formalinie gęstnącej nagle w mroźnym powietrzu.
Byli o jakieś sześć, siedem metrów od wysokiego gościa. Wcisnęła klakson, ale już wiedziała, że to bez sensu. Że za późno. Taksówkarze uśpieni gapieniem się w ekrany komputerów nie widzieli niczego poza swoim światem map, cen, klientów na lotnisko i umykającego czasu. Nagle zobaczyła, jak blondyn wywleka kierowcę i uderza go w łeb na odlew. I że nie, to nie jest kastet, to kolba. Boże święty! Gość ma broń!
Tymczasem napadnięty, jakby podtrzymywany przez jakieś niewidzialne sznurki, osuwał się na ziemię groteskowo powolnym ruchem. Krew z ust, błoto. Brązowy garnitur nasiąka wodą, dłonie w kałuży, rękawiczka z jasnej skóry.
– Kosiński, masz broń? – Spojrzała na chłopaka.
Miał wytrzeszczone oczy. Lewa ręka zabandażowana. W prawej rozmemłany pączek. Konfitura z róży leci na spodnie.
– Wypierdol go!
– Co?
– Pączka wypierdol!
– Ale gdzie?!
– Za okno, lecimy!
Szarpnęła drzwiami. Telefon spadł z głuchym trzaskiem, musiała go wciąż mieć na kolanach. Nie spuszczała wzroku z tamtego. Blondyn, jakby był z gumy, złożył się i mimo wysokiego wzrostu wsunął się na siedzenie w tym swoim jasnobeżowym płaszczu, pewnie wełna.
– Policja! – krzyknęła na cały głos. – Stać! Policja!
Biegła niezdarnie, jeden krok, drugi, bo musiała przecież sięgnąć po broń, trzeci krok, pośliznęła się. Oparła na kufrze taksówki i zobaczyła, że tamten rusza. Kierowca w brązowym garniturze próbował się podnieść, ale oberwał tylko zderzakiem audi i znowu stoczył się w kałużę, wrony poderwały się do lotu, samochód ruszył, rozchlapując flejtuchy błota na eleganckie walizki gości zmierzających w kierunku Eko Taxi. Olga odwróciła się bez chwili wahania. Kosiński właśnie zdołał się wygramolić z forda.
– Wracaj! – krzyknęła. – Zapierdalamy!
– Fuck. – Podniósł ramiona w górę. Usłyszeli, jak silnik audi rozkręca się na wysokich obrotach, a potem zobaczyli, jak nabiera rozpędu i zjeżdża z parkingu w lewo, waląc kufrem w zaparkowane po drugiej stronie ulicy samochody. Wybrał Aleje. Też by tak zrobiła, gdyby nie znała miasta. Lepiej nie pakować się w wąskie uliczki. Ale to był błąd, pomyślała, cholerny błąd, bo Aleje są najbardziej zakorkowaną ulicą w całym mieście. W tym kraju, w którym nikt już prawie nie potrafi czytać papierowej mapy i nikt, kto ma GPS, nie używa mózgu, wszyscy jadą po linii najmniejszego oporu. A teraz, wieczorem, wszyscy wracają z biur, ze sklepów, jadą do dzieci, do seriali, do randek z Tindera i wszyscy, wszyscy spotkają się na tej jednej ulicy, więc nie masz szans, kimkolwiek jesteś.
– Korki są, nie spierdoli! – krzyknęła może do Kosińskiego, może do siebie. Czuła, jak po pierwszej chwili paniki ogarnia ją spokój. Teraz, kiedy nie było już miejsca na wątpliwości, na to, żeby myśleć, rozważać, żeby się zastanawiać, kiedy wiadomo już było, co należy robić, wrócił jej spokój.
– Pas – mruknęła i wrzuciła wsteczny. – Pas, do jasnej cholery!
Kosiński szarpał się ze sprzączką. Twarz wykrzywiona bólem, lewa ręka ciągle nie wróciła do pełnej sprawności. Odwróciła wzrok. Portier biegł po mokrym bruku, pobity kierowca unosił się na łokciach, głowa w dół, czoło wciąż dotykało ziemi, krew płynęła mu po policzku, jakaś kobieta krzyczała, no na pewno krzyczała, ręce przy twarzy, usta otwarte, musiała wrzeszczeć, takie lale zawsze są histeryczkami, ale ona, Olga nie słyszała tego krzyku. Nie słyszała nic poza uderzeniami krwi w skroniach. Raz-raz. Raz-raz. Wcisnęła pedał gazu i ford wyrwał do tyłu, a telefon, którego nie podniosła, poleciał na przód. Cholera, żeby nie utknął gdzieś pod pedałem hamulca! Ściągnęła kierownicę z całej siły w prawo w dół, nie patrząc na nic, bo wiedziała, że tam tylko jakieś kwietniki, no i ten murek z reklamami, najwyżej przywali, ale nie zarzuciło jej, wjechała idealnie w rozmemłany trawnik.
– Pas, kurwa! – wykrzyknęła tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Usłyszała kliknięcie.
– Zuch!
Wrzuciła jedynkę. Szarpnęło.
– Włącz ten cały cyrk – powiedziała. Wszystkie jej mięśnie były napięte. Jakby miała skoczyć. Raz-raz. Raz-raz. Nie chciała odrywać rąk od kierownicy. Kosiński trzymał się prawą ręką uchwytu nad drzwiami. Sięgnął do przełącznika, kiedy wytoczyła się z parkingu w lewo pod prąd. Tymczasem właśnie zapaliło się zielone światło dla skręcających w prawo. A niech się bujają, zacisnęła zęby, aż zgrzytnęło, i wcisnęła gaz do podłogi, bez litości szorując o spojler zabłoconego sedana. Teraz trójka. Przytarła drzwi od strony Kosińskiego o jakiś słupek. Spojrzała w prawo. Ludzie na rogu Alej wytrzeszczyli oczy, ale miała to w dupie.
– Ucieka Alejami na wschód… – słyszała, że Kosiński składa meldunek. – No do mostu, do mostu chyba jedzie… odchodzi od nas, ale korek jest koło Rotundy…
– Uważaj na niego – warknęła. – Jeszcze i nas zgubi. Blokady w mieście nikt ci i tak nie postawi, zapomnij, mają tylko nas.
Daleko przed nimi samochody na rondzie Dmowskiego właśnie ruszały. Widziała, jak audi wpycha się na prawy pas. Zredukowała do trójki, silnik forda zawył, kiedy dorzuciła mocy, ale wyrwał do przodu, teraz czwórka, nie była pewna na sto procent, ale zdawało jej się, że audi pojechało w kierunku rzeki. Zanim dopadła skrzyżowania, zapaliło się czerwone.
– Żeby tylko, kurwa, nie było tramwaju, żeby nie było tramwaju. – Zacisnęła zęby i pomyślała, że nie spojrzy. Jeśli nie spojrzy, tramwaju nie będzie. Zresztą nawet jakby był, to przecież tramwaj potrafi zatrzymać się niemal w miejscu, bo będzie ruszał z przystanku. Rzuciła okiem w lewo, czysto, z prawej samochody już wjeżdżały na skrzyżowanie. Twarz Kosińskiego blada, wydłużona, jakby miał rzygać. Patrzył przed siebie. Za boczną szybą mignął jej motorniczy. Biała koszula, wąsy, obwisłe podgardle, odruchowo szarpnęła w prawo i choć szli na sygnale, samochody rozlewały się po rondzie Dmowskiego jak mleko. W którą stronę, kurwa! Odbiła jeszcze mocniej w lewo i od razu w prawo, w Aleje. Poczuła, jak telefon obija jej się o stopy. Dodała gazu ile wlezie. Dobrze, że przedni napęd, dobrze, że nie jest ślisko.
– Jest! Przy Vitkacu go widzę! – Kosiński odezwał się po męsku, nie usłyszała w jego głosie ani odrobiny histerii. Ogarnął się nareszcie.
– Daleko! – Próbowała dostrzec coś przed sobą, ale zasłaniały jej samochody, które wylały się z Kruczej. – A ja już mam do samej dechy.
Zjechała na prawy pas. Śmigały jej przed oczami światła sklepów.
– Skręcił przy Vitkacu!
– Pewien jesteś?
– Pewien.
Była tam po kilku sekundach i dała po hamulcach do samego spodu. Telefon poleciał pod fotel. Dobrze, przynajmniej się gdzieś nie zaklinuje.
– Hołowczyc wziąłby to driftem – powiedział spokojnie Kosiński.
– Kurwa, chłopie, ja tu próbuję przeżyć przecież! – Wjechała w Bracką. Zastawiona, zapchana. Ktoś zatarasował wjazd na parking na Mysiej. Dobrze jest. Dopadniemy go, musiał zwolnić.
– Musiał, kurwa, zwolnić!
Stanęli. Sztau na twardo.
– Mam biec? – Kosiński nie żartował.
– Nie, no nie pierdol mi! Patrz, czy go wypatrzysz gdzieś przed nami.
Wcisnęła klakson, choć przy wyciu koguta pewnie i tak nikt tego nie słyszał. Ruszyła na lewo. Niech się rozstąpią czy jak! Rozstępowali się. Naprawdę się rozstępowali.
– Skręcał?
– Nie widziałem.
– Jasna cholera. – Czuła ciągle uderzenia tętna. Oddychaj, oddychaj. Jest. Zobaczyła audi skręcające ostro w lewo. Blisko, cztery samochody przed nimi. Pięćdziesiąt metrów, ale zdążył skręcić. Ciekawe, dokąd jedzie. Pewnie tam, gdzie ma wolną drogę. Gdzie będzie miał wolną drogę? Na pewno nie do palmy… No oczywiście, że nie do palmy, do palmy wszystko zatkane, autobusy, tramwaje, zamknięty Nowy Świat. Na dół, na dół pojedzie.
– No szybciej, krowo pieprzona!
– Skąd wiesz, że to krowa? – Kosiński wydawał się całkiem opanowany.
– No a jak? Co ty sobie wyobrażasz, to baba! No to musi być baba, baby tak jeżdżą, kurwa, SUV-ami na zakupy! No rusz się, rusz, no ja…
Range Rover ruszył wreszcie w kierunku ministerstwa gospodarki, czy jak ono się teraz nazywa, i Olga wypadła na plac Trzech Krzyży jak wściekła, kręcąc w lewo, ale udało jej się uniknąć poślizgu. Pusto, audi znikało za przejściem dla pieszych w czeluści ulicy między pierzeją zakończoną gmachem giełdy a galerią Ethos firmy deweloperskiej Kulczyka. Nie traciła czasu i przeskoczyła przez czerwone całkiem gładko, bo tym razem kierowcy karnie ustawili się na krawędzi jezdni i tylko dwaj piesi, zagapieni w telefony, wyleźli jej wprost przed maskę. Wcisnęła sprzęgło i hamulec, zarzuciło fordem, ale piesi ocknęli się i uskoczyli w ostatnim momencie.
Gapili się w boczną szybę na Kosińskiego. Dwie pary oczu zdziwionych i wystraszonych. Kosiński pokręcił głową i pokazał im środkowy palec. Stracili z pięć sekund, może więcej.
– Nie poznaję cię. – Wrzuciła jedynkę i pojechali w dół.
– Zgubiliśmy go – westchnął Kosiński.
– Myślisz?
– Mógł skręcić w Rozbrat albo w Kruczkowskiego, albo mógł jechać na Wisłostradę.
– Kurwa. – Olga zwolniła. – Masz rację. Co robimy?
– Zakładamy, że gość nie zna miasta, więc mu wszystko jedno. Zależy mu na czasie, no to ja bym pojechał prosto. Byle dalej od nas.
Olga nie odpowiedziała. Przelecieli przez skrzyżowanie i potem łukiem w lewo, przyspieszyła do granic, w jakich nie bała się utrzymać samochodu w torze jazdy. Zobaczyli audi na końcu sznura samochodów czekających na światłach przed Wisłostradą. Musiał zobaczyć niebieskie światło w lusterku, bo dał wsteczny i tuż przed kawalkadą, która ruszyła właśnie w Ludną, szarpnął w lewo, w Solec, wyskakując w górę na wysepce okalającej przejście dla pieszych. Obrócił się w poprzek jezdni i wtedy zahaczył go czarny mercedes. Tylny zderzak audi odłamał się jak kawał tektury, wyleciał w górę i spadł na chodnik. Mercedes zatrzymał się, blokując wjazd na Solec. Zbieg nerwowo próbował cofnąć na tyle, żeby złożyć się w zakręt. Ruszył nagle, rozbijając słupki wokół figury Świętej Barbary. Olga widziała to wszystko, jakby oglądała time lapse video, jakby już to wszystko przeżyła, jakby to była gra, którą katowała od miesięcy i teraz ten etap nie miał dla niej żadnych tajemnic. Zjechała na przeciwny pas tuż przed przejściem dla pieszych i wbiła się na krawężnik. Nie było już słupków na łuku drogi, więc minęła mercedesa, rzucając uśmiech zszokowanej kobiecie za jego kierownicą. Przyspieszyła, Solec był dziwnie opustoszały, więc pod Łazienkowskim i pod średnicowym śmignęli bez kłopotu, ale na Dobrej musiała już wyprzedzać. Na szczęście samochody zjeżdżały i znowu zobaczyła przed sobą tylne światła A6. Wyprzedzał po lewej stronie wszystkich oczekujących na światłach przed Tamką. Zanim dojechała, włączyło się zielone i oczekujący z naprzeciwka ruszyli lewym pasem.
– No i chuj! – Kosiński sięgnął po mikrofon. – Powiem dyżurnemu, że spierdolił nam i że jedzie na północ.
– Gówno tam. – Olga skręciła na lewy pas, na czołówkę, jadący z naprzeciwka zamrugał światłami.
– Widzę, kurwa, widzę, że na mnie jedziesz! – krzyknęła i zjechała na chodnik. Jej umysł odnotował wielkie zielone litery. „Kwiaciarnia”. A potem huk. Ścięła słupek z nazwami ulic. Prawe lusterko trzepnęło w sygnalizator i rozpieprzyło się w drobny mak. Przednia szyba pękła, ale się nie posypała. Olga nie zwolniła ani na ułamek sekundy, zeskoczyli z chodnika i skręciła ostro w prawo, unikając zderzenia ze słupkami chroniącymi chodnik. Na szczęście z naprzeciwka nie było więcej pojazdów. Wyprzedziła wszystkich jadących na Żoliborz lewym pasem. Dalej było już łatwo, ale audi odchodziło. Znowu im odchodziło. Ale nie na zawsze. Zobaczyła je koło biblioteki uwięzione za autobusem. Nie dawał rady przecisnąć się pomiędzy jadącymi z naprzeciwka a starym, powolnym 118.
– Mamy go!
Wyprzedził autobus na wysokości ogrodów Biblioteki Uniwersyteckiej. Olga straciła tylko jedną, dwie sekundy. Wzięła sto osiemnastkę akurat w takiej chwili, że zdążyła zobaczyć, jak audi skręca w lewo, w stronę BBN-u. Dalej cała Dobra zakorkowana była po rąbki.
– Poszedł na Barbórkę! – zauważył Kosiński.
– Na jaką Barbórkę?
– No kryterium na Karowej. Nie słyszałaś? Rajd Barbórki?
– Dyżurnemu melduj. – Wzięła zakręt z piskiem opon. Daleko przed nimi audi skręcało już w lewo w pierwszy łuk. Rajd Barbórki? No coś tam słyszała. No na pewno słyszała. Ale że co? Że zakręty?
– Jest na Karowej. No na Karowej, w górę zapierdala! – mówił Kosiński do mikrofonu.
– Cholera! – odkrzyknął oficer dyżurny.
Zdziwiła się. Na dyżurnego nie nadawał się gość, który tracił zimną krew. Weszła w pierwszy wiraż i poczuła, jak forda wynosi dupą w prawo, zredukowała, silnik zawył, ale nie odpuszczała.
– Miesięcznica idzie! – dokończył dyżurny.
– No i chuj. – Kosiński odwiesił mikrofon i mocniej zacisnął prawą rękę na uchwycie. Olga skręciła w prawo, ale wiedziała już, że za późno. Wyniosło ją do lewego tunelu, ale to nawet lepiej, nadrobiła kilkanaście metrów. Szła całą szerokością jezdni. Prawy łuk, potem lewa dziewiątka. Zobaczyła przed sobą w oddali, jak otwierają się drzwi audi i mężczyzna w popielatym płaszczu wyskakuje z auta i biegnie pod górę, w stronę zagrodzonej barierkami ulicy.
– Skur-wy-syn – wycedził Kosiński.
Ford przywalił cały pędem w otwarte drzwi audi, a te wyleciały z zawiasów, demolując burtę forda. Wcisnęła hamulec i poczuła, jak ściąga ją w prawo, pięć metrów od barierek, trzy, zatrzymała się. Uciekinier wbił się w tłum po lewej stronie. Nie miał żadnych szans, żeby biec prosto, wszystko zagradzały bariery odgradzające przeciwników i uczestników miesięcznicy.
– Lecimy!
– Dupa tam! – Kosiński nie mógł otworzyć drzwi.
– Dogonisz mnie – powiedziała i rzuciła się w tłum, póki widziała jeszcze jasne jak słoma włosy uciekiniera. Roztrącał właśnie starsze kobiety, które wciskały ludziom w ręce białe róże. Jedna z nich upuściła kwiaty.
– Wariat! Normalny wariat! – Załamała ręce. Popatrzyły na te kwiaty. Podnosić, nie podnosić, Olga przepchnęła się między nimi, depcąc róże bez litości.
– O-bro-ni-my de-mo-kra-cję – skandował tłum. – O-bro-ni-my de-mo-kra-cję!
Jezusie, jak dobrze, że facet jest taki wysoki, myślała roztrącając ludzi na prawo i lewo. Była niedaleko, trzy, może cztery metry, ale gość płynął przez tę ludzką rzekę niczym pływak, wysoki, wyprostowany, miarowo ruszał ramionami, rozpychał tłum, choć było mu chyba coraz trudniej, bo im bliżej był Hotelu Europejskiego, tym gęstsza była atmosfera. Olga czuła, jak tłum staje naprzeciw niej twardym, nieustępliwym murem. Jakby wszystko oprócz okrzyków zastygało. Może gdyby szła naprzeciw, byłoby jej łatwiej? Czuliby jej adrenalinę, widzieli determinację. Ludzie, chociaż wynaleźli statki kosmiczne, filozofię, technologię przeszczepiania serc i twarzy, a nawet zmywarki i haiku, są przecież w środku zwierzętami i adrenalinę pod swoimi garniturami, sukienkami, komżami, garsonkami i co tam jeszcze na siebie zakładają, wyczują bez pudła.
– Przepraszam, proszę się odsunąć. – Nie chciała krzyczeć, że jest z policji, zresztą kto by cokolwiek usłyszał w takim jazgocie?
– Do-nald Tusk! Do-nald Tusk! – skandował teraz tłum.
– O radooooości, iskroo bogów – zaintonował ktoś przez megafon, a tłum podchwycił. Uciekinier jakby zwolnił, ale Olga też nie miała gdzie wcisnąć nogi. Jasna cholera, jest przecież tak blisko.
– Jeszcze Polska nie zginęęęęęęła, póki my żyjemy – doszło ją z przodu, ale ciszej. To musieli być ci smoleńscy, ci z miesięcznicy. Obie pieśni mieszały się w powietrzu w jeden szum. Ludzie z prawej, stojący pod Europejskim, zaczęli dmuchać w wuwuzele. Zrobiło jej się słabo. Tłum naciskał. Nie teraz, Olga, nie teraz. Oddychaj! Przywołała się do porządku. Wszystko dobrze, niebo nad głową, mnóstwo, mnóstwo powietrza, oddychaj! Rozpięła kurtkę. Miała pod nią koszulkę z napisem „Wódko, pozwól żyć”. To miał być żart kolegów z pracy. W sam raz na manifestację, pomyślała.
– …Z ziemi włoskiej do Polski, za twoiiim przewooodem – chór głosów dobiegający od strony pałacu mocował się z chórem Unii Europejskiej. Ci pod pałacem mieli nagłośnienie, przeciwnicy megafony, a może po prostu ludzie utkani gęsto jeden przy drugim wokół niej mieli za mało powietrza, żeby śpiewać? Może nie pamiętali słów? Przesunęła się w lewo, żeby lepiej widzieć swojego zbója. Ci z prawej natarli nagle w przód ze zdwojoną siłą. Rozwinęli transparent z napisem „Towarzyszu Kaczyński, znowu was Tusk ograł, jak chciał”. Ludzka fala pchnęła ją we właściwą stronę. Była blisko jasnowłosego. Gdyby wyciągnęła rękę, pewnie mogłaby go dotknąć. Ale co dalej? Co teraz? Pomyślała, że nie może być zbyt blisko, że musi go jakoś stąd wyprowadzić, bo przecież jak on tu, kurwa, zacznie szaleć, to będzie jatka. Wszystkiego tu już zanadto, jedyne, czego potrzeba, to bandyta z bronią, a ten duperszwanc niemiecki jest przecież uzbrojony. Jeszcze krok w lewo.
– Kurwa mać! Przesadzasz, kobito! – To był niziutki mężczyzna. Stał z lewej strony, sumiaste wąsy, pucułowata twarz, futrzana czapka z daszkiem, znaczek KOD. Zobaczyła to wszystko w ułamku sekundy. I swój łokieć wbity w jego ramię.
– Przepraszam, pan się przesunie – warknęła tylko, bo zobaczyła, że jej obiekt zaczyna dryfować w lewo, w kierunku wylotu ulicy Tokarzewskiego. Wydawało się, że tam ludzi jest mniej, że jej ucieknie!
– Grzeczniej poproszę! Tu jest pokojowa manifestacja! – Zaparł się ten w czapce.
Naparła mocniej, ale gość naprawdę się zaparł.
– Ożeż ty, kur…
– Stul pan ryj. – Popchnęła mężczyznę obiema rękami, skutecznie i bezwzględnie. Upadłby, gdyby miał miejsce, ale tylko się cofnął. Zaczęła przesuwać się w lewo, w skos.
– Jędza, kurwa! Idź stąd, jędzo pisowska!
Nie chciała tłumaczyć, przepraszać, nie miała czasu. Rzuciła mu jedno spojrzenie. Musiało zaboleć, bo aż się skulił pod wypisanym na kartonie hasłem, które trzymał na kiju: „27:1”.
– Ty pisowska agenturo! – krzyknął jeszcze, ale jego słowa zginęły we wrzawie.
Z głośników od strony pałacu dobiegło ją Ojcze nasz. Z tyłu odpowiedzieli: „Tu obywatele!”.
Brnęła w ludzkiej ciżbie w nadziei, że nie zgubi swojego człowieka, że on nie spierdoli nagle w jakąś lukę, że nie wypatrzy w tłumie tego słabego miejsca. No i że pod murem Europejskiego będzie odrobina przestrzeni, która jej pozwoli oddychać, że znajdzie sposób, aby go zatrzymać, unieszkodliwić i że to nie będzie w tym cholernym ścisku. Podskoczyła, żeby zobaczyć, co się dzieje z przodu. Nie ma lekko, Niemiec jest wysoki, góruje nad tłumem, ale ona nie potrafi dostrzec, dokąd idzie. Kiedy skacze, widzi przed sobą dwie furgonetki, policjantów i olbrzymie transparenty. Droga w kierunku pałacu jest zablokowana, Niemiec brnie konsekwentnie w stronę Domu bez Kantów.
Spierdoli, myśli Olga i wtedy docierają do niej słowa prezesa Kaczyńskiego. Jego nagłośnienie pokonuje megafony.
– Ta furia, ta nienawiść, ta Oda do radości grana w imię nienawiści nic tutaj nie zmieni. Ona jest tylko dowodem tego, jak bardzo boją się ci, którzy uczynili tyle złego Polsce i którzy dzisiaj próbują przejść do nowej ofensywy, jeszcze bardziej brutalnej, jeszcze bardziej wręcz niesłychanej.
Uciekinier powoli przebijał się w kierunku Europejskiego. Rozumiała, że jeśli tam dotrze, będzie mu o wiele łatwiej przeciskać się między tłumem a murem budynku. O wiele łatwiej niż jej, uwięzionej pośród ludzi, którzy kompletnie nie widzą tego, co się wokół nich dzieje. Czuła, jak narasta w nich gniew. Wściekłość. Momentami przez ich wrzask docierały do niej słowa przemówienia. Prezes Kaczyński mówił o tym, że spektakl Klątwa to atak na wartości, atak na tradycję, atak na kulturę, atak na Polskę.
– Przepraaaaaszam! – Na niektórych ludzi to działało. Czasem musiała krzyknąć. Raz to było: „Nastąp się, stara dupo!”. Ale podziałało. Była trzy metry za nim, ale już niedaleko muru hotelu.
Kurwa, myślała, są tu wokół barierek tysiące policjantów, a ona nie może żadnemu z nich powiedzieć, że to groźny przestępca poszukiwany przez Interpol, że jest uzbrojony i niebezpieczny! Nie może, bo nie jest w stanie przedrzeć się te trzy metry do policyjnego kordonu. Jeśli to zrobi, zbieg zniknie, rozpłynie się w tłumie. Zrzuci płaszcz i już go nikt nie pozna. Może krzyczeć? Wzywać policję? Ale nie usłyszą, a zresztą jeśli usłyszą, nie uwierzą. Mogłaby wystrzelić w powietrze, ale wywoła panikę, a wtedy ten gość może zacząć strzelać. Musi iść za nim, skradać się, pełznąć, kryć, odwracać wzrok, kiedy się rozgląda, musi dać mu pewność, że jest bezpieczny, że się może odprężyć, musi być o krok za nim, a kiedy tylko tamten na chwilę się zagapi, musi uderzyć. Ale jak uderzyć? Widziała, jak zmasakrował tego szofera przed hotelem. To bezwzględny potwór. Gdyby nie był potworem, nie robiłby małym chłopcom te-go, co im powiedziano na odprawie. Stanęły jej przed oczami zdjęcia z jakichś filmów, które miał w komputerze. Ale na żadnej z fotografii go nie było. Śledzili go aż do Warszawy, żeby zdobyć dowody. Spieprzyli coś w hotelu, ciekawe co, ale coś spieprzyli poważnie, skoro ma go tutaj przed sobą. I co ma zrobić? Przecież się na niego nie rzuci. A jak on przejdzie przez ten cały tłum, to co zrobi? Pobiegnie, zastrzeli pierwszego lepszego taksówkarza? Kurwa, co ja mam zrobić?! Na razie idź, Olga, idź, idź, napieraj. I była coraz bliżej, dwa metry, półtora.
– A to, co tutaj się dzieje, ten atak na Polskę i na to, co jest istotą tej Unii – słyszała wciąż przemówienie prezesa PiS – to atak na to, co chcieli Europie przygotować ci, którzy Unię stworzyli, a co niszczą ci, którzy dzisiaj wypaczają ich idee…
Była metr za ściganym, kiedy nagle tłum ruszył. Naparł na kordon policji, a policja miała rozkazy, że ani kroku dalej. Dość, że tłum ściśnięty nagle coraz bardziej między policjantami a zachodnią ścianą Krakowskiego Przedmieścia poniósł Olgę wprost ku pedofilowi. Musiał to wyczuć, bo odwrócił się nagle, odepchnął trzech ludzi, którzy dzielili go od Olgi. Zanotowała wzrokiem, że to dwaj staruszkowie i jakiś żul. Staruszkowie z hasłami na kijach najwyraźniej zabłąkani nie po swojej stronie barierek. Pierwszy miał napis „«Wyborcza» kłamie” a drugi „Jarosław, Polskę zbaw”. Trzeci, jakiś żul, miał na sobie ze trzy kurtki. Śmierdział moczem jak zmoknięty pies.
– My tu będziemy i my tutaj zwyciężymy. – Głos prezesa PiS dobiegał aż tutaj. – Będzie wolna Polska. Będzie prawda o Smoleńsku i będzie klęska tych, którzy są łotrami, którzy tutaj czymś rzucają. Ale powtarzam: nic wam to nie pomoże.
Bandyta, którego ścigała od godziny, patrzy jej prosto w oczy. Serbia widzi, jak wyciąga z kieszeni pistolet. To walther, myśli, widzi, jak go trzyma za lufę, bierze zamach i wali na odlew w miejsce, gdzie Olga powinna mieć twarz, ale chybia, bo ona kuli się w sobie, kierowana jakimś niewiadomym instynktem. Pada na kolana i cały impet uderzenia przewala się ponad nią niczym burza. I nagle ma tuż przed sobą jego krocze. Uderza pięścią najmocniej, jak może, ale chybia, bo siła odśrodkowa jego nietrafionego ciosu wyrywa go z miejsca, facet robi półobrót i Olga uderza go tylko w biodro.
– Poniesiecie klęskę! – krzyczy Kaczyński. – Polska zwycięży!
Niemiec odwraca się i wali Olgę w głowę kolbą walthera. Wie, że już się nie podniesie, że ją kopnie, zmiażdży jej twarz i że już nikt nigdy nie powie jej, że ma piękne usta, Szymon nie przyjedzie, żeby ją uratować, a potem, kiedy uderzy o bruk i pęknie jej skroń, będzie umierać tutaj, w tym popieprzonym tłumie, który nie rozumie, że polityka to chuj, że się w życiu liczy, żeby kochać i żeby ktoś ci przyniósł kawę do łóżka.
Nie pozwolił jej upaść. Chwycił za włosy i pociągnął do góry. Poddała się bez walki. Nie szarpała się, nie gryzła, nie krzyczała. Uderzenie było silne. Nie bardzo rozumiała, co się dzieje. Widziała, że ludzie krzyczą, ale wszyscy odwróceni są w drugą stronę, a potem zobaczyła twarz. Tę samą, którą widzieli na fotografiach na ostatniej odprawie. Twarz wybitnego niemieckiego prawnika. Pedofila i zwykłej, kurewskiej szmaty, którą trzeba było złapać na gorącym uczynku. I zrobiła wszystko, co mogła, żeby go dopaść. Tak, to była ta sama twarz. Ale teraz się nie uśmiechała. Obrócił ją i objął ręką za szyję.
Widziała gdzieś daleko, bardzo daleko, reflektory wycelowane w mównicę, nie umiała jednak dostrzec tam Jarosława Kaczyńskiego, zobaczyła tylko olbrzymi gmach hotelu Bristol, słyszała, jak ktoś zaczyna krzyczeć przez głośniki Ojcze nasz, a potem poczuła tylko, że Niemiec wlecze ją za sobą. A ona nie ma siły iść, bo przecież nie oddycha, jej stopy powłóczą po bruku. Zdechnie tu w tłumie uduszona, szmaciana lalka. A potem poczuła, że napastnik się zatrzymał. Coś się zmieniło w jego ustawieniu ciała.
Zabije mnie. Złapała oddech. Kurwa, zdechnę tu i nie zjem już nigdy tortu bezowego.
Puścił ją i dotknęła stopami ziemi. Zobaczyła, jak ten zaszczany żul wytrzeszczał na nią oczy. I jak napastnik podnosił rękę z pistoletem.
– Walther P 99 – natychmiast rozpoznał bezdomny, wyświetliło mu się w głowie wszystko, co należy. – Wersja AS, magazynek dwurzędowy, piętnaście nabojów 9 mm.
Potem zobaczył, jak spod rozpiętej kurtki kobiety, którą ten wielkolud podnosił za szyję, zaświeciły się litery. „Pozwól żyć”.
– Pozwól żyć – powiedział.
Ale olbrzym nie słuchał. Podniósł kobietę tak, że stanęła na czubkach palców.
– Pozwól żyć! – krzyknął.
Tamten spojrzał. W jego wzroku była tylko pogarda.
Włóczęga pomyślał, że tamten podniósł kobietę zbyt wysoko, że teraz nie będzie mógł jej uderzyć tak, żeby wyeliminować. Powinien uderzyć, kiedy była na kolanach. Najlepiej w skroń. Kość czaszki na skroni jest dość cienka. Można ją łatwo uszkodzić, a nawet złamać. Jeden porządny cios i obiekt jest skutecznie unieszkodliwiony.
– Pozwól żyć! – krzyknął, jakby to był rozkaz. Litery krzyczały do niego z całą mocą.
– Was!? – zdziwił się ten z bronią. Puścił kobietę. Zanim upadła, zdążył przełożyć pistolet do lewej ręki i wycelował w pijaczka.
Tamten rozejrzał się dookoła.
– Zbaw! – rozkazał mu napis na ręcznie malowanym plakacie w roztrzęsionym ręku staruszka. – Zbaw!
Więc skoczył, chwycił lewą ręką za broń, a prawą owinął tamtemu wokół łokcia i złamał mu ramię. A potem uderzył.
Olga leżała. Zobaczyła buty. Buty prawnika były z dwukolorowej skóry. Lakierowane. Cudowne. A tamten drugi miał adidasy. Jeden czerwony, a drugi niebieski. Potem zobaczyła, że te ładne buty odrywają się od ziemi, a w następnej chwili zbieg upadł obok niej. Widziała jego głowę. Czerwony adidas nastąpił Niemcowi na głowę. Potem oderwał się na chwilę i uderzył.
Odwróciła się na plecy i spojrzała w górę. Włóczęga miał zarośniętą twarz. Futerko z kaptura tej kurtki, co ją miał na sobie, było tak samo brudne jak jego broda. Jego oczy były bardzo niebieskie. Jak mogła to dostrzec, przecież widziała go pod światło? No ale widziała je. Bardzo, bardzo niebieskie. Pod nosem miał zaschnięty kożuszek smarków.
Dobrze, że nie mam grypy, pomyślała. Kiedy człowiek ma grypę, to mu lecą z nosa smarki. A jak ma tylko smutek, to mu się robią niebieskie oczy.
A potem była nad nią już tylko ciemność.