Читать книгу W cztery strony świata - Grzegorz Zaleski - Страница 7

Chiny – imperium w czerwonym kolorze

Оглавление

Strażnik ze świątyni taoistycznej.


Pekin – Hutongi kontra Ptasie Gniazdo

Stawiając w Pekinie pierwsze kroki cofnęliśmy się od razu o kilkaset lat. Zamieszkaliśmy bowiem w dzielnicy tak zwanych Hutongów, powstałych za panowania dynastii Ming w XIV-XV wieku, kiedy to całe miasto stanowiło plątaninę wąskich alejek i skomplikowanych obejść. Obecnie ostało się jedynie kilka przecznic położonych obok atrakcyjnego turystycznie parku Beihai. Zapewne, gdyby nie zagraniczni turyści i biznesmeni szukający „klimatycznych” miejsc na spędzenie wieczoru, Chińczycy zburzyliby i ten skrawek starego Pekinu.

Samo miasto rozwija się dynamicznie, ale nie spektakularnie. Gdzie okiem sięgnąć sterczą wieżowce i apartamentowce, które kształtem jednak przypominają bardziej rozbudowane „szeregowce” z Polski lat 80–tych niż perełki architektury XXI wieku. Wizytówką Pekinu jest za to cała infrastruktura pozostała po Igrzyskach Olimpijskich w 2008 roku. Specjalna linia metra, dochodząca do miasteczka olimpijskiego, tchnie jeszcze świeżością tym bardziej, że nie jest obecnie wykorzystywana na masową skalę. Jednak to stadion „Ptasie Gniazdo” i wcześniej basen olimpijski a teraz aquapark „Wodny Sześcian” są obiektami, których zdjęcia obiegły swego czasu cały świat. Zwiedzałem je wspólnie z tatą Asi, który jako inżynier nie mógł wyjść z podziwu nad precyzją i skalą całego przedsięwzięcia. Mnie jednak bardziej interesowało, czy ludzie tłumnie kręcący się wokół stadionu rzeczywiście lubią w tym miejscu wypoczywać, czy przychodzą tu w czynie społecznym, aby osiągnięcia chińskiego budownictwa nie świeciły pustką.

Mao Zedong, Obama i Myszka Mickey

Przeświadczenie, że Chiny są bastionem zatwardziałego komunizmu na pierwszy rzut oka nie przystaje do widzianej zza okna rzeczywistości. Państwo Środka próbuje obecnie nadążyć za nowoczesnością i kosztem tego przeżywa ideologiczną schizofrenię. Z jednej strony rząd wzywa do walki na froncie robotniczym, z drugiej strony dopuszcza obecność niezliczonych sieciowych sklepów, fastfoodów i wszelkich innych przejawów „zepsutego” kapitalizmu. Czerwone Książeczki Mao wystawione są w każdym sklepie z pamiątkami obok koszulek z wizerunkiem Baracka Obamy i figurką nakręcanej Myszki Mickey.

Wydaje się, że ostatni przyczółek żywego komunizmu znajduje się w Mauzoleum Mao Zedonga na Placu Tiananmen. Podczas gdy w Moskwie do Mauzoleum Lenina można się było dostać bez problemu, tutaj musieliśmy pokonać kolejkę ciągnącą się wężykiem po całym placu, trzymaną w ryzach przez zastępy strażników z czerwonymi opaskami i szczekaczkami w ręku (trzeba przyznać, że gdyby nie strażnicy, Chińczycy nie znający pojęcia „kolejka” od razu zgnietliby się na śmierć). Strumień ludzi najpierw przeciskał się z trudem przez bramki nafaszerowane detektorami metalu (wychwytujące przeważnie zapalniczki), a następnie szturmował kioski sprzedające jedynie żółte chryzantemy. Można je było „nieobowiązkowo” nabyć za trzy juany i złożyć pod pomnikiem Mao w holu wejściowym (przypuszczalnie te same chryzantemy po pięciu minutach „warty” pod pomnikiem wracały na stoisko, by powtórzyć rundę pochwalną jeszcze kilka razy w ciągu dnia). Tłum przechodził w końcu przez niewielki pokój z przewodniczącym w szklanej trumnie, by po wyjściu przez tylne wrota rozejść się spokojnie po placu Tiananmen przed wieczornym powrotem do rodzinnej miejscowości w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Miłość i zdrada w Zakazanym Mieście

Zakazane Miasto to olbrzymi areał świetnie zachowanych cesarskich wnętrz, które sprawiają wrażenie opuszczonych tylko na chwilę tuż przed nadejściem turystów. Tutaj objawiła nam się po raz pierwszy istota Chin – wszystko musi być ogromne i wyjątkowe, stworzone wysiłkiem ponad miarę ludzkich możliwości i bez względu na ludzkie cierpienie.

Zwykły śmiertelnik nigdy nie miał prawa oglądać Zakazanego Miasta (stąd właśnie pochodzi jego nazwa), dlatego tym groźniejszy wydaje się widok placów, na których władcy otoczeni żołnierzami, słuchali raportów o stanie państwa od swoich ministrów. Wyobraźnia pracowała jeszcze mocniej, gdy dotarliśmy do prawdziwego Zakazanego Miasta, mieszczącego się w pomniejszych pałacykach za strefą oficjalną, zamkniętego nawet dla najwyższych rangą urzędników. Było to bowiem miejsce odpoczynku cesarzy, ich żon oficjalnych oraz konkubin.

Walki władców o utrzymanie tronu, spiski cesarzowych obawiających się najpoważniejszych faworyt, aż wreszcie ciche romanse eunuchów i cesarskich konkubin stanowiły historię zaułków, placyków i sypialni Zakazanego Miasta. Zawiłością wątków prześcigają nawet brazylijskie seriale, okrutnymi detalami przypominają jednak bardziej mroczne tragedie Szekspira.

Pikantne szczegóły z cesarskiego życia przyćmiewały wrażenie dostojności władców Chin i samego Zakazanego Miasta. Patetyczne nazwy pałacowych sal: „Sala Niebiańskiej Czystości” lub „Sala Najwyższej Harmonii” kolidują z sylwetkami cesarzy, którzy często nie zasługiwali na oddawaną im cześć. „Zazwyczaj pierwszy cesarz z dynastii gorliwie zajmował się sprawami państwa, potem było już coraz gorzej…” – przyznawał otwarcie chiński przewodnik.

Wielki Mur zrobi z ciebie mężczyznę

Wielki Mur jest jedyną budowlą na Ziemi widzianą z Kosmosu, ciągnącą się przez ponad sześć tysięcy kilometrów – to dane powszechnie publikowane w Internecie. Z ziemskiej perspektywy wzrokiem można objąć jednak tylko niewielki ułamek tej niepowtarzalnej budowli. Dlatego też wspinając się mozolnie po zboczu w stronę muru, trudno wykrzesać w sobie entuzjazm należny jednemu z największych osiągnięć ludzkości. Dopiero gdy spogląda się na strome, postrzępione wierzchołki gór, na których stoją samotne wieże wartownicze, przychodzi refleksja jak niewyobrażalny musiał być wysiłek włożony w ich zbudowanie. Mówi się, że Wielki Mur został wzniesiony na fundamentach z ludzkich kości i ciał. I pomyśleć, że właściwie nigdy nie pełnił swych obronnych funkcji. Jak określił Czyngis Chan, Wielki Mur to jedno, ale jego obrońcy (często strachliwi lub skorumpowani) to już zupełnie coś innego.

Nie wiedzieć czemu Mao Zedong swego czasu wypowiedział słynne na całe Chiny hasło: „Ten, kto nie wspiął się na Wielki Mur, nie jest prawdziwym mężczyzną.....”. Być może chciał w tym miejscu rozwinąć ruch turystyczny, ponieważ od momentu rzucenia powyższej odezwy, tłum Chińczyków wspina się codziennie (ci bardziej leniwi wjeżdżają kolejką) aby potem ze spokojem w sercu w sklepiku z pamiątkami kupić koszulkę z napisem „Wspiąłem się na Wielki Mur”.

Przejęty słowami Mao mężczyzną stałem się w Mutianyu, sekcji muru mniej uczęszczanej przez turystów. Koszulkę – dowód oczywiście zakupiłem i trzymam przy sobie.

Łąka w centrum Pekinu

Po czym rozpoznać, że Chiny są poza granicami znanego nam świata? – Po ulicy, która odbiega od europejskich, rosyjskich czy nawet mongolskich wzorców. Zaraz po wyjściu z metra otoczyły nas intensywne zapachy frykasów smażonych na ulicznych straganach. Rozglądając się na boki za sprzedawcami oferującymi grillowane pazury kurczaka lub głowy kaczki (razem z dziobem rzecz jasna), uskoczyliśmy na bok, zauważywszy w ostatniej chwili Chińczyka na bezszelestnym, elektrycznym skuterze, obładowanym niezliczonymi paczkami towaru. Chińczyk uprzedził nas o swoim niepodzielnym panowaniu na ulicy i chodniku piskliwym klaksonem, który na długo zapadł nam w pamięci. Ochłonąwszy nieco po tym incydencie zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego w środku miasta czujemy się jak na łące w letnie popołudnie? Odpowiedz była prosta: przed nas zajechał właśnie sprzedawca świerszczy, który proponował zakupić jeden okaz do domu, aby umilał nam dzień swym jednostajnym brzęczeniem. Kiedy ruszyliśmy dalej, pod nasze nogi wyskoczył piesek w ubraniu od Gucciego i z fryzurą a la Tina Turner. Jego właściciel dumnie prężył się obok, zerkając zazdrośnie w stronę innego pupilka z jeszcze modniejszym uczesaniem. Nie zapomnimy również wieczornego widoku przyosiedlowego podwórka, na którym mieszkańcy spotykali się na pogaduszkach, grze w karty i obowiązkowych tańcach w rytm muzyki puszczanej z bumboxa. Starszy pan, który tańczył najlepiej, był Don Juanem wieczoru, szczelnie oblepionym przez rzeszę współpartnerek.

X`ian i masowa mogiła terakotowej armii

Xi’an ma takie znaczenie dla Chin jak Kraków dla Polski. To pierwsza stolica imperium po zjednoczeniu pod wodzą Cesarza Shi Huang, który wsławił się podporządkowaniem sześciu walczących ze sobą stanów, ujednoliceniem monety, i zorganizowaniem języka. Z drugiej strony jednak nakazał aresztowanie wszystkich opozycjonistów i lubował się w wymyślaniu tortur dorównujących pomysłom Kuby Rozpruwacza. Shi Huang chciał być wiecznie młody, wydał więc fortunę na poszukiwanie eliksiru życia. Po ścięciu kilku głów dworskich medyków zorientował się jednak, że śmierć go nie ominie i rozpoczął budowę grobowca na miarę swoich ambicji. Stwierdził przy tym, że jeśli nie może być wiecznie cesarzem na Ziemi, przeniesie swoje królestwo do Nieba, aby tam kontynuować panowanie. Do zapewnienia sobie bezpieczeństwa na „tamtym świecie” potrzebował jedynie swojej ukochanej armii, która tak wiernie służyła mu przez lata. Zebrał więc rzemieślników z całego kraju, którzy mieli wyrzeźbić w glinie żołnierzy strzegących jego mauzoleum. Aby nadać figurom ludzkie kształty, każda z twarzy Terakotowej Armii była odzwierciedleniem twarzy robotnika, pracującego przy jej rzeźbieniu. I tutaj zaczyna się najsmutniejsza część historii Terakotowej Armii. Otóż każdy robotnik po zakończeniu pracy był zabijany i wrzucany do masowego grobu, po to aby: po pierwsze – żadna twarz na postaciach żołnierzy się nie powtórzyła; po drugie aby nie ujawnić tajemnicy całego przedsięwzięcia (o którym wszyscy i tak wiedzieli). Robotnicy już podczas pracy znali swoje przeznaczenie, lecz jedyne co mogli zrobić, to wypisać imię na terakotowym wojowniku, aby chociaż w ten sposób zostawić po sobie jakiś ślad.

Do muzeum Terakotowej Armii pojechaliśmy wykupioną w hostelu wycieczką. Przewodniczka, młoda dziewczyna, na chiński sposób próbowała zająć czymś towarzystwo w autobusie, co oznaczało klaskanie, śpiewanie, i opowiadanie niezrozumiałych dowcipów. Żeby lepiej zintegrować grupę, każdy dostał mikrofon do ręki z nakazem odpowiedzenia, skąd pochodzi, czym się zajmuje i czy podobają mu się Chiny. Kto wykręcał się od odpowiedzi, podlegał słownemu mobbingowi ze strony przewodniczki. Poddaliśmy się tej „zabawie”, która chociaż tak odmienna od naszych standardów, wywołała wśród wszystkich salwy śmiechu (nie zgodziliśmy się jednak niczego zaśpiewać wymawiając się bólem gardła).

Cyrk w Szaolin, a gdzie kung-fu?

Każdy, kto w dzieciństwie wpatrywał się z uwielbieniem w Bruce’a Lee czy Jackie Chana na hasło „Klasztor Shaolin” dostaje gęsiej skórki. To tutaj każdy dobry wojownik pod okiem mistrza ćwiczył godzinami przed ostateczną rozprawą z czarnym charakterem. Cóż… obecnie klasztor z mitycznego, ukrytego w górach centrum kształcenia wojowników przemienił się… w biznesowe imperium w całości nastawione na ruch turystyczny. Tak zwane „ kung–fu show”, które zwiedzający otrzymuje w cenie biletu jest żałosną, komercyjną maskaradą i aż przykro się z niego naśmiewać na łamach tego tekstu. Dość powiedzieć, że wychodzi się z tego cyrku z poczuciem ogromnego rozczarowania. Podobno zgoła inne wrażenie można odnieść, kiedy przyjedzie się do klasztoru wcześnie rano, najlepiej o świcie. Wtedy małe dzieci przebywające tutaj na obozie powiedzmy „wychowawczym” wprawiają się w arkana sztuk walki pod okiem czujnych instruktorów. Można również samemu zapisać się na kilkutygodniowy kurs i tajemnice klasztoru Shaolin poznać od kuchni. Na to ostatnie zabrakło nam jednak czasu i trochę odwagi, szczególnie kiedy ujrzeliśmy spoconego Amerykanina próbującego na oczach roześmianych dzieciaków wykonać cały szpagat.

Dlatego też niespodziewanie największą atrakcją stały się dla nas okoliczne skaliste wzniesienia, po których można bezpiecznie spacerować po chodniku dosłownie wklejonym w pionowe, kamienne ściany. Jeśli tylko pokonacie lęk wysokości, przechadzka dostarczy niesamowitych widoków zapierających dech w piersiach. Przy pomocy wyobraźni może nawet dostrzeżecie Bruce’a Lee w pozycji żurawia na jednej ze skalnych półek.

PORADY PRAKTYCZNE

Sprawdzone przez nas hostele to: Dreams Travel Hostel w Pekinie (www.dreams–travel.com/bjhotel/en/); Han Tang Inn Youth Hostel w Xi’an (www.itisxian.com) – nasz faworyt w całej podróży;

Do Pałacu Letniego w Pekinie najlepiej dojechać metrem. Rejs łódką z parku Yuyuantan jest długi i nie gwarantuje ciekawych widoków. W pierwszej kolejności warto zwiedzić sam Pałac, ponieważ zamykany jest wcześniej niż reszta parku.

Amatorom sztuki polecamy dzielnicę Dashanzi, zwaną też Beijing 798 Art Zone (www.798space.com) – zagłębie chińskiej sztuki współczesnej.

Pysznego i taniego jedzenia w Pekinie można skosztować na Dongzimen Inner Street.

Uważajcie na bary serwujące kaczkę po pekińsku – lubią naciągnąć turystów. Połowa kaczki, z chrupiącą skórką, naleśnikami, sosem i dodatkami nie powinna kosztować więcej niż 20-30 juanów.

Przy zwiedzaniu Terakotowej Armii warto zainwestować w przewodnika ponieważ opisy w muzeum zawierają może 25% informacji o niezwykłej historii tego miejsca. Polecamy wyjazdy organizowane przez Han Tang Inn Hostel w Xi’an.

W Xi’an polecamy wieczorny bazar położony na tyłach Wielkiego Meczetu – niezwykłe kulinarne doznania gwarantuje mieszanka muzułmańskiej i chińskiej kuchni!

W Szaolin omijajcie z daleka show kung-fu (wliczony niestety w bilet wstępu) i po zwiedzeniu klasztoru wjedźcie kolejką na wzgórze Shaoshi Shan (polecamy trekking do linowego mostu trwający około 6 godzin w obie strony).


Żołnierz Terakotowej Armii.


Każde miejsce jest dobre na partyjkę kart.


Taniec na ulicy to powszechny widok w Chinach.


W cztery strony świata

Подняться наверх