Читать книгу Miasteczko w Islandii - Guðmundur Andri Thorsson - Страница 5
ОглавлениеKLARNET I KONTRABAS
Ona czuje, jak dziecięcy gwar miesza się z popołudniowym słońcem. W powietrzu unosi się zapach jedzenia, warkot łodzi motorowej dochodzi z morza, warkot kosiarek z ogrodów, nadbrzeżne ptactwo cicho kreśli łuki w powietrzu, na wrzosowiskach ptaki dyrdają zawzięcie, a nasiona dmuchawca osiadają na ziemi: popołudnie wrze. Całe to życie daje jej moc, by cisnąć na pedały, gdy jedzie przez osadę, narzuca jej takt, rytm i nadzieję; czuje, jak po ciele rozchodzą się siły witalne. Patrzą na nią domy, ale to nie szkodzi. Starzy ludzie z sekatorami machają do niej i wołają: „Witaj, Kato kochana!”, i jest dobrze. Dzieciaki piszczą, podskakując na trampolinach falujących przed każdym domem – i machają – a w oddali klęczą kobiety przy kwietnych rabatach, kiwając uwalanymi żółtymi rękawicami. Sidda siedzi razem z Adrésem i Fríðą, i jeszcze innymi, ona chce jej szczególnie pomachać. Biegacz z basów stoi na schodach starego Domu Lekarza z fajką w ustach i patrzy na nią, lecz jej nie macha.
Za dwie minuty dojedzie do Świetlicy. Wieczorem koncert tutejszego chóru i choć co niedzielę śpiewają podczas mszy, tym razem będzie inaczej, bo program bardzo ambitny: zaśpiewają islandzkie pieśni chóralne, takie jak Noc i Piękni mali przyjaciele oraz ulubione utwory, jak Bądź gotowy, gdy wiosna cię zawoła, albo Och jungfruen går i ringen, ale także Locus iste Brucknera i Sicut locutus est Bacha, gdzie nie ma miejsca na najmniejszy błąd, bo wtedy pomimo wyczerpujących poniedziałkowych prób wszystko się zawali. Siedziała przy pianinie i cierpliwie, do znudzenia ćwiczyła głosy – powtarzała: „Jeszcze raz!”, tak kalecząc islandzki, że nie dało się jej słuchać. Czasem przy Bachu miała wrażenie, że żongluje jednocześnie piętnastoma piłkami, upuści jedną, spadną wszystkie. Ale udało jej się sprawić, że śpiewali pewnie i zdecydowanie, a potem niesamowicie delikatnie. Znalazła w sobie to kruche brzmienie. Brzmienie Valeyri.
A teraz chce zjawić się nieco wcześniej, zanim przybędą Sidda, Fríða i Anna, żeby poustawiać krzesła. Pragnie chwili dla siebie, wypróbuje pianino, usiądzie gdzieś, zamknie oczy i odnajdzie w sobie jakiś ton.
Potem przyjdą ludzie. Chór rozsiądzie się w garderobach, ale ona każe im się zebrać, chwycić za ręce i zamruczeć Śpij, moje kochanie. Potem wejdą na scenę, zajmą miejsca na podestach, tak jak ćwiczyli, następnie zjawi się ona, ukłoni, odwróci się w stronę chóru, uniesie ręce i spojrzy w oczy każdemu z osobna, chór to jedna istota, wreszcie da znak i niezwykle delikatnie zaśpiewają jednym głosem, stworzą nową przestrzeń: Locus iste, a Deo factus est...
Wszystko jest tak jasne. Wieczór jeszcze nie nadszedł, a to już nie dzień. Istnienie drży na granicy. Ma gołe nogi i stopy w papciach i jest jej trochę zimno, ponieważ obok przeszła chłodna bryza popołudniowa, ale nie marznie nieprzyjemnie, lecz rozgrzewająco. Wszystko śpiewa we wszechobecnej poświacie. Słońce śpiewa, morze, ryby, słupy, krowy, muchy, konie śpiewają, psy, stary czerwony rower, który otrzymała od Kalliego i Siddy. Jest przekonana, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy znów pojawi się czerwony połysk w jej rudych włosach. A jej oczy znów odzyskają blask. Znów sercem będzie śpiewać, grając na klarnecie. W jej byt znów zawita życie. Znowu będzie kochana.
Ma na sobie białą sukienkę w niebieskie kropki, którą kupiła sobie w dniu, w którym była kochana.
To był dzień, w którym Andreas miał ją wieczorem poprosić o rękę w pawilonie w dużym parku w centrum Trnavy. To jej jedyna elegancka sukienka, jedyna, jaką kiedykolwiek będzie miała. Od tamtego wieczoru jej nie wyciągała. Leżała pedantycznie złożona i czekała w małej czerwonej walizce i w licznych szafach. Towarzyszyła jej w światowych podróżach przez korytarze piekieł. Z małej uliczki w Trnavie do Bratysławy, do Pragi, Kolonii, Rotterdamu, Moskwy, Kopenhagi, Hamburga, Reykjaviku...
Przez cały ten czas leżała, cierpliwie złożona na dnie małej czerwonej walizki obok milczącego klarnetu.
Była kiedyś kochaną. Po próbie miała tylko zajrzeć do domu, zanieść klarnet i się przebrać – włożyć nową sukienkę – Andreas miał odstawić do domu kontrabas, a na dziesiątą umówieni byli na spotkanie na ławeczce pod starą topolą w starym parku w centrum, tam, gdzie spotykali się zawsze od czasów szkolnych; klarnet i kontrabas.
Powiedział, że ona nadaje sens jego życiu. Wierzyła mu. Spytał, czy wyobraża sobie, że za niego wyjdzie i będzie dzieliła z nim swoje życie. Odpowiedziała: „Tak”, ponieważ mu wierzyła. I minie wieczór i noc, miną dni i tygodnie, i w ciągu kilku miesięcy zamieszkają razem w starej dzielnicy. On grał na kontrabasie w orkiestrze symfonicznej i w małym szkolnym bandzie jazzowym Trnava Stompers, w którym realizował się wraz ze starymi przyjaciółmi. Ona grała na klarnecie w orkiestrze symfonicznej i trochę uczyła, i, jak mawiała jej matka, aby zwiększyć przychody, rano roznosiła pocztę po ich starej dzielnicy. Dni miną, tygodnie i miesiące. Każde w swoim pokoju do południa będzie ćwiczyć, potem wyjdą razem coś przekąsić, bo tak od razu nie będzie im się chciało gotować – dopiero jak pojawią się dzieci, jedno, dwoje, troje. Dni miną, miesiące i lata. Stopniowo skurczą się codzienne chwile szczęścia, powoli mieszkanie stanie się dla nich zbyt ciasne, czasem będzie im brakować jedzenia i czasem trudno jej będzie rano grać wprawki na klarnecie z powodu dzieciaków, ale mimo to robić będzie swoje, bo mama pomoże jej przy dzieciach, by mogła nadal grać w orkiestrze. Andreasowi też to się uda, mimo że będzie za dużo pił i wracał wieczorami pijany po występach Trnava Stompers w najróżniejszych knajpach. Będzie powtarzał, że ona nadaje jego życiu cel. A ona będzie mu wierzyć. W końcu na tym polega życie – taki był jego tata i jej tata, tacy byli ich dziadkowie, oni już tacy są, ci faceci. Lata miną, szare dni, ciężkie chwile. Będą się kłócić, bo zbyt dużo pieniędzy idzie na piwo, zbyt ciasno w ich małym mieszkaniu, za mało czasu poświęca dzieciom. Ale tak to już jest. Tak to się toczy, a ona będzie mu wierzyć. Wciąż jeszcze zachowa czerwony połysk w rudych włosach, który odbija się w brązowych oczach i promiennym uśmiechu, o którym Andreas zawsze mówił, że daje mu siły do tego, by rano się zbudzić. On zawsze będzie równie przystojnym mężczyzną w swoich czerwonych sweterkach, choć po każdym piwnym wieczorze z Trnava Stompers urośnie mu brzuch. Czasem niedziele całej ich rodziny będą radosne, obiad będzie mruczał w garnkach, a odkurzacz tańczył po pokojach, będą też mieli własne chwile podczas milczących spacerów po starym parku w centrum miasta, gdy usiądą na ławeczce pod starą topolą, jak robili to za młodu i jak było tego wieczoru, kiedy spytał ją, czy zechce za niego wyjść; tam czasem zjedzą kanapkę, którą on przygotuje, zbyt grubo smarując masłem ze zbyt aromatyczną kiełbasą, i trzymać się będą za ręce, on powie jej, że ona daje mu siły, by rano się zbudzić, ona mu uwierzy. Klarnet i kontrabas.
Była kochaną.
Chciała tylko wstąpić do domu po próbie, zanieść klarnet, a Andreas miał zostawić w domu kontrabas, a potem mieli się spotkać w starym parku na ławeczce pod starym drzewem.