Читать книгу Miasteczko w Islandii - Guðmundur Andri Thorsson - Страница 6

Оглавление

„WHEN I’M SIXTY-FOUR...”

Popołudnie wrze. Stoi na schodach po popołudniowej drzemce, wkłada fajkę do ust, lecz jej nie zapala i przez chwilę przygląda się szybującym w poszukiwaniu miejsca na korzenie nasionom dmuchawca, wsłuchuje w gwar dzieci wyżywających się na trampolinach, ptasi śpiew znad morza i warkot łódki motorowej zmierzającej do brzegu, kosiarki brzęczą i radiowa dwójka ględzi, a tam na rowerze jedzie kierująca chórem Kata w nowej sukience. Patrzy na nią i podnosi fajkę; ale ona zdaje się go nie widzieć.

Wchodzi do środka, sika, zmywa sny drzemki z twarzy, z namaszczeniem szczotkuje zęby, jakby to był ranek, chwilę patrzy w lustro, nie widzi siebie ani nikogo innego, wraca do pokoju, czuje, jak stare, starte deski podłogi ciepło poddają się gołym podeszwom. Lubi to uczucie, przez chwilę zdaje mu się, że to jego dziecinne stopy stąpają po podłodze, kiedy odwiedzał tu dziadka i babcię. Wyciąga T-shirt w niebieskie paski i wzorzyste niebieskie spodnie od pidżamy i myśli: „Przecież mogę być w tych spodniach”.

Przemieszcza się do kuchni, nalewa wody do czajnika i sypie kawę do lejka, na oko, ale wie, że ma miarkę w oczach, po chwili ściąga czajnik z kuchenki, parzy kawę i kuchnię wypełnia aromat, nalewa sobie do filiżanki, podnosi ją, lecz nim upije, zdaje mu się, że coś słyszy i w jego oczach pojawia się błysk. Wstaje i wraca na schody. Stoi chwilę, rozglądając się wokół. Patrzy w twarz kościołowi wznoszącemu się naprzeciwko domu – gmach jest z czarnego drewna i feruje stosowne do swego wyglądu wyroki – słyszy skrzeczenie dzieciaków na trampolinach i warkot łodzi motorowej zmierzającej do brzegu, widzi górę, czuje ciepły oddech powietrza na policzkach i w okamgnieniu zmysłami odczuwa życie osady.

Wraca do środka i zamyka za sobą drzwi.

Jest w swoim wnętrzu. Nie włącza radia i nie czyta gazet. Nie śledzi. Popija z namaszczeniem z filiżanki, po czym patrzy przed siebie, okutany wieloma warstwami ciszy. Odkłada fajkę na miejsce, na statyw, który przyniósł ze strychu, gdy się tu sprowadził. Ma tu jeszcze cztery fajki i wybiera kolejną z taką samą pedanterią, z jaką oddaje się piciu kawy. Na półce znajduje się też brązowy tytoń Edgeworth w kopercie, którą dzięki starym kontaktom przysłano mu specjalnie z Anglii. Przechowuje go w lodówce z kartoflem, żeby nie wysechł. Raduje go ten obrządek związany z paleniem fajki i myśli: „Przecież mogę palić”. Wolno nabija cybuch, luźno na dole, w środku tytoń mocno ubity i znów luźny u góry. Pierwszy dźwięk po przebudzeniu pojawia się, gdy zapala zapałkę, ciche syknięcie, i już po chwili otacza go ciepła woń tytoniu. Czuje, jak usta wypełnia słodko-gorzki smak i widzi aromatyczne welony dymu snujące się po starym drewnianym domu.

Podnosi się wolno, z oparcia krzesła zdejmuje stary niebieski golf z brązowymi łatami, które sam naszył w zimowy wieczór zeszłego roku, wkłada go na siebie, przeciąga się i wchodzi do swojej pracowni z fajką w kąciku ust i z dłońmi w kieszeniach swetra.

Kiedy zjawił się tu przed dwoma laty, większość mieszkańców osady go rozpoznała; dziwili się, po co tu przyjechał, ale wreszcie doszli do wniosku, że chce być sam. Wszyscy pamiętali jego ojca, tego światowej sławy króla połowów – Tolliego Tonę, który kapitanował tu statkom, zanim wyprowadził się do stolicy – zdradził i wyjechał na południe, by stać się gwiazdą śledziową w zachodniej dzielnicy Reykjaviku – a Andrés z muzeum powiedział, że pamięta go jako chłopca odwiedzającego dziadka i babcię w dawnym Domu Lekarza, tyle że ludzie nie potrafili zrozumieć, dlaczego kupił ten dom tak drogo, jak powiadano; liczby rosły z dnia na dzień, z ust do ust. Większość sądziła, że zechce wykorzystać go jako domek letniskowy, ale nadeszła jesień, a potem zima i przez cały czas siedział w starym Domu Lekarza. Czasem koło południa biegał w dresie po osadzie, co niejeden uznał za śmieszne, a nawet godne pogardy, więc ludzie nadali mu przydomek Biegacz. Rychło też zaczęto go widywać rankami na basenie i w niedziele w kościele. Przyszedł też jesienią na pierwszą próbę chóru kościelnego, żeby zaśpiewać w basach. W przerwie gawędził z ludźmi i gładko odpowiadał na pytania na każdy temat, a i sam przyjacielsko wypytywał innych o samopoczucie. Punktualnie o osiemnastej zjawiał się w Maskonurze, niewielkiej restauracyjce na krańcu miasteczka, gdzie czytał gazety i wiódł miłe rozmowy z Fríðą i innymi, którzy chcieli z nim rozmawiać. Siedział tam chwilę przy kieliszku białego wina, po czym jadł kolację. Zwykle zamawiał to samo: dorsza z czosnkiem i fenkułem w białym winie, które to danie nauczył był kucharza przyrządzać, natomiast w czwartki pasta z anchois, które również nauczył go gotować. Znał tu niewielu, choć niegdyś krótko pracował u Jóiego w Przetwórni Valeyri i czasem odwiedzał go w domu, i grał w wista z nim, jego piękną żoną, burmistrzem i jego żoną, starą Lárą Lalliego Lár lub innymi członkami miasteczkowej socjety – ale nie z Lallim Maskonurem, bratem Láry, ponieważ rodzeństwo ze sobą nie rozmawiało. Dobrze mu się tu żyło. Rozmawiał z ludźmi o połowach i pogodzie, rządzie i rządzących, prezydencie i bankowcach. Zdarzało się, że opowiadał historie ze swojego poprzedniego świata. Nie były to opowieści o pałacach, kapiących złotem bankietach i bogactwie – pytany o te rzeczy odpowiadał, że nie zna się na tych finansowych perwersjach, choć znał naturalnie najważniejszych bankierów, za to przedstawiał krótkie obrazki ze spotkań z ministrami, wspominał dziwaczne odpowiedzi z szatni i żenujące wpadki z sal recepcyjnych...

Był bez wad. Zachowanie wyważone, wyjątkowa uprzejmość, przykładna skromność. Siedział ze swoją lampką wina na leciwej sofie rodowej starego Lalliego Lár w kącie Maskonura z wygasłą fajką w ustach, czasem nieniepokojony ją zapalał, długi i szczupły, z wielkimi dłońmi pianisty, które mogłyby ogarniać oktawy, i błękitnymi oczami pod półprzymkniętymi powiekami. Czasem leżała przed nim kartka papieru lub serwetka i szkicował łódki i górę Svarri, a nawet Fríðę serwującą posiłki. Siadała niekiedy przy nim, gdy niewiele się działo, wszak on był światowcem, a ona z Nökkvavogur. Była w nieokreślonym wieku, trzymała się dobrze, miała henną barwione włosy i piękne ciało, rysujące się wyraźnie pod obcisłymi koszulkami i dżinsami, i czasem wyobrażał sobie, że któregoś wieczoru, późno, pod osłoną ciemności, przyjdzie do niego, krótko dysząc, by znaleźć się z nim w starym łóżku lekarskim. Nie miał pojęcia, czyby ją przygarnął, czy odrzucił.

Z czasem coraz więcej osób się do niego przysiadało i kiedy ktoś zdobył się na odwagę spytać go, dlaczego się tu sprowadził, odpowiadał, że po to, by odpocząć od ludzi. – W stolicy jest taka ciżba – powiedział – i wszyscy mają do mnie jakąś sprawę... Miałem ochotę... musiałem się stamtąd wyrwać”. I powtórzył, rozmarzony i nieco egzaltowany: „Wyrwać stamtąd...”.

Mieszkańcy miasteczka przyjęli jego wyjaśnienia i nigdy go o nic nie prosili, niczego nie proponowali, za to byli dumni z tego, że są tym, do którego wyrwał się stamtąd. Znajdowali w sobie potrzebę bronienia go i ochrony przed zewnętrznymi bodźcami i gdy zjawiał się gość wypytujący o jego dom i jego stan majątkowy, wszyscy zamykali się w sobie i bez zająknięcia utrzymywali, że nic o nim nie wiedzą, on ich w ogóle nie interesuje – a potem wskazywali opuszczony dom, w którym od lat nikt nie mieszkał. Każdy zdawał sobie sprawę z tego, że on skrywa jakąś tajemnicę. Każdy wiedział, że za coś ponosi winę. Każdy miał świadomość, że on tu odbywa jakiś wyrok.

Dziś rano, skoro się tylko zbudził, jak zwykle wyszedł na schody i skupiony rozejrzał się dookoła, jakby coś usłyszał. Wypił poranną kawę i zapalił pierwszą fajkę, napełniając stary drewniany dom snującymi się w powietrzu welonami dymu i słodkim zapachem, a potem w swojej pracowni włączył komputer. Dzień mijał. Był świadom, że choć ma dopiero sześćdziesiąt cztery lata, jest stary, ponieważ jest sam. Sam jak palec. I siedzi tu na tym odludnym półwyspie. Nie został mu nikt, mógł się spodziewać, że umrze samotnie pośród ludzi, którzy mimo wszystko są dla niego obcy. Zasłużył sobie na to. Nie postąpił rozsądnie ze swoim życiem. Zapomniał się.

Kiedy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych razem z Ágústą i zaprzyjaźnionym małżeństwem zakładali agencję reklamową „Powiew Marzeń”, od razu było jasne, że ma charyzmę pozwalającą mu funkcjonować i pracować w islandzkim społeczeństwie. Był urodzony do tej pracy, a ta praca była skrojona na jego miarę. O jakikolwiek aspekt powstawania reklamy by chodziło, był geniuszem; wyśmienity rysownik, celny copywriter. Nie było chyba rodzaju tekstu, nad którym by cudownie nie panował, naginał słowa tak, iż błyszcząc tańczyły, w jaką tylko stronę zechciał; słowa przychodziły na jego zawołanie i posłusznie i uniżenie wypełniały narzucone przez niego zadania. Osobiście podkładał tekst pod wszystkie reklamy telewizyjne, a głos miał tak przepełniony pragnieniem, że każdy, kto go usłyszał, odczuwał jakąś potrzebę, i tak wiarygodny, że wszyscy natychmiast wiedzieli, iż aby tę potrzebę zaspokoić, należy iść za radą tego głosu. Spod jego rączych palców strumieniem wypływały rysunki. We wszystkim, co robił, tkwiły tak niespodziewane i genialne skojarzenia z marzeniami i pragnieniami konsumentów, że w zasadzie swoimi tańczącymi słowami i zmysłowym głosem mógłby wysłać każdego na jakiekolwiek manowce, gdyby tylko zechciał. Jego plany marketingowe opierały się wszelkim wahaniom. Miał rynkowy szósty zmysł, przewidywał wzloty i nieuniknione upadki przed wszystkimi, przeczuwał sinusoidę społecznych uczuć i wiedział, kiedy należy zachęcać ludzi do zakupów, a kiedy nie. Miał wyjątkowy talent do wyczuwania specyficznych islandzkich obłędów, które są niczym żyła złota dla poszukiwacza czy branie dla bystrego wędkarza; skakanki, cukierki, samochody, buty, kurtki, opaski do włosów... Słynął z rejsów na tereny, z którymi nikt nie wiązał nadziei na połów i zazwyczaj kończyło się to rozbiciem banku. Przyciągał do siebie złoto, podobnie jak niegdyś jego ojciec – Tolli Tona, który w latach gorączki śledziowej wypływał tam, gdzie kazała mu dobra wróżka ze snów, i wracał z tonami na brzeg...

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Miasteczko w Islandii

Подняться наверх