Читать книгу Michasia - Halina Teresa Godecka - Страница 4

Rozdział I

Оглавление

∼ ∼ ∼

Był mroźny, zimowy poranek. Padający przez całą noc śnieg okrył wszystko białą pierzyną. Ostry wiatr tamował oddech w piersiach. Mieszkańcy Zabłocia koło Bogumina chronili się przed zimnem w szczelnie zamkniętych domach, które wyglądały posępnie w brzasku budzącego się dnia. Tylko budynek stacji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej o dużych oknach zdradzał oznaki życia. Na osłoniętym od wiatru peronie stało kilka osób zbitych w ciasną gromadkę i czekających na przyjazd pociągu.

– Coś się dzisiaj pociąg spóźnia – zauważył mężczyzna, zajęty odgarnianiem śniegu na peronie.

– Nic dziwnego, przecież pogoda taka, że jak to mówią, psa nie wygonisz – odparł drugi, owijając szczelniej wokół szyi długi szalik.

– Dokąd ta mała jedzie i to sama, czy pan wie – spytał wysoki, dystyngowany pan w pelisie i pilśniowym, czarnym kapeluszu, zwracając się do sąsiada, który był miejscowym.

– Do Krakowa – odparł zapytany, nie przerywając odśnieżania. – Do rodziny Pawła Rodnika. Ten poczciwiec zmarł, Panie świeć nad jego duszą! A Magda... Jego żona nie dba o własne dzieci, to ma się tą małą przejmować? Z tego, co wiem, nie szczędziła jej pracy i kar cielesnych. Lepiej dla niej, że stąd wyjedzie do Krakowa, może tam znajdzie dom i opiekę? Żona Rodnika przyprowadziła ją godzinę temu i zostawiła samą z informacją dla kierownika pociągu. Taka mała i w taką podróż się wybiera sama! Jak ona poradzi sobie z przesiadką w Szczakowej?

– Poradzisz sobie mała? – spytał, nachylając się do stojącej obok dziewczynki, która podniosła bladą twarzyczkę i starała się uśmiechnąć przez łzy.

– Magda mnie biła – krótko odpowiedziała dziewczynka.

Mężczyzna spojrzał na dziecko uważniej. Serce mu się ścisnęło i odruchowo przygarnął do siebie dziewczynkę. Jej drobna, zmarznięta rączka zacisnęła się wokół jego dłoni i dziecko podniosło oczy do góry.

– No, no, dzielna jesteś, ale wiesz co, jeśli chcesz, chętnie ci pomogę, bo też jadę do Krakowa, może razem będzie nam raźniej – zauważył mężczyzna. – Sam mam syna, ale będzie mi miło jak pozwolisz, żebyśmy razem pojechali do Krakowa.

– A czy pan wie, gdzie mieszka rodzina Rodników w Krakowie?

– No nie, ale przecież mi powiesz?

Dziewczynce jakby spadł kamień z serca. Nie musiała już pilnować gdzie wysiąść i się przesiąść. Bardzo się bała takiej podróży sama i szczerze się rozpłakała.

– No! No! Nie płacz, maleńka. Razem sobie poradzimy, zobaczysz – powiedział mężczyzna, przygarniając ją jeszcze mocniej i ocierając płynącą po jej policzku dużą łzę.

– Czy pan będzie mógł przekazać tej pani Rodnik informację, ze dziecko pojedzie do rodziny pod moją opieką? Nazywam się Emil Jankowski i jestem inżynierem. Mieszkam w Krakowie i trudno mi się pogodzić z niewesołym chyba losem tego dziecka!

– Widzę, że pan ją zna i zależy panu na tym dziecku – zwrócił się do sąsiada.

– Ona była moją sąsiadką niemalże. Dobrze, że poszuka lepszego losu. Często przychodziłem do nich, jak żył Rodnik, albo ona do mnie. Grałem jej wtedy na harmonijce lub okarynie i tańczyliśmy. Traktowałem ją jak córkę, której nigdy nie miałem. To mądra nad wiek dziewczynka i bardzo, bardzo samotna. Jej matkę przygarnął kiedyś Rodnik jak stała na tej samej stacji z malutkim dzieckiem na ręku. Była już wtedy chora i wkrótce zmarła. Mała odziedziczyła urodę po niej i rozum też, bo to była uczona kobieta i musiała pochodzić z bardzo dobrego i zamożnego domu. Co robiła u nas, pod Boguminem, nie wiem, może zatrzymała się na dworcu z powodu choroby, a jechała do Wiednia? Tego się już nie dowiemy – powiedział z zadumą.

Po chwili schylił się do dziewczynki i z wyraźnym wzruszeniem niemal wyszeptał:

– Nie martw się Michasiu, przyjadę do ciebie, wezmę ze sobą harmonijkę i zobaczysz, jak będzie wesoło! O, zobacz! Nadjeżdża wreszcie pociąg. To twoja zaczarowana kareta, zobacz z jakich obłoków się wyłania! Wsiądę z tobą. Dwa przystanki przejedziemy razem, a potem ten pan na pewno ci pomoże w dalszej drodze. Niczego się nie bój i pamiętaj adres: Rodnik, Kraków, Kleparz.

Michasia była tak przejęta i przerażona podróżą, że prawie nie reagowała, coraz bardziej kurczowo trzymając się pelisy pana, który obiecał jej pomoc do samego Krakowa. Tymczasem w kłębach dymu zza zakrętu wytoczyła się wielka lokomotywa, ciągnąc za sobą wagony dla podróżnych. W miarę jak pociąg się zbliżał, na twarzy Michasi malował się coraz większy smutek. Parowóz ciężko wtoczył się na małą stacyjkę. Kierownik pociągu w eleganckim mundurze szarmancko zaprosił podróżnych do zajmowania miejsc. Michasia nie sięgała do stopni, więc wysoki pan w pelisie, pan Jankowski, podniósł ją i wsadził do swojego przedziału. Zaprosił też jej znajomego.

– Ta mała z pewnością nie zabierze dużo miejsca, więc i pan wygodnie usiądzie. Mam cały przedział do swojej dyspozycji. Zapraszam, bo może trochę się poznamy, żebym wiedział jak się z panem kontaktować w sprawie małej. Nalegam – dodał, lekko wciągając mężczyznę do przedziału.

Do przedziału w wagonie wchodziło się bezpośrednio z peronu. Każdy przedział miał swoje drzwi na peron i na wspólny korytarz.

– Dziękuję. Proszę siadać, a ja pójdę jeszcze uprzedzić konduktora, że to dziecko samo jedzie do Krakowa, żeby też nad nią czuwał – szybko cofnął się na peron w poszukiwaniu konduktora, który stał opodal. Po krótkiej chwili wrócił, a pociąg wolno ruszył z miejsca.

– No, widzisz Michasiu, jeszcze trochę porozmawiam z panem inżynierem – powiedział, odwijając długi szal z szyi. – Wysiadam dopiero w Gliwicach.

– Pan się wybiera do pracy?– spytał pan Jankowski.

– Nie całkiem. Jadę do rodziny. Zatrzymam się u brata i będę szukał pracy w mieście.

– A czym się pan zajmował – spytał pan Jankowski.

– Rozwoziłem węgiel w Boguminie i okolicy, ale odkąd padł mi koń, gram na harmonijce w piwiarni albo na weselach. Ja się przedstawię szanownemu panu. Nazywam się Franciszek Pakosz z Zabłocia, bo pan szanowny mnie przecież nie zna.

– Nie, nie znam pana, ale ujął mnie pan zainteresowaniem swoim dla tej małej dziewczynki. Czy wie pan ile ona ma lat? A może sama nam coś o sobie opowiesz – powiedział, zwracając się do Michasi, ale ta usnęła wtulona w fałdy pelisy pana Jankowskiego.

– To może i dobrze, niech śpi, a pan zechce mi o niej coś więcej opowie.

Pan Franciszek zamyślił się i po chwili zaczął swoją krótką opowieść.

– Rodzina Rodników to stara i szanowana rodzina na Zabłociu – zaczął. – Rodnik po śmierci pierwszej żony, chcąc zapewnić opiekę dwójce malutkich dzieci, ożenił się ponownie z dużo młodszą kobietą, z którą ma córkę. Cztery albo pięć lat temu przyprowadził do domu chorą kobietę z malutkim dzieckiem. Ile miała wtedy Michalina, nie wiadomo dokładnie, ale jakiś rok najwyżej. W dwa tygodnie po przyjściu do Rodników kobieta zmarła. Była prawdziwą pięknością i pomimo cierpienia robiła wrażenie. Mała jest do niej podobna. Nie wiem jak się u nas znalazła, ale, nie była z tych stron na pewno. Jak umierała, podobno dała coś Rodnikowi, jakieś papiery... Może mała ma je ze sobą? I wyszeptała jej imię i męskie imię Stach. Michasia została u Rodników. Kobieta źle ją traktowała, może dlatego tak dobrze ją poznałem, bo wymykała się do mnie dość często. Jak rok temu Rodnik się rozchorował, to zdarzało się, że zostawała u mnie na noc i nikogo to nie obchodziło. Michasia jest bardzo zdolną dziewczynką. W mig łapie co się do niej mówi i nawet zacząłem ją uczyć liczyć. Jak wrócę do domu, to się może dowiem czegoś więcej o Michasi.

– No dobrze, a ja panu przekażę informację jak dotarła do rodziny Rodników w Krakowie. Odwiozę ja sam i sprawdzę jakie tam warunki panują.

– Będę panu bardzo zobowiązany i wdzięczny, bo przywiązałem się do tej małej i wierzę, że czeka ją lepszy los niż życie na Zabłociu. Będę się zbierał, bo niedługo wysiadam – odezwał się Franciszek Pakosz. – Proszę o nią dbać, to dobre dziecko i wiele już przeszło.

Pociąg właśnie wjeżdżał na stację. Pan Jankowski zdążył tylko rzucić panu Franciszkowi zapewnienie, że zaopiekuje się dzieckiem podczas drogi i odstawi je na miejsce przeznaczenia osobiście. Michasia, przebudzona, wstała i wychyliła się przez okno, machając na pożegnanie Franciszkowi chusteczką. Potem jeszcze jakiś czas patrzyła za jego malejącą sylwetką na pustym peronie. Westchnąwszy głęboko, cichutko wtuliła się w swój kącik. Inżynier Jankowski, zaskoczony jej umiejętnością szybkiego opanowania się, zaczął się jej przyglądać ze wzrastającą uwagą.

Miał przed sobą bladą, drobną dziewczynkę, o drobnych ustach, ściągniętych bólem i zbyt samodzielną jak na swój wiek. Spod gładkiego czoła patrzyło nań dwoje pięknych, szarych oczu, otoczonych czarnymi, długimi rzęsami. Dziewczynka ubrana była skromnie, wręcz ubogo, ale ubiór jej był czysty i schludny. Stara sukienka była w kilku miejscach połatana. Wyblakły, czerwony kapturek osłaniał jej główkę, a ramiona otulał miękki, szal z kosztownej tkaniny. Bogactwo tego szala, mimo że był już mocno zniszczony, kontrastowało z ubóstwem stroju dziewczynki. Mróz stawał się coraz dotkliwszy i dreszcz zimna wstrząsnął małą istotką, z pewnością zbyt chłodno ubraną na taką pogodę. Widząc to, inżynier lepiej okrył swoim płaszczem jej drobną postać. Michasia spojrzała na niego z wdzięcznością.

– Ciekaw jestem, maleńka, czy wygodnie by ci było na moich kolanach – powiedział z czułością. – Spróbujmy, chcesz? Popatrz jak dobrze! W domu mam dwa razy większego od ciebie chłopaka, który mimo wieku i swojego wzrostu, lubi się czasami jeszcze przytulić, zwłaszcza jak nikt nie widzi.

– Myślę, że może panu być niewygodnie – szepnęła, mimo woli tuląc się do niego z zimna.

– A jak ci na imię, maleńka? – spytał inżynier.

– Michalina albo zwyczajnie – Michasia – skromnie odparła dziewczynka.

– Michasia, ale jak brzmi twoje nazwisko?

– Nie mam żadnego nazwiska – odpowiedziała. – Nazywano mnie Rodnik, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam jej wcale i nie pamiętam jak się nazywała. Nikt mi nie potrafił powiedzieć jak się nazywała moja mama, no i ja. Żebym chociaż pamiętała jak ona wyglądała.

Mówiąc to, twarzyczka dziewczynki zrobiła się bardzo smutna. Pan Jankowski zaczął się jej przyglądać jeszcze dokładniej i mocno ją do siebie przytulił.

– Masz ładne i niespotykane imię, kochanie! – powiedział. – Pamiętam, że u mnie w rodzinie też było takie imię, chyba moja cioteczna babka nosiła takie oryginalne imię. Ubierała się w krochmalone spódnice, bielutki czepek i ciemne rogowe okulary, spadające jej na czubek nosa. Ciekawe jakbyś wyglądała w takich okularach, Michasiu, z taką śmieszną miną jak ona robiła – I pan Jankowski wydął usta i policzki w tak komiczny sposób, że dziewczynka roześmiała się szczerze.

Choć pociąg wlókł się po zasypanych śniegiem torach, podróż nie wydawała się Michasi długa. Za oknami migały domy nieznanych miast i ośnieżone krajobrazy. Nagle lokomotywa zatrzymała się, a wagony jakby dobiły do niej głośno. Michalina nie krzyknęła, tylko zbladła jeszcze bardziej i mocniej przytuliła się do pana inżyniera. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła z ulgą, a inżynier pogłaskał ją po główce, podziwiając jej opanowanie i odwagę. Po południu, spóźniając się jakieś trzy godziny, pociąg zatrzymał się w Szczakowej; niedługo potem przyjechał pociąg do Krakowa. Podróż się nie dłużyła, bo Michalina obserwowała coraz bardziej pagórkowaty krajobraz i skrzący się śnieg w zapadającym mroku. Było już późno, kiedy wysiedli na krakowskim dworcu. Pan Jankowski chwycił niewielki tobołek Michasi i wziął małą za rękę. Szybko przeszli do dorożki. Przez cały czas podróży inżynier rozmyślał o Michasi. Coś kazało mu się martwić o to małe dziecko, a po opowieściach Pakosza wzbierały w nim coraz większe wątpliwości. Nie miał bowiem żadnej pewności, że rodzina, której ma oddać dziecko, nie będzie jej traktować tak samo albo nawet gorzej? Coraz więcej wątpliwości i obaw miał pan Jankowski. Wsiadając do dorożki, Michasia pociągnęła rękaw jego pelisy i cichutko powiedziała:

– Proszę pana, niech pan będzie tak dobry i przypomni woźnicy, że ma mi pokazać dom Rodników na Kleparzu.

– Obiecałem twojemu przyjacielowi Franciszkowi, że cię odwiozę pod właściwy adres – odparł pan Jankowski – ale sądzę, że powinniśmy najpierw coś zjeść, bo zrobiło się późno. Musisz być chyba równie głodna i zmęczona jak ja. Moja stara ciotka, pani Milewska, mieszka po drodze, tuż, tuż, bliziutko. Jak ją poproszę, to przygotuje nam coś ciepłego do zjedzenia i ogrzejemy się trochę. Zresztą jest już naprawdę późno, powinnaś pójść już spać. Chyba miałaś dość wrażeń jak na jeden dzień?

Pan Jankowski dobrze znał swoją ciotkę i wiedział, że zawsze znajdzie się w jej kuchni coś pysznego. Poza tym właśnie z nią chciał porozmawiać i podzielić się swoimi rosnącymi wątpliwościami. Po krótkiej chwili weszli do wielkiej sieni i wysokiej klatki schodowej, gdzie na pierwszym piętrze zapukali do ogromnych, ciężkich drzwi, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki same się otworzyły. Inżynier wprowadził Michasię do ciepłego, ogrzanego pokoju.

– Dobry wieczór, cioteczko – zawołał wesoło, ściskając przyjaźnie rękę pulchnej gospodyni w białym nakrochmalonym czepku.

– Miło mi cię oglądać Emilu, jak zdrowie i podróż? – spytała z uśmiechem szczerej radości na twarzy.

– Wszyscy zdrowi! Serdecznie dziękuję. Przywiozłem cioci gościa i koniecznie chciałbym z cioteczką porozmawiać mimo tak późnej pory.

Trzeba nadmienić, że pani Irena Milewska spędziła kilka lat w domu inżyniera. To ona pieczołowicie i z dużą troskliwością wychowywała jego jedynego syna po śmierci jego matki. Była osoba samotną i bezdzietną, a wychowywanie Julka sprawiało jej ogromną przyjemność. Czuła się potrzebna i ważna w życiu rodziny. Z godnym podziwu poświęceniem opiekowała się osieroconym synem Franciszka, za co cieszyła się wielkim szacunkiem w jego domu. Krótko po śmierci żony Franciszka zajęła się domem jego siostra Anna Jankowska, kobieta starsza od brata, wdowa, oddana mu szczerze i stworzona do prowadzenia domu. Nic w tym dziwnego, ponieważ w młodości uczęszczała do elitarnej szkoły hrabiny Zamoyskiej w Kużnicach. Szkoła ta cieszyła się zasłużoną renomą i o przyjęcie do niej ubiegały się panny z bogatych rodzin ziemiańskich i mieszczańskich. Ukończenie tej szkoły, która dawała przyszłej pani domu podstawy prowadzenia gospodarstwa i zarządzania majątkiem, było w dobrym tonie. W kuchni, którą objęła siostra Anna, ciągle coś skwierczało w wielkich miedzianych rondlach na dużym węglowym piecu. Nigdy nie wyrzucano w tym domu ogryzków i skórek z gruszek czy jabłek. Pani Anna w sobie tylko wiadomy sposób przyrządzała z nich przepyszne konfitury i powidła. Jej wyłączną tajemnicą było również przygotowanie kaszki krakowskiej na sypko, którą zwłaszcza dzieci w rodzinie uwielbiały podaną z malinami lub poziomkami.

– Co to za dziewczynka, skąd ją wziąłeś, ależ ona ładna – spytała pani Milewska po serdecznym powitaniu.

– Jedziemy razem od Bogumina – odpowiedział inżynier – i wobec tego pewnie jest równie głodna jak ja... Cioteczko kochana, zanim zajmiesz się przyrządzaniem jakiegoś wspaniałego posiłku, proszę znaleźć dla mnie kilka chwil na rozmowę, gdzieś w spokojnym miejscu. Muszę z ciocią koniecznie zamienić kilka słów.

– Z przyjemnością, jeśli mogę tylko w czymś pomóc, to będzie przyjemność dla mnie – odpowiedziała, prowadząc gościa do pokoju i starannie zamykając za sobą drzwi.

– Ciociu, ty znasz ludzi w Krakowie i tych z Kleparza też, z tego, co pamiętam. Może więc znasz rodzinę Rodników? Co to za ludzie?

Pani Irena pomyślała chwilkę.

– Zaraz, zaraz, niech pomyślę… Znam, ale z tego, co pamiętam, i o ile się nie mylę, to oni wyjechali w ubiegłym roku do Ameryki. Musiałabym się jeszcze upewnić, ale jeśli to ci, o których myślę, to wyjechali.

– No, to mamy kłopot – powiedział pan Jankowski – i co my teraz zrobimy? Dziewczynka, która ze mną tutaj przyjechała, jest sierotą. Wysłano ją samą do rodziny Rodników pod ich stałą opiekę, ponieważ brat tego Rodnika z Kleparza zmarł, a ona była jego wychowanką w pewnym sensie – powiedział pan Jankowski.

– Biedne dziecko. Kto ją wysłał?

– Niejaki Franciszek Pakosz, który bardzo się nią serdecznie zajął i zaprzyjaźnił.

– Posłuchaj mnie – powiedziała pani Milewska, – jest już bardzo późno. Nie wiemy, czy ta rodzina jest na miejscu, czy wyjechała i czy ją chcą, czy wiedzą cokolwiek o niej. Ja bym ci sugerowała, żebyś ją zostawił u mnie. Zaopiekuję się nią, odkarmię, bo mizernie wygląda, i ona dojdzie do siebie. Ty w tym czasie dowiesz się czegoś konkretnego o tej rodzinie i wówczas będzie można podjąć dalsze decyzje co do jej losu.

Pan Jankowski pomyślał i zgodził się z ciotką, która uśmiechnęła się z zadowoleniem i szybko wyszła z pokoju, znikając za ogromnymi kuchennymi drzwiami. Pan Jankowski poszedł do pokoju, gdzie zostawił Michasię. Jasny ogień na kominku rzucał dookoła wesołe blaski. Zasunięte w oknach białe, haftowane firanki nie przepuszczały widoku szalejącej na dworze, śnieżnej zamieci. Michasia siedziała na małym krzesełku przy kominku, z twarzyczką zarumienioną od ciepła, którego blask dodawał jej uroku, oświetlając jej jasne włoski. W ciągu pół godziny ciocia przyniosła pyszną jajecznicę. Kolacja przebiegła w wesołej atmosferze. Emil Jankowski dokładał wszelkich starań, żeby na twarzy Michasi nie było widać smutku. Opowiadał jej różne zabawne historyjki, często wymyślone na poczekaniu, a jednocześnie niepostrzeżenie dokładał jej na talerz pyszności cioci. Posługując się tym prostym i wypróbowanym fortelem, po jajecznicy, filiżance ciepłej czekolady, przyszła kolej na ciasto z rodzynkami. Michasia, która nigdy wcześniej rodzynek w cieście nie widziała i ich nie jadła, ośmielona zachętą cioci skosztowała.

– Proszę pana – powiedziała, – te czarne drobne śliweczki są najlepszą rzeczą, jaką jadłam.

Inżynier uśmiechnął się, dokładając jej jeszcze jeden kawałek ciasta. Po kolacji pani Irena przyniosła piękną białą kotkę z kociętami, które Michalina głaskała i mocno przytulała do siebie. Kiedy przyszedł czas na sen, nieśmiało poprosiła:

– Czy mogłabym jednego z tych kotków, o, tego, z tą łatką na nosku, zabrać ze sobą do pokoju?

– To już zależy od naszej gospodyni – ciepło odpowiedział pan Emil. – Julkowi ciocia zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może dla ciebie odstąpi od swoich zasad... A teraz idź już spać, maleńka. Wstań jutro wypoczęta i uśmiechnięta.

Michasia, tuląc kotka, szła do drzwi, gdy nagle zatrzymała się, odwróciła i zapytała bardzo cichutko:

– Czy pozwoli mi się pan pocałować na dobranoc?

W odpowiedzi pan Jankowski ujął jej jasną główkę w swoje ręce. Gorący, ojcowski pocałunek spoczął na czółku sieroty, która od dawna pozbawiona była takiej czułości.

– Proszę, pościel jej miękko, moja dobra cioteczko, a ja się będę zbierał do domu – powiedział, wkładając pelisę i kapelusz.

Michasia spojrzała za nim. Nieznane dotąd uczucie bezpieczeństwa zagościło w jej małym serduszku, a w oczach lśniły duże łzy wdzięczności. Gdy pani Irena układała ją do snu, dziewczynka, powiedziała jakby sama do siebie:

– Jaki ten pan jest dobry!

– Masz rację, słoneczko – odpowiedziała pani Irena. – Mało jest dzisiaj na świecie ludzi podobnych do niego. Zdejmij koszulkę maleńka... Jak to, czy nie masz na sobie nic więcej, tylko to?

Michalina zarumieniła się.

– Nie mam nic więcej – powiedziała. – W moim zawiniątku jest jeszcze stara sukienka i fartuszek.

– To nic, to nic, kochanie – uspokajała ją pani Milewska. – Jutro coś na to poradzimy. Tymczasem mam tutaj czysty flanelowy kaftanik, który na pewno będzie na ciebie pasował. To mówiąc, wstała i wyjęła z szuflady kaftanik, który kiedyś należał do Juliusza, a dla niej był miłą pamiątką. Michasia zadowolona wsunęła się pod ciepłą kołderkę, przytulając się do miękkiej poduszeczki. Wkrótce, tuląc kotka w ramionach, zasnęła spokojnie po długim dniu pełnym nieoczekiwanych wrażeń i przeżyć.

Michasia

Подняться наверх