Читать книгу Michasia - Halina Teresa Godecka - Страница 5
Rozdział II
Оглавление∼ ∼ ∼
W staroświeckim kominku trzaskał wesoło ogień. Skaczące płomyki odbijały się w ogromnym kryształowym lustrze wiszącym w grubych, złoconych ramach, jak i reszta elegancko urządzonego salonu. Na środku pokoju stał ciężki, hebanowy stół z piękną koronkową serwetą. Całość wystroju świadczyła o dobrym guście i dobrobycie mieszkańców domu.
– Julku! – Powiedziała ciotka Anna Jankowska, zatrzymując się w połowie pokoju. – Proszę cię, przestań grać i usiądź na chwilę spokojnie. Twój ojciec powinien już dawno być. Martwię się tym opóźnieniem i twoje granie po prostu mnie denerwuje. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało!
Po dwóch silnych akordach Juliusz Jankowski zamknął fortepian i wszedł do sąsiedniego pokoju z lekkim zniecierpliwieniem na twarzy. Juliusz był szesnastoletnim młodzieńcem. Wysoki, pełen radości życia, która tryskała z każdego jego ruchu i spojrzenia. Miał świeżą cerę, piękne rysy twarzy swojego ojca i ciemne oczy zmarłej matki. Wychowany przez ciotki i kochającego ojca, obdarzał go bezgranicznym zaufaniem. Nic więc dziwnego, że zwierzał mu się z każdego kroku i z każdego młodzieńczego wybryku. Usłyszawszy kroki przed wejściowymi drzwiami, skoczył do przedpokoju, wołając ożywionym głosem:
– Ojcze, jakże się cieszę, że już nareszcie jesteś!
– I ja również, mój synu, ale jest bardzo późno i powinieneś już spać – odpowiedział wesoło inżynier.
– Jak się masz, Anno? – zapytał, witając się z siostrą. – Mam nadzieję, że Julek nie zachowywał się gorzej niż zwykle. A pamiętał jeszcze, do czego służy wycieraczka przed drzwiami wejściowymi?
– Przypominam to sobie raz na trzy dni – odparł Juliusz, śmiejąc się. – Zabłocone obuwie zostawiam zawsze w sieni, a w pokojach, dla przyjemności cioci, noszę „cichochody” – mówiąc to, wysunął nogę z miękkiego kapcia.
– Babcia wyhaftowała mi je pięknie dla zachęty.
– A jakże miewa się babcia? – Spytał pan inżynier.
Tak gawędząc, cała rodzina usiadła do późnej herbaty.
– Jak ci idzie nauka łaciny?
– Wyśmienicie, tato. Myślę, że to piękny język i bardzo pomocny przy nauce innych języków. Mój nauczyciel uważa, że w przyszłym roku powinienem bez trudności zdać egzamin na uniwersytet. I co tata na to?
– Bardzo ładnie, mój synu!
– A teraz ty mi powiedz, tato, jak było w podróży, bo dość długo cię nie było. Udało ci się wszystko pomyślnie pozałatwiać?
– Dziękuję. Opowiem wam jeszcze historię, jaka mi się przytrafiła w drodze, o ile oczywiście przestaniesz mnie zasypywać swoimi pytaniami, a potem pójdziemy spać, bo jest już noc.
– Cały zamieniam się w słuch – podchwycił żywo Juliusz.
– Przypominasz sobie w jaką okropną pogodę wyjechałem w ubiegłym tygodniu? Przy podobnej pogodzie wracałem. Oprócz pasażerów do Warszawy i Krakowa jechała z nami, mała, około 8-letnia dziewczynka – tu głos inżyniera lekko zadrżał. Nigdy nie potrafił bez wzruszenia mówić o cierpieniu, zwłaszcza jeśli dotyczyło dzieci.
– Ma na imię Michalina – dodał po krótkiej przerwie. – Otóż wyobraź sobie, że mój stary płaszcz okazał się bardzo przydatny. Chronił nas oboje od mrozu, a nasza dobra ciocia Milewska przygotowała nam wspaniałą kolację i zatrzymała małą na noc. Poprosiłem ciocię Irenę, żeby się zajęła tą małą przez pewien czas. Trzeba jej skompletować odzież i odżywić, bo zabiedzona jest strasznie. Wydałem już odpowiednie polecenia i zostawiłem pieniądze. Teraz musimy się zastanowić, co dalej zrobić w jej sprawie, bo z całą pewnością nie powinna trafić do ludzi, do których się wybierała. Zresztą oni prawdopodobnie wyjechali do Ameryki.
– Skąd ona jechała i dokąd, dlaczego sama?
– Widzisz, synu. Mężczyzna, który jej przez pewien czas towarzyszył w tej podróży, poprosił mnie, żebym ją dowiózł do rodziny Rodników na Kleparzu w Krakowie. A jak mówi ciocia Irenka, która zna wszystkich, przypuszczalnie oni wyjechali w ubiegłym roku do Ameryki. Poza tym, tak naprawdę ona nie jest żadną krewną tych ludzi. Jej matka, której zresztą nie pamięta, umarła w domu Rodników, a i sam Paweł Rodnik właśnie zmarł. Jego żona, nie chcąc się opiekować dziewczynką, postanowiła oddać ją bratu swojego męża. W całej tej historii jedynym porządnym człowiekiem wydaje się być ten Franciszek Pakosz, który wyprawił ją w podróż. Jednym słowem, żeby zbyt długo się nie rozwodzić, postanowiłem się zająć dalszym losem tej małej.
– O tak, tak, tato, sprowadźmy ją do nas – zawołał Juliusz.
– Ależ Julku... – zaprotestowała ciotka Anna.
– Zaraz, zaraz, najpierw chcę o tym porozmawiać z babcią i poradzić się jej oraz oczywiście mam zamiar poradzić się ciebie, moja siostro.
Szacunek brata wyraźnie schlebiał pani Annie i utwierdzał ją w przekonaniu, że jest potrzebna w tym domu.
– Czy naprawdę chcesz, Emilu, wziąć tę małą do swojego domu?
– Nie wydaje mi się to możliwe, żeby zatrzymać ją tutaj na stałe, ale zanim uda się ją ulokować w ochronce, na przykład tej, którą opiekuje się babcia, mogłaby pobyć u nas jakiś czas. To dziecko pewnie bardzo wiele wycierpiało ostatnio. Potrzeba jej z pewnością opieki, czułości i ciepła. Uważam, że możemy jej to zapewnić. Co ty na to, Anno?
– Może to i jest jakiś pomysł, ale czy panie z opieki będą chciały przyjąć dziecko bez wiadomego pochodzenia?
– Ciociu! – przerwał gwałtownie Juliusz.
– Zapominasz się, chłopcze!
– Przepraszam, ciociu, ale wiem, że babunia nigdy nie odmówi opieki dziecku, którym interesuje się mój tata.
– Uspokój się synu! Anno, chcę jutro pójść do babci i porozmawiać z nią o tej małej. Najlepiej będzie jak nie będziemy odkładać tej sprawy i zaraz po szkole może z Juliuszem pojedziemy do babci Bronikowskiej.
– Ależ mój drogi Emilu – powiedziała pani Anna, nie ukrywając niezadowolenia z wprowadzenia się kogokolwiek obcego do rodzinnego kółka. – Czy nie byłoby dobrze żebym najpierw napisała do pani Królikowskiej do ochronki z zapytaniem, czy zechce przyjąć tę małą?
Nazajutrz przy śniadaniu Emil Jankowski postanowił opracować z siostrą plan działania, tak by jego dalsze kroki nie były dla niej zaskoczeniem.
– Anno, dzisiaj rano rozmawiałem bardzo długo z ciotką Ireną. Ona też uważa, że zabranie na jakiś czas małej do nas to dobre rozwiązanie.
– Julku, wracaj zaraz po szkole do domu. Pojedziemy razem do babci. O sprawie trzeba jak najszybciej ostatecznie postanowić.
Trudno byłoby się tego dnia domagać od Julka skupienia czy powtórzenia, o czym i kto mówił na lekcjach. Jego myśli od wczoraj krążyły wokół małej dziewczynki, której można było pomóc. Po ostatniej lekcji jednym susem skoczył po czapkę i wybiegł ze szkoły. Biegiem przeskoczył Planty i wpadł zdyszany do domu. Nie jedząc obiadu i nie słuchając uwag ciotki, wygłaszanych jednostajnym, miarowym tonem, który zawsze go drażnił, wybiegł z ojcem z domu. Inżynier Jankowski z synem zastali babcię (matkę matki Juliusza), panią Stanisławę Bronikowską, siedzącą w bawialni z robótką w ręku. Dziadek, Bartłomiej Bronikowski, poszedł do siebie na górę, żeby w spokoju przestudiować gazetę. Pan Bronikowski był profesorem w szkole muzycznej. Sam ukończył Instytut Muzyczny w Warszawie w klasie organów. To właśnie pięknie brzmiące ograny ściągnęły go do Krakowa. Mógł tutaj i uczyć, i poświęcić się komponowaniu. Juliusz uwielbiał siedzieć w kącie pustego kościoła i słuchać muzyki organowej swojego dziadka. Zawsze ogromne wrażenie robiły na nim dźwięki, które odbijały się od kryształowego sklepienia kościoła, podwajały swoją moc i wracały do niego jako muzyka o zupełnie nowym brzmieniu. To były wspaniałe godziny pełne dźwięków, baśniowych marzeń, kolorowych promieni światła, które przechodząc przez ogromne witraże, mieszały się z dźwiękami. Koncerty te stały się szczególnymi rozmowami dziadka i wnuka. Dla Juliusza były to na tyle silne przeżycia i na tyle osobiste, że niechętnie dzielił się nimi z kimkolwiek. Dla Bartłomieja Julek był wspomnieniem zmarłej córki i całą miłość rodzicielską przelał na wnuka. Dlatego wspólne koncerty były ich niemalże tajnym misterium.
– Ach to ty, Julku – zawołała babcia, witając wnuka gorąco.
Głos kobiety wciąż brzmiał młodo, pomimo upływu lat. Zachowywał to samo ciepłe brzmienie i tembr co przed laty. Babcia Bronikowska była niewielkiego wzrostu, a uwagę przyciągał jej zawsze schludny wygląd. Od lat miała to samo uczesanie z falami, a na rękach na przyjęcie gości pojawiały się piękne pierścionki misternej roboty. Juliusz szczególnie jeden z tych pierścionków babci lubił. Był to niewielki złoty pierścionek z ametystem i brylantem w kształcie łezki. Babcia Bronikowska zawsze, pomimo największych zmartwień, miała w oczach wesołe iskierki. Juliuszowi się wydawało, że ma niesamowitą umiejętność mówienia oczami. Dlatego też bardzo często rozumieli się bez słów.
– Przypuszczam, mój drogi, że cię tu dzisiaj ściągnęłam myślami i zapachem, bo właśnie skończyłam pieczenie twoich ulubionych ciasteczek z migdałami. O! Widzę i twój ojciec jest z tobą? Czy coś się stało ważnego?
– Jak się czujesz mamo? – spytał Emil, całując ręce teściowej.
Juliusz udał się natychmiast do kuchni, skąd przyniósł sobie zapas ciepłych jeszcze przysmaków. Babcia, siedząc w fotelu, z ogromną uwagą przysłuchiwała się opowiadaniu zięcia. Ku wielkiej radości obu, całkowicie zaaprobowała projekt zaopiekowania się Michaliną i pod ich nadzorem umieszczenia jej po jakimś czasie w ochronce.
– Myślę, że to bardzo szlachetnie z twojej strony, Emilu. Zawsze się znajdzie jakieś wolne miejsce dla tej małej. Myślę, że warto by też dowiedzieć się o niej czegoś więcej i może odszukać jej prawdziwą rodzinę. A czy pomyśleliście już o ubraniu dla tego dziecka, czy też życzysz sobie, mój zięciu, żebym się tym zajęła?
– Dziękuję serdecznie. Żeby mamie nie zajmować czasu, zostawiłem na ten cel trochę pieniędzy ciotce Irenie, która obiecała dopilnować wszystkiego w tym zakresie.
– To dobry wybór, bo na doświadczeniu i praktyce Ireny mogę polegać, a co na to wszystko mówi Anna?
– Kiedy załatwimy wszystko, na pewno zgodzi się z nami, a teraz, jeśli mama pozwoli, pójdę do ojca na górę, dawno nie mieliśmy okazji porozmawiać o sytuacji w kraju. Liczę zresztą, że ojciec jest uważniejszym czytelnikiem codziennej prasy niż ja.
Emil udał się do gabinetu teścia. W ich wspólnych rozmowach polityka była tylko tłem. Najchętniej rozmawiali o dalekich krajach, kulturze i muzyce. W tych rozmowach nikt nie śmiał im przeszkadzać. Obaj z lubością zatapiali się w głębokich fotelach przy przyćmionym świetle z cygarem w najlepszym gatunku w ręku. Pan Bronikowski lubił cygara i był ich znawcą. Juliusz został z babcią, zajadając ciasteczka. W zabawny sposób roztaczał przed nią wizję swojej przyszłej opieki nad małą nieznajomą. Był zabawny i pełen pomysłów. Swój monolog przeplatał opowieściami o szkolnych figlach. Babcia Stanisława uśmiała się przy nim do łez. Juliusz również był z siebie zadowolony, a śmiech babci był dla niego najwyższą nagrodą i dobrze świadczył o jego narratorskim talencie. Późnym wieczorem ojciec z synem powrócili do domu w doskonałych humorach pewni, że pozyskali kolejnych sojuszników dla swojego planu. Juliusz, skacząc po trzy schody, wpadł z impetem do pokoju ciotki Anny i z całych sił krzyknął:
– Babcia się zgadza i jak tylko ciotka Irena uzupełni garderobę dziewczynki, mała przyjedzie do nas!
Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, lotem błyskawicy wpadł z powrotem do salonu.