Читать книгу Kolor herbaty - Hannah Tunnicliffe - Страница 10
La Ville Lumière – Miasto Światła
ОглавлениеBANANOWY O SMAKU PARYSKIEGO NALEŚNIKA Z GANACHE Z ORZECHOWEJ CZEKOLADY
Kiedy Pete wychodzi do pracy, w mieszkaniu nastaje spokój, błoga, przenikająca wszystko cisza. Wiadomości telewizyjne są wyłączone, woda w łazience przestaje płynąć, żadne buty nie stukają o drewniane deski podłogi. Raz czy dwa razy podniosłam głowę z poduszki, aby zamienić z nim kilka słów, gdy szykował się do wyjścia, ale jak zwykle nie wiedziałam, od czego zacząć. Od tygodni starał się nawiązać ze mną rozmowę, a ja zakopywałam się w łóżku, by jej uniknąć. W końcu przestał próbować.
Ryzykuję otwarcie jednego oka. Słoneczne światło jest oślepiająco jasne. W końcu to wiosna. Wzdycham i pomału uchylam drugą powiekę. Mrużąc oczy i odwracając wzrok od światła, podnoszę się na nogi. Stojąc przy oknie, widzę maleńką figurkę wędrującego do pracy Pete’a. Musi być ciepło, bo przerzucił marynarkę przez ramię i skupił uwagę na czymś, co trzyma w dłoni. To pewnie telefon komórkowy. Ponaglam go wzrokiem, by się odwrócił – wtedy mogłabym pomachać. Podnosi głowę, a ja liczę, że się odwróci i mnie zobaczy, wyczuje, że stoję w oknie, oparta rękoma o framugę. Ale on maszeruje przed siebie.
Słońce rozgrzewa przez szybę moją skórę – czuję, że drobne włoski na moich ramionach podnoszą się, odpowiadając na pieszczotę. „Dzień dobry” – zdają się mówić z rozkoszą. Po niebie dryfują masywne obłoki, jakby ktoś ściągnął je z Kaplicy Sykstyńskiej i rozwiesił nad Makau. Płyną po jasnoniebieskim tle, wolnym dziś od zawiesiny smogów. Opieram głowę o szybę i głęboko oddycham – czy piękno można wchłonąć poprzez oddech? Przechylam głowę i kątem oka spoglądam na koczowisko, którym stało się nasze łóżko. Pościel jest potargana i bezwzględnie wymaga prania. Wokół unosi się zapach rozgrzanego kurzu i czerstwego chleba. Wiem, że muszę przestać żyć jak pustelnica, ale wysiłek, jakiego wymaga ubranie się i wyjście z mieszkania, wydaje się ponad moje siły. By nabrać energii, biorę kolejny głęboki oddech i pod stertą koronkowej bielizny, której już nie noszę, zaczynam szukać sportowego stanika.
Portier podnosi głowę, kiedy wychodzę z windy, ubrana w spodnie od dresu, podkoszulek i sportowe buty, oklapnięta, ale przecież na chodzie. Ciekawe, czy dziwi się, widząc mnie o tej porze. Albo w ogóle mnie widząc. Jego wzrok podąża za mną, gdy przechodzę przez szklane drzwi.
Pomimo błękitnego nieba, powietrze ma zapach spalin i drży od hałasu hamulców i klaksonów. Zwykła poranna krzątanina osób pędzących do pracy lub do przedszkola z dziećmi. Do dwóch miejsc, w których mnie na pewno nie będzie. Mijam kobietę w piżamie, spokojnie siorbiącą z łyżki swoje congee3, i tęsknię za spokojnym angielskim parkiem albo piaszczystą australijską plażą. Kobieta patrzy na mnie pustym, niewidzącym wzrokiem, potem spuszcza głowę i koncentruje się na posiłku. To dobrze, że się mną nie interesuje. Czuję się tu bardzo skrępowana – jestem za blada, za wysoka… Zbyt obca. Czasem wydaje mi się, że z roku na rok staję się coraz bardziej obca. Jakbym pomału porzucała gdzieś samą siebie. Zaczęło się od ucieczki do Australii, potem wróciłam do Londynu, teraz jestem tu, w Chinach. Przyglądam się sklepom po obu stronach ulicy. Żaden z nich nie jest o tej porze otwarty – już kiedyś się o tym przekonałam. Otwierają dopiero około dziesiątej, albo nawet później, i bardzo późno zamykają. Można spokojnie wparować do sklepu o dziesiątej w nocy, a właściciel wyskoczy z zaplecza, wycierając usta z pozostałości ryżu albo zupy, gotów cię obsłużyć. Za to o poranku faliste metalowe żaluzje są opuszczone jak zaciśnięte powieki. Chiński napis nad wejściem zapewne informuje: „Przepraszamy, ale jeszcze śpimy”.
Kilka budynków dalej znajduje się szkoła z małym placem zabaw w narożniku. Próbuję nie patrzeć, ale niestety nie mogę się powstrzymać. To mały i smutny wybetonowany plac zabaw. Stoi na nim dziwaczna gipsowa kolekcja miniaturowych replik słynnych budowli. Jest tu wieża Eiffla, sięgający do kolan Sydney Harbour Bridge i chylący się ku upadkowi London Bridge. Drobne okruchy mojego życia, ustawione tu jakby specjalnie dla mnie. Zawijam palce na drucianej siatce płotu. Placyk jest pusty, bo dzieci mają teraz lekcje. Ziemia jałowa: ani trawy, ani dzieci, ani jednego wybuchu śmiechu. Zmuszam się do szybkiego marszu i próbuję skoncentrować wzrok na stopach, aby powstrzymać płacz.
Na rogu mijam piekarnię, której aromaty docierają do mnie dużo wcześniej, niż ja docieram do niej. Zapach jest intensywny i słodki. Wzdłuż ulicy, w podwójnym rzędzie, stoją auta okolicznych mieszkańców, którzy wyskakują z nich, aby w locie zakupić coś na śniadanie. Już od wejścia wije się kolejka. W środku widać piramidy bułeczek z grillowaną wieprzowiną, pokrojone na kawałki miodowe ciasto, bułki posypane na wierzchu suszonym mięsem i zwykłe zapiekane kanapki z szynką i roztopionym serem. Inaczej tu pachnie niż w piekarniach w domu. Kiedyś kupiłam bochenek krojonego chleba, ale kromki były cieniutkie i miały słodki smak.
Kilka budynków za szkołą zatrzymuję się i biorę długi, głęboki wdech. Już nie płaczę. Moment słabości minął. Rozglądam się, chyba w obawie, że coś w najbliższym otoczeniu wywoła kolejne emocje. Ale niczego tu nie ma. Otacza mnie pogodny bezruch. Zza rogu wypływa lekki wiaterek i unosi moją grzywkę. Cicho przejeżdża taksówka, wpatruje się we mnie jakaś kobieta z siwiejącym kokiem. Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko kilka przecznic od Supreme Flower City – widzę w oddali jego sylwetkę, fioletową jak wiosenny irys, pikującą ostro w modre niebo. Przede mną jest plac budowy, na którym powstaje nowa szkoła międzynarodowa i dom mieszkalny w kolorze wyblakłej szałwii. Słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać. Z budowy dochodzi odgłos pracującego świdra. Niewielu tu jeszcze robotników – ci, którzy są, przecierają oczy, drapią się po szyjach i rozglądają wokół, jakby czekali na szefa.
Jeden z mężczyzn zaczyna mi się przyglądać. Nagi do pasa siedzi na rusztowaniu i macha nogami, popalając papierosa. Wiem, że wpatrywanie się w innych nie jest tu objawem złego wychowania, ale i tak czuję się nieswojo. W jego ciemnych oczach nie ma zażenowania, jest raczej zaciekawienie moją odmiennością. U stóp rusztowania siedzi wyliniały pies i obdarza mnie psim uśmiechem: rozsunął wargi na oblepionym resztkami ryżowej zupy pysku, odsłaniając zęby i zwisający z boku język.
Mama zapewne wdałaby się z tym człowiekiem w rozmowę. Nie przeszkadzałoby jej, że jest półnagi lub że nie mówi ani słowa po angielsku, albo że jego pies wygląda, jakby cierpiał na setkę różnych skórnych infekcji. Kiedyś zbierała pieniądze dla organizacji Greenpeace i biegała z transparentem i petycjami do podpisu. Mogła opowiadać godzinami o fokach grenlandzkich lub o testach nuklearnych. Potrafiła opisać japońskie polowania na wieloryby w tak drastycznych szczegółach, jakby sama stała na pokładzie statku. Jej entuzjazm był elektryzujący i porywający – w innych okolicznościach mógłby nawet przerażać. Protesty podpisywało więcej mężczyzn niż kobiet i była to zasługa Mamy, a nie Greenpeace’u, szczególnie podczas lepszej pogody, gdy nosiła rozpuszczone włosy i długie spódnice. Wyglądała zachwycająco, jak świeży jesienny liść dopiero co opadły na ziemię. Kojarzyła się z ciepłym letnim wiatrem albo spacerem ręka w rękę z kimś, kogo się kocha.
Raz jeszcze spoglądam na mężczyznę na rusztowaniu, który akurat wyciąga z ust papierosa i spluwa na ziemię. Jego puste spojrzenie przywodzi mi na myśl Głupią Martę. Głupia Marta chodziła wzdłuż płotu mojego liceum, zbierała puste puszki po napojach i mamrotała bez przerwy o Naszym Panu Jezusie Chrystusie. Nie sądzę, by ktokolwiek wiedział, jak naprawdę się nazywa. Dziewczyny jej dokuczały, rzucały przez płot puste puszki, aby za nimi biegała, śmiały się z jej skołtunionych włosów i rozbieganych, szklistych oczu. Przerażała mnie i nie zbliżałam się do miejsc, w których zazwyczaj przebywała, aż do dnia, kiedy przybiegła do mnie zaaferowana Jennifer Beasley.
– Twoja mama rozmawia przy płocie z Głupią Martą – powiedziała bez tchu, z właściwym czternastolatkom uwielbieniem do plotek w głosie. Jeszcze zanim dotarłam na miejsce, wiedziałam, że będzie afera. Dziewczyny stłoczyły się wzdłuż płotu – wszystkie w podkolanówkach, rozchichotane. Słyszałam, że Mama coś krzyczy. Że powinny się wstydzić i żeby się zastanowiły, co zrobiłby Ghandi. Nie sądzę, by moje koleżanki wiedziały, kim był Ghandi, ale wyraźnie były rozbawione. Ponad ramieniem koleżanki w starannie ułożonych blond lokach próbowałam zobaczyć, co się dzieje. Mama w niezręcznym uścisku obejmowała ramieniem Martę. Mówiła z uniesioną do góry brodą. Biedna Marta wyglądała na wystraszoną, łypiąc w górę spod pachy Mamy.
– Gdybyśmy wszyscy wyłupywali oko za oko – perorowała Mama teatralnym tonem – świat już dawno byłby ślepy. – Marta skurczyła się ze strachu, jakby się obawiała, że Mamie może chodzić o jej oko. Tłum dziewcząt zareagował śmiechem i trajkotaniem. Ktoś zaczął klaskać. Być może Mama dostrzegła moje rude włosy ponad odzianymi w zielone sweterki ramionami, bo zawołała:
– Grace, Grace, kochanie!
Ale ja wtopiłam się w tłum. Mama zaczęła powoli odchodzić, prowadząc Głupią Martę pod ramię. Tłum wiwatował, gdy ponad płotem poszybowała kolejna puszka i wylądowała u ich stóp.
– Głupia Marta i jej przyjaciółka Warcząca Berta – zażartowała jakaś dziewczynka z umalowanymi oczami. Widziałam, że Jennifer rzuciła mi na wpół zachwycone, a na wpół współczujące spojrzenie. Zignorowałam ją. Wcześniej i tak – z powodu mojego przechodzonego mundurka i pryszczy na brodzie – trudno było mi się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, ale teraz stało się to prawie niemożliwe. Resztę roku spędziłam w przytulnych objęciach biblioteki, otoczona stosami francuskich książek kucharskich i starych przewodników po tak odległych miejscach, jak Afryka, Grenlandia, Australia czy Chiny.
Facet na budowie w końcu odrywa ode mnie wzrok i drapie się pod pachą. Może powinnam wrócić do domu i położyć się do łóżka? Powietrze jest ciężkie i wilgotne, a ja czuję się wyczerpana. Tuż obok widzę podwórko kompleksu mieszkaniowego, to znaczy trzech bloków ustawionych w literę U, wyłożonych nadkruszonymi już i poszarzałymi ze starości zielonymi kafelkami. Większość okien przyozdobiona jest rdzewiejącymi metalowymi suszarkami, z których zwisa wilgotne pranie. Wchodzę na podwórze, by przyjrzeć się maleńkim sklepikom i zakładom usługowym na parterze, choć wygląda na to, że większość z nich już nie funkcjonuje. Jeden lokal to zapewne biuro podróży – na szybach wiszą poodklejane wyblakłe plakaty. Przylega do niego gabinet kosmetyczny o nazwie Salon Depilacji. Obok stoi czarna tablica ze starannie namalowanym zieloną kredą klapkiem, zachęcająca do zakupu japonek marki Havaianas. Kiedyś musiał tu być zakład fryzjerski, ale okna pokrywa gruba warstwa brudu, więc to pewnie stare dzieje. Jednak na zewnątrz wciąż wiruje na wietrze pasiasty drąg4.
Mój wzrok przyciąga jedyna tutaj informacja po angielsku. Jest napisana ręcznie na dole wiszącej w oknie białej kartki papieru, pod napisami po portugalsku i po chińsku. „Na sprzedaż lub wynajem. Lokal wyposażony w piece. Atrakcyjna cena. Telefon: 6688 3177”.
Zaglądam przez okno do mrocznego wnętrza, które kiedyś było zapewne kawiarnią. Pod ścianami stoją wiklinowe krzesła. Podłoga jest wyłożona białymi kaflami, z czarnymi dekorami w kształcie karo tam, gdzie stykają się cztery płytki. Pokrywa ją brudny, lepki kurz. Pod przeciwległą ścianą widać ladę i wiszącą za nią portugalską flagę. Jej górny prawy róg się odkleił, więc zwisa smętnie z jednej strony. Robię kilka kroków wstecz i raz jeszcze czytam informację. „Lokal wyposażony w piece”. A więc na tyłach musi być kuchnia.
Moje rozważania przerywa ostry jak brzytwa głos. Ktoś wykrzykuje coś po kantońsku. Podnoszę wzrok na ubraną w kwiecistą piżamę starszą kobietę, która wychyla się przez okno. Jej twarz jest ściągnięta w grymasie niezadowolenia. Wywija w powietrzu wyciągniętym palcem, wrzeszcząc po kantońsku. Znów czuję się skrępowana. Człowiek jest całkiem bezradny, kiedy nie zna języka.
– Przepraszam! – wołam zduszonym głosem, unosząc rękę w obronnym geście. Robię kilka kroków do tyłu i potykam się, lądując z głuchym plaśnięciem na betonie. – Cholera!
Nie patrzę w górę w obawie, że kobieta zaśmiewa się z mojego upadku. Wstaję i otrzepuję kurz ze spodni. Twarz płonie mi ze wstydu i odsuwam się od sklepowych witryn. Kiedy wychodzę z podwórza, odwracam się po raz ostatni, by popatrzeć na ogłoszenie. Ono zdaje się patrzeć na mnie, jasne jak skrzydło gołębicy na tle ciemnego, pustego okna. Spuszczam głowę i kieruję kroki w kierunku domu. Po chwili słyszę inny głos, tym razem roześmiany. Oglądam się przez ramię i wtedy dostrzegam jeszcze jedną kobietę, wychylającą się z balkonu w bloku naprzeciwko kobiety w piżamie. Odkrzykuje coś, rozwieszając koszule i spodnie. Strzepuje mokre ubrania i burcząc, kiwa głową do znajomej po drugiej stronie podwórza. Dociera do mnie, że one rozmawiają ze sobą, a ich konwersacja nie ma ze mną nic wspólnego. Gdzieś w głowie słyszę rozbawiony głos Mamy: „Odwagi, Grace! Potrzeba ci trochę mojej bezwstydności, dziewczyno”. Bezwstydności, która prowokowała nas do wyjazdów do Paryża w poszukiwaniu szczęścia albo popychała do urządzania nocnych pikników w Ogrodach Kensington. Im mniej jej mam, tym lepiej. Przynajmniej tak dotychczas uważałam. W drodze do domu przygryzam wargi i marzę, by moja twarz nie miała teraz koloru moich włosów.
– To nie potrwa długo.
Słychać w jego głosie ledwie wyczuwalne błaganie, gdy kładzie na łóżku czystą koszulę. Unoszę głowę znad książki.
– To spotkanie firmowe. Będzie dziwnie wyglądało, jak przyjdę sam. – „Znowu” – dodaje pewnie w myślach. – Chcą cię poznać, Grace.
Bezrobotną bezpłodną żonę, byłą kelnerkę. Jasne, zapewne o niczym innym nie marzą.
– Nie wiem – mówię. – Nie mam co na siebie włożyć.
To przynajmniej częściowo prawda. Nie kupuję ubrań odpowiednich na przyjęcia koktajlowe, poniekąd specjalnie.
Pete wyjmuje z szafy czarną sukienkę i gładzi ją ręką tak, jakbym już miała ją na sobie. Od pasa do miejsca, gdzie byłoby moje udo. Nie zakładałam jej od poprzedniego Bożego Narodzenia – nie wiem nawet, czy w nią wejdę.
– Ta nie może być? – pyta. Wzruszam ramionami i wracam do mojej książki, ale czuję na sobie jego spojrzenie. Kiedy wchodzi pod prysznic, wstaję i dotykam sukienki, leżącej na łóżku obok jego koszuli. Jest chłodna w dotyku, jakby wilgotna, i połyskuje niczym skóra foki. Zdejmuję ubranie i wciągam ją przez głowę. Pasuje. Przeczesuję palcami włosy i znowu myślę o Mamie. Ile ona miała kreacji na przyjęcia! Jej szafa była zawsze pełna jedwabiu i satyny we wszystkich kolorach tęczy. Ja preferuję czernie i barwy neutralne, bo do wszystkiego pasują. Biorę głęboki oddech.
– Pójdę – mówię. Nie dość głośno, aby Pete usłyszał mnie pod prysznicem, ale wystarczająco dobitnie, aby przekonać samą siebie.
Stoję ukryta w oświetlonym blaskiem świec narożniku, najdalej jak się da od DJ-a, baru i tłumów. Ponad głowami widzę Pete’a, otoczonego wianuszkiem twarzy odchylonych do tyłu przy wybuchu śmiechu lub pochylonych do przodu, by usłyszeć opowiadaną przez niego historię. Za każdym razem, kiedy mija mnie kelner z tacą serów, nakładam sobie dwie albo trzy porcje krakersów. Obdarzam go uprzejmym uśmiechem, mając nadzieję, że odgadnie, iż kiedyś wykonywałam tę pracę i wiem, że stopy bolą go tak, jakby ktoś wbijał w nie szpilki. Wykwintne sery są słonawe w smaku, a ich miękkość wspaniale kontrastuje z kruchością krakersów. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jaka jestem głodna i jak niewiele jadłam przez ostatnie tygodnie. Kelner chyba też to czuje, bo za każdym razem, gdy wychodzi z kuchni z nowym półmiskiem, rusza prosto w moim kierunku. Kozi, pleśniowy, brie. Cudownie gładkie i rozpływające się w ustach. Cieszę się, że udało mi się ukryć w tym zakątku sali – nikt tu nie zwraca uwagi na moją ucztę. Wszyscy skupiają się na mówieniu właściwych rzeczy i śmianiu się we właściwych momentach, na uśmiechach, które mają okazać, jakie wszystko jest interesujące. Te same banalne sceny odgrywane są w każdym miejscu sali.
Szczupła Chinka o miłej twarzy odrywa się od otaczającego Pete’a kółka i zaczyna płynąć w moją stronę. Nerwowo strzepuję z sukienki okruchy jedzenia i czuję nagły skurcz żołądka. Staję bokiem do niej i staram się patrzeć przez okno z jak najbardziej obojętnym wyrazem twarzy.
– Grace? Witaj, Grace, jestem Celine. Właśnie poznałam twojego męża, Pete’a. Powiedział, że gdzieś tu cię znajdę. – Wyciąga do mnie szczupłą dłoń. Kobieta mówi z tak niewiarygodnie pięknym francuskim akcentem, że mimo woli odwracam się, by jej się przyjrzeć. Dźwięk jej głosu wywołuje u mnie dreszcz, jakbym przypomniała sobie coś sprzed lat. Mrużę oczy i zapominam o tym, że powinnam coś powiedzieć. Ona uśmiecha się serdecznie. Celine, co rymuje się z Marylin, jeszcze raz przedstawia się głosem gładkim jak kremowa śmietanka. Ujmuję miękką dłoń. Celine ma okrągłą twarz koloru księżyca i lekko szpiczastą brodą, co nadaje jej wygląd małej dziewczynki. Mówi swobodnie, jakby nie oczekiwała ode mnie zbyt wielkiego wkładu w konwersację, wyjaśniając, że jej rodzina pochodzi z Chin, ale ona wyrosła w Paryżu. Jest tu z mężem i pracuje jako nauczycielka francuskiego, bo, bądź co bądź, jest Francuzką.
– Pourquoi pas? Dlaczego nie? – pyta ze śmiechem, wzruszając ramionami.
Bezwiednie odpowiadam na jej uśmiech. Ma nauczycielską umiejętność dostrzegania zagubionych kurczątek i zagarniania ich pod swoje skrzydła. Z łatwością oddaję się jej w opiekę.
– Musisz teraz poznać Léona. – Chwyta mnie za łokieć i wyprowadza spoza zasięgu klimatyzacji, na balkon. Znajdujemy się na siedemnastym piętrze w restauracji nowo otwartego, eleganckiego kasyna – to tak, jakby znaleźć się nagle na czubku bożonarodzeniowej choinki. Widok stąd jest porywający: blask bijący od półwyspu Makau odbija się w ciemnych wodach dzielącego nas przesmyku. Jaskrawe światła wydają się w nocy dużo ładniejsze. Nawet most błyszczy od reflektorów taksówek sunących w stronę wyspy Taipa.
O balustradę opiera się wysoki mężczyzna, trzymając w dłoniach kieliszek wina. Mam wrażenie, że myśli o tym samym, co ja, bo spod ciemnych brwi spogląda na miasto z uśmiechem. Ma oczy jak dwa migdały i gęste szpakowate włosy, które przy ruchu głowy ocierają się o krawędź kołnierzyka. Pełne usta obejmują kieliszek, gdy pociąga łyk wina. Odwraca się powoli i patrzy w naszą stronę – w oczach pojawia się czułość, a na ustach uśmiech, który odsłania perłowe zęby. W klatce piersiowej czuję ucisk i nagle wydaję się sobie zbyt pijana. A może to tylko zawrót głowy.
– Léon, musisz poznać Grace. Grace, to mój mąż, Léon.
– Cześć – mówię cicho.
Pochyla się i całuje mnie najpierw w lewy policzek, a potem w prawy.
– Dobry wieczór. Miło cię poznać – mówi z autentyczną sympatią. Jego głos przywodzi na myśl taki Paryż, jaki pamiętam. Miasto miłości i tajemnic. To wspomnienie zapiera mi dech w piersiach.
Obserwuję powiewające na wietrze włosy Celine, kiedy opowiada o swoich uczniach. Jej oczy błyszczą, gdy opisuje pewne pełne zapału dziecko z okropną wymową, jej śmiech ma srebrzysty dźwięk fletu. Chciałabym wiedzieć, czy mają dzieci, ale w gardle czuję ucisk i nie mogę wydusić słowa. Widzę ich na tle rozświetlonego nieba. Ona ma na sobie białą jedwabną koszulę, a on lnianą niebieską. Wyglądają jak para z reklamówki proszku do prania, który sprawia, że biel jest jeszcze bielsza, a kolory bardziej intensywne. Jedwab i len to takie wymagające, kłopotliwe tkaniny. Ale po parze przede mną nie widać cienia wysiłku – przytulają się do siebie swobodnie, a mnie robi się trochę smutno. Są jak para uśmiechająca się ze zdjęcia w ozdobnej ramce, stojącego na sklepowej półce. Para, którą chciałoby się być.
Celine przeprasza i idzie po kolejny kieliszek wina, a ja podnoszę wzrok na uśmiechającego się do mnie Léona.
– Przepraszam za mój angielski. Nie mówię zbyt dobrze, musisz mi wybaczyć.
Jego akcent jest twardy jak wyschnięta beza, ale rozumiem każde słowo. Żałuję, że nie nauczyłam się więcej francuskiego, ale nigdy nie byłam uzdolniona językowo. Myślę, że do tego trzeba być ekstrawertykiem.
– Ale to nieprawda, twój angielski jest bardzo dobry. To mój francuski jest straszny. Nie masz za co przepraszać.
– To miło z twojej strony. Czasem jest ciężko. Ludzie często nie rozumieją, co chcę powiedzieć. – Wzdycha i śmieje się jednocześnie. Kiedy opiera się tyłem o balustradę, widzę nieforemny czworobok zarostu, którego przez nieuwagę nie zgolił. Mam niepohamowaną ochotę przejechać po nim palcem i sprawdzić, czy kłuje. – Lubisz jedzenie, non?
– Słucham?
– Catering. Lubisz to? Widziałem, że jadłaś sery.
Sukienka nagle staje się za ciasna w pasie. Błagam w myślach moją twarz, aby nie oblała się rumieńcem.
– O, tak. Jedzenie jest bardzo dobre. Smakuje mi.
– To moja restauracja. Pracuję tu. Jestem szefem kuchni.
– Nie wiedziałam. Ja… kiedyś byłam kelnerką. – Nie wiem, dlaczego podzieliłam się tą informacją. Sama ze mnie wypłynęła. – Ser Pont-l’Évêque był bardzo dobry – zmieniam temat. – Jest z Normandii, dobrze myślę?
– Oui. Tak, zgadza się. – Léon unosi brwi i uśmiecha się. – Aha, kobieta, która zna się na jedzeniu. – Marszczy czoło. – Chciałbym, żeby Celine więcej jadła. Jest za mała. Jak wróbel. Martwię się. – Léon wypuszcza powietrze spomiędzy pełnych, wygiętych w grymasie niezadowolenia ust. To pewnie francuski sposób wyrażania dezaprobaty.
– Cóż… – nerwowo szukam w głowie czegoś, co mogłabym powiedzieć. I czuję, że serce we mnie rośnie, a na moich ustach prawie wykwita szczery uśmiech. Prawie.
Wracamy z Pete’em do domu w wilgotnym powietrzu i w zalegającym między nami całkowitym milczeniu. On od czasu do czasu wydaje z siebie krótkie chrząknięcia, jakby sam się ze sobą zgadzał. Pewnie myśli o czymś, co musi jutro zrobić w pracy. Wchodzimy do mieszkania, on włącza BBC i zdejmuje buty. Ja idę do łazienki zmyć makijaż. Wchodzę do łóżka nago i pod poduszką chowam na wszelki wypadek dodatkową tabletkę. Z salonu dochodzi ciche mamrotanie angielskich dziennikarzy, więc sięgam pod szafkę nocną, gdzie zgromadziłam stosik książek kucharskich. Czytam Francuską odyseję Ricka Steina, gdy do pokoju wchodzi Pete. Idzie do łazienki umyć zęby.
– Dobrze się dziś bawiłaś? – woła.
– Było okej.
– Mówiłem ci, że tak będzie.
– Mmm…
Ściąga koszulę i krawat i rzuca je na krzesło w nogach łóżka. Patrzy na mnie albo na okładkę książki, nie jestem pewna na co. Zakłada czyste bokserki – pomarańczowe w paski, w których lubi spać. Kładzie się na plecach i patrzy w sufit, z ręką na moim udzie. Odwilżacz szumi cicho, a ja zgłębiam tajniki dobrej zupy cebulowej. Takiej klarownej i brązowej, pachnącej ulicami i zaułkami Paryża. Ile do tego trzeba cebuli! Rozważam wyprawę na targ w Taipa następnego dnia.
– Dobranoc, kochanie – mówi Pete. Jego głos jest chłodny i nieobecny. Zabiera rękę z mojej nogi.
Chwilę później ja mówię dobranoc Rickowi Steinowi i zamykam książkę. Głowę mam pełną przepisów i francuskich potraw, a żołądek pełen sera. Wyłączam lampkę i układam się na boku, twarzą w kierunku sterty pościeli, w której ukryty jest śpiący Pete. Kładę dłoń na jego ramieniu, by poczuć przez prześcieradło jego ciepło, potem odwracam się na drugi bok.
Kochana Mamo,
śniło mi się francuskie jedzenie. Pamiętasz sery? I pieczywo? Pamiętasz, jak marzyłyśmy, żeby otworzyć własne bistro? Ty i ja serwujące bagietki i zupę dnia… Zalany słońcem taras, wysokie obcasy i srebrne sztućce… Pieski pijące ze spodków i eleganckie szpilki pod stolikami z kutego żelaza. Moje myśli przewijają się w rytm „Summertime”, które gra w mojej głowie na okrągło jak winylowa płyta. Wiesz, ta wersja z „Porgy and Bess”…
Myślałam o Paryżu, Mamo.
Pamiętam, jak poznałam tę piosenkę. Chodzi mi o pierwszy raz, kiedy ją usłyszałam. Obudziłam się wtedy w hotelu, a Ciebie nie było. Była zimna, ciemna noc. Byłam dość duża, żeby samodzielnie włączyć światło, ale musiałam podskoczyć, żeby dosięgnąć do pstryczka. Myślałam, że schowałaś się w kącie albo za szafą i że bawisz się ze mną w chowanego. Sprawdziłam pod łóżkiem, ale znalazłam tylko obklejoną paprochami tabletkę na gardło. Usiadłam na chwilę na łóżku, podciągnęłam kołdrę, włożyłam jej rąbek do buzi i przez jakiś czas ssałam. Potem założyłam kozaczki, na koszulę nocną zarzuciłam zimowe palto, wykradłam się z pokoju i cichutko zeszłam po schodach. Na dole portier chrapał w fotelu. Na zewnątrz powietrze było lodowate i skóra na moich nogach pokryła się gęsią skórką.
„Mamo, Mamo! Gdzie jesteś, Mamo?!” – powtarzałam rytmicznie w głowie. Mam skręcić w prawo czy w lewo? Wiatr szczypał w uszy i chłostał po nogach. Serce łomotało w piersi. Skręciłam w lewo. Ulica była pusta, cicha jak kościół i śliska od padającego przez całe popołudnie deszczu.
Nieco dalej usłyszałam głośną muzykę, dochodzącą z ciemnej kawiarni. To była trąbka! Ba, ba, baaa – ktoś na niej grał. Od drzwi biło ciepło i stało w nich kilka roześmianych osób. Podeszłam bliżej, rozcierając zmarznięte ręce. Ludzie palili długie, smukłe papierosy i rozmawiali ponad moją głową. Stałam tuż przy okiennej szybie i słuchałam zawodzenia mojego ulubionego instrumentu. Podobało mi się, że brzmi tak ładnie i jednocześnie tak mocno. Kiedyś próbowałam grać na trąbce na lekcjach muzyki, ale wszystkie produkowane przeze mnie dźwięki brzmiały jak pruknięcia – były głośne, krótkie i irytujące. Tu ze złotej tuby wypływały czyste, pewne nuty. Słuchając tej trąbki, poczułam przenikliwe zimno. Oparłam się o szybę, walcząc z napływającymi łzami. Gdybym znała jakąś modlitwę, na pewno wypowiedziałabym ją w tamtej chwili. Ale zamiast modlitwy moje usta wypowiadały tylko dwa słowa: – Mamo, proszę.
I wtedy, jakby moje życzenie było magicznym zaklęciem, zobaczyłam Cię przez przydymioną szybę. Tańczyłaś obok sceny w jedwabnej morelowej sukience. Miałaś rumiane policzki, Twoja skóra promieniała.
– Mamo, Mamo! To ja, Grace! – wołałam, pewna, że mnie zobaczysz.
Ludzie patrzyli teraz na mnie w kłębach papierosowego dymu. Pochyliła się nade mną jakaś kobieta. Miała na sobie czerwoną marynarkę i wysokie czarne buty. Mówiła coś, ale nie rozumiałam ani słowa po francusku. Czułam się tak, jakbym utknęła na dnie studni. Próbowała oderwać moje ręce od szyby i odwrócić mnie twarzą do siebie, ale wyrwałam się. Jak tylko mnie puściła, zaczęłam biec. Napędzana buzującą we mnie krwią i strachem, gnałam w stronę hotelu. Płacząc, przemknęłam przez zakurzone lobby i, stukając podeszwami ciężkich butów, wbiegłam po schodach. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i przekręciłam od wewnątrz zamek. Oparłam się plecami o drzwi i, oszołomiona, trwałam tak przez chwilę, dysząc ciężko. Potem w butach i palcie wdrapałam się na łóżko i naciągnęłam kołdrę na głowę. Wsunęłam zmarznięte ręce między kolana, żeby je rozgrzać, i zasnęłam.
Nie wiem, kiedy wróciłaś. Kiedy obudziłam się późnym przedpołudniem, mój płaszczyk leżał złożony na butach obok łóżka, a Ty siedziałaś przy oknie, stukając palcami w parapet. Byłaś bez makijażu, pomijając kilka grudek tuszu pod prawym okiem. Miałaś na sobie szlafrok, mokre włosy zawinęłaś w ręcznik, a spod okrycia wystawały pomalowane na czerwono paznokcie. Na kolanach trzymałaś małe, białe, przewiązane kokardą pudełko z cukierni i pachniałaś cukrem.
– O, dobrze, że się obudziłaś. Dziś musimy iść do zoo, Grace. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz oglądałyśmy zwierzątka. A ty pamiętasz?
Potrząsnęłam przecząco głową.
– To pogoda na misie polarne, nie uważasz? – Wskoczyłaś na łóżko, miażdżąc przy lądowaniu jedną z moich stóp. Próbowałaś mnie przytulić i połaskotać, a ja przygryzałam wargi. Może mi się to wszystko w nocy przyśniło?
– Zostawiłaś mnie…
– Nie, kochanie.
– Tak, zostawiłaś mnie w nocy. – Z oczu popłynęły te same łzy, które płynęły w nocy, jakby czekały pod powiekami na odpowiedni moment.
– Szsz… Hej, nie płacz już – powiedziałaś. – Popatrz, co mam. Od razu zrobi ci się lepiej. Zobaczysz. – Mrugnęłaś, podając mi pudełko. W środku znalazłam najpiękniejsze ciasteczka, jakie w życiu widziałam, kolorowe i okrągłe jak guziki. – Makaroniki – powiedziałaś.
Poszłyśmy tego dnia do zoo, prawda? Zostałyśmy tam aż do zachodu słońca i przeziębiłam się. Nigdy nie porozmawiałyśmy o Twoim wyjściu do klubu jazzowego, w którym grano muzykę z „Porgy and Bess” i w którym śpiewałaś i tańczyłaś w morelowej sukience. I o tym, jak zostawiłaś mnie samą w hotelowym pokoju za rogiem aż do rana.
Tak dużo miałaś tajemnic, Mamo. Za dużo.
Twoja kochająca córka Grace
3 Popularna w Azji potrawa z ryżu.
4 W krajach anglosaskich tradycyjny symbol zakładu fryzjerskiego (przyp. tłum.).