Читать книгу Kolor herbaty - Hannah Tunnicliffe - Страница 8
L’Arrivée – Przyjazd
ОглавлениеSŁODKI KARMELOWY ZE SŁONYM KREMEM MAŚLANYM
Mamie spodobałaby się taka wycieczka. Podróż autobusem w nieznanym kraju, wokół mnie morze słów zlewających się w niezrozumiały bełkot i jeszcze bardziej abstrakcyjne napisy. Jestem sama, jeśli nie liczyć skierowanych w moim kierunku dziesiątek twarzy. Rzędy ciemnych oczu, lustrujące moją bladą twarz i rude włosy. Ciepłe stłoczone ciała, obijające się o siebie nieświadomie, gdy koła podskakują na nierównościach asfaltu. Mama byłaby zachwycona, ale ja jestem spięta i trochę mi niedobrze. Kurczowo ściskam torebkę i odruchowo dukam po angielsku słowa przeprosin, bo zdaje mi się, że zawadzam. Czuję się, jak powiedziałby Pete, do bani.
Oglądam Makau zamknięte w ramę brudnego okna. Jedziemy mostem łączącym wyspę Taipa z półwyspem, jakbyśmy wjeżdżali prosto w mlecznobiałe obłoki. Autobus przystaje kilka razy, ostro hamując, więc pasażerowie wpadają jeden na drugiego jak kręgle. Nikt nie narzeka. Mijamy kasyno „Lisboa” w kolorze kiepskiego koktajlu z pomarańczy, z okrągłymi oknami w stylu lat sześćdziesiątych. Zaraz obok wyrasta z ziemi nowe błyszczące „Grand Lisboa” – ma kształt ananasa ze strzelającym w niebo pióropuszem kanciastych liści. Jego okrągła podstawa rozbłyskuje reklamami, niczym na gigantycznie rozdętym ekranie telewizora migają oferty, zaproszenia do restauracji, sypią się monety. Tu wysiadają pasażerowie w jednakowych białych koszulach i czarnych spodniach. Przeciskają się koło mnie, a ja tulę do boku torebkę i czuję wbite w piersi krawędzie okładki mojego przewodnika.
Coraz trudniej jedzie się wąskimi uliczkami, wijącymi się w kierunku centrum miasta. Większość budynków to poszarzałe ze starości bloki, z ciemnymi zaciekami wokół okien i girlandami spranych ubrań, wywieszonych równiutko na miniaturowych sznurach. Między autami lawirują roje hałaśliwych skuterów. Siedzący na chodnikach ludzie pałaszują kluski z plastikowych misek, zupełnie nieczuli na panujący tu hałas: dźwięk klaksonów, warkot tłumików i metaliczny pisk hamulców. Temperatura pomału się podnosi, świat odmarza. Zdejmuję z szyi szalik i wciskam go do torebki. Mam nadzieję, że zakończę tę podróż w San Malo, ale nie mówię po kantońsku, więc nie mogę zapytać o drogę. Przynajmniej mam pewność, że nikt nie wda się ze mną w pogawędkę. Drobna pociecha.
Siedzę z twarzą zwróconą do okna, szukając miejsc, o których czytałam. Skręcamy w dzielnicę wyłożoną czarno-białym portugalskim brukiem, ułożonym w wymyślne ślimaki i fale. Bloki i migające kasyna ustępują miejsca zabytkowym budynkom w kolorach wielkanocnych pisanek – cukierkowo różowym albo cytrynowożółtym fasadom z białymi zdobieniami. Wyglądają mniej atrakcyjnie niż w przewodniku, ale poznaję to miejsce.
– San Malo! – wykrzykuje kierowca, a ja zrywam się na równe nogi i przeciskam między ludźmi, którzy patrzą nie w moje oczy, ale na moje włosy.
Przede mną potoki turystów z workami wypchanymi pamiątkami płyną za kobietami i mężczyznami w szerokich kapeluszach, którzy wymachują żółtymi flagami. Patrzę ponad tłumem, bo morze ciemnych głów kończy się na wysokości mojej brody. Obiecałam Pete’owi, że dziś wyjdę z domu pozwiedzać miasto, w którym mieszkamy. Wcześniej wykręcałam się, mówiąc, że muszę poczekać na sofę, która z jakiegoś powodu nie dojechała z resztą mebli. Ale oboje wiemy, że nie na sofę czekam. Kilka dni wcześniej nakrył mnie w łazience, gdy, zanurzona w gorącej kąpieli, czytałam Czego oczekiwać, gdy spodziewasz się dziecka?. Spojrzał uważnie dwa razy, ale potem udawał, że nie patrzy – jego orzechowobrązowe oczy powędrowały w inną stronę i od niechcenia zasugerował, żebym „wyszła na świeże powietrze” i pooglądała miejscowe atrakcje. Dopiero teraz widzę, że tak przywykłam do anonimowości i do życia w kryjówce naszego mieszkania, że tłum i zainteresowanie, które wzbudzam, przytłaczają mnie. Umykam w małą uliczkę z dala od gwaru i zamieszania, próbując odnaleźć opisaną w przewodniku świątynię.
Po chwili stoję przed wysoką drewnianą bramą, pokrytą ręcznie malowanymi wizerunkami dwóch wojowniczych bogów z wyłupiastymi oczyma i długimi, wijącymi się i powiewającymi na wietrze brodami. Gwar tłumu jest tu mniej dotkliwy, czarno-biały bruk wytarty i nadkruszony. Nogi niosą mnie lekko, jakby znały drogę. Nie wiedzieć czemu, przechodzi mnie dreszcz. Smugi dymu z kadzidła spływają w kierunku wyjścia, gdy wstępuję po kilku drobnych schodkach. W środku jest ciemno, ale rozróżniam kontury złotych rzeźb, owoców i malowideł. Na betonową podłogę kapie miodowy wosk świec. Ponad moją głową pali się kadzidło, a jego dym opada w szerokich szafranowych zwojach jak dziwaczny złoty wąż. Spod moich nóg wyskakuje kot, mieszanka czerni, bieli i imbiru. Wzdycham przestraszona, a on odwraca się i wlepia we mnie okrągłe ślepia. Ktoś w głębi chrząka.
– To tylko Molly. Mieszka tu. – Słyszę język angielski, ale głos na pewno pochodzi z chińskich ust.
Muszę zmrużyć oczy, aby w ciemnym świetle dostrzec sylwetkę młodej kobiety w obcisłym dresie. Przykucnęła na piętach, zupełnie jak kot, i żuje gumę. Oczy ma podkreślone grubą kreską. Trudno powiedzieć, czy w jej spojrzeniu więcej jest ciekawości czy znudzenia.
– Pani do cioci?
– Do tej wróżki?
– Ehm – potwierdza chrząknięciem, nie ruszając głową. – Tędy proszę.
Podnosi się i przechodzi na obrzeże świątyni, gdzie znajduje się mały dziedziniec. Kłęby kurzu wirują w zimnym powietrzu. W dłoni ściska oklejony kryształkami telefon komórkowy, z którego, niczym wahadełko, zwisa mała złota zawieszka. Ogląda się na mnie i podchodzi do starszej kobiety. Wróżka nie wygląda tak, jak ją sobie wyobrażałam. Spodziewałam się raczej damskiej wersji Laozi w zwiewnej jedwabnej piżamie. Moja wróżka ma na sobie dżinsy i siedzi okrakiem na taborecie. Brązowa twarz ściągnięta jest w grymasie niezadowolenia.
– Proszę się nie przejmować – mówi kobieta w dresie. – Nie jest w najlepszym humorze. Ja będę tłumaczyć. Jej angielski jest okropny, więc proszę mnie pytać o to, czego chce się pani dowiedzieć.
Jej wzrok zsuwa się ku mojej lewej dłoni, w której trzymam torebkę. Potem umalowane oczy wędrują do moich.
– Mężatka?
– Tak.
– Dobrze, proszę pytać o cokolwiek, o pieniądze, o zdrowie… Proszę mówić do mnie, a ja spytam ją, jasne?
Dokładnie wiem, o co chcę zapytać, ale pytanie więźnie mi w gardle. Patrzymy na siebie przez kilka chwil, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam wyjść.
– Jasne – mamroczę.
Siadam na podsuniętym mi plastikowym stołku, a wróżka wpatruje się w moją twarz. Włosy ma ufarbowane na czarno, ale przy skórze widać szeroką srebrzystą aureolę. Przygląda mi się, jakby szukała defektów, z twarzą o kilka cali od mojej. Nerwowo spoglądam na jej stopy. Widzę sandały ze złotych pasków z podróbkami logo Gucci przyszytymi do zewnętrznych boków. Kładzie mi rękę na brodzie – czuję na skórze opuszki zgrubiałych palców.
– Jak się nazywa ten sposób wróżenia?
– Siang Mien – odpowiada moja tłumaczka. – Czytanie z twarzy.
Wróżka chwyta mnie za ramię, aby przyciągnąć jeszcze bliżej. Czuję, że oblewam się rumieńcem, jakby czytała moje myśli, moje ukryte żale i najgłębsze pragnienia.
– Aha – odpowiadam.
– Okej, mówi, że jest gotowa – informuje mnie dziewczyna, tłumiąc ziewanie. Podsuwa taboret, by być bliżej nas. Jej ciotka wyszczekuje jakieś zdanie, a ona tłumaczy.
– Ma pani bardzo kwadratową twarz – zaczyna.
Kiwam głową. Moją twarz można rzeczywiście określić eufemistycznie jako szeroką. Nic nowego.
– To znaczy, że jest pani osobą praktyczną. Kształt oczu sugeruje niezbyt wielki optymizm, ale za to dużą intuicję. I kreatywność. Szczęka jest mocna, co oznacza determinację i upór. Ale jest pani osobą ofiarną…
Zapada krótka cisza. Wróżka spogląda kątem oka na bratanicę, która zdaje się szukać czegoś w głowie.
– Nie znam tego słowa. Kiedy nie chce się robić rzeczy nietypowych, nie chce się sprawiać innym kłopotu. Rozumie pani, o co chodzi?
Przytakuję. Ustępliwość, myślę sobie. Ma rację. W tej sprawie różnię się od Mamy.
Lustracja trwa dalej. Dowiaduję się, iż kształt moich uszu oznacza, że szybko się uczę, ale jestem nieśmiała. Kiedy spogląda na mój nos, znów oblewam się rumieńcem. Moje panieńskie nazwisko to Raven1, więc przezwisko Krukodziób było na porządku dziennym.
– Nos wskazuje na to, że jest pani niezależna, że może pani działać na własną rękę.
Szkoda, że wredne koleżanki w szkole tego nie wiedziały.
– Ciocia mówi, że taki kształt nosa oznacza, że pracuje pani po to, by pomagać ludziom.
– Hm. – Nie wydaje mi się, żeby moje obecne zajęcie, jeśli mogę w ogóle użyć takiego terminu, komukolwiek pomagało. „Żona przy mężu”, tak to się nazywa. Podążająca za żywicielem rodziny. Jak sprzątacz w cyrku, chodzący krok w krok za słoniem – wiadomo, na czym polega jego praca… Pete zawsze był bardziej ambitny, więc przenosiliśmy się tam, gdzie on musiał być, gdzie potrzebowały go kasyna. Przed przeprowadzką pracowałam jako kelnerka w kawiarniach, pubach lub hotelowych restauracjach. To zajęcie pozwalało uniknąć nudy i bezrobocia, ale nie było niczym nadzwyczajnym. Można je nawet nazwać pomaganiem ludziom. W końcu jest to „działalność usługowa”, choć z prawdziwą służbą nie ma nic wspólnego. Służą lekarze, strażacy albo wolontariusze w Afryce. Ale wydaje mi się, że sprawdzałam się w takiej pracy – nie tylko dlatego, że uwielbiam jedzenie, ale także dlatego, że nauczyłam się w dzieciństwie zaspokajać cudze potrzeby. Mam to we krwi. Albo, jak się teraz okazuje, w nosie.
Poprawiam się na stołku, bo kręgosłup mi zesztywniał, a wróżka pochyla się do przodu, by ująć moją rękę. Ogląda w skupieniu linie po wewnętrznej stronie dłoni, muskając moją skórę ciepłym, wilgotnym oddechem.
– Ciocia mówi, że ma pani mężczyznę. To pani mąż, prawda? Mówi, że tylko jednego.
Potwierdzam skinieniem głowy. Nietrudno zgadnąć: jesteśmy małżeństwem tak długo, że obrączka z czerwonego złota prawie wrosła w moją lewą rękę i wycisnęła na palcu głęboką bruzdę nieopalonej skóry.
– To całkiem dobry człowiek, ale jest jakiś smutek. Dla niego i dla pani. Nosicie go tutaj. – Moja tłumaczka pokazuje na swoje piersi, chyba chodzi jej o serce.
Kiwam pomału głową.
– Przed panią spokojne, zdrowe życie. Żadnych problemów finansowych. Zostanie pani przez jakiś czas w Makau, ale niezbyt długo.
Starsza kobieta marszczy brwi, spogląda na mnie, a potem ponownie na moją rękę. Przełykam ślinę. Młodsza chowa komórkę do kieszeni i też pochyla się, by lepiej widzieć. Gdaczą po kantońsku, ale o ton wyżej niż przed chwilą. Też się pochylam, jakbym chciała podsłuchać ich rozmowę, ale przecież nie rozumiem ani słowa. Ciotka potrząsa palcem przed nosem dziewczyny.
– Dobrze, dobrze – ta wznosi oczy ku niebu. – Często tak robi. Że coś może oznaczać jedną rzecz albo inną, dokładnie odwrotną. – Marszczy czoło. – Chodzi o dzieci.
Wciągam ze świstem powietrze, mając nadzieję, że tego nie słyszały, i mam ochotę wyrwać rękę z uścisku kobiety. Ale ta dalej studiuje moją dłoń.
– Może będzie jedno… – W ciszy niemal słychać tańczące wokół nas kłęby kurzu. – Linia jest cienka. Mówi, że albo jedno, albo nie.
Wróżka głaszcze wymownie mój mały palec, jakby chciała tym gestem coś przekazać. Patrzę pytająco to na jedną kobietę, to na drugą.
– Powinna się pani domyślić. – Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Ale ja nie rozumiem – mówię z wahaniem.
– Mówi to tak, jakby wszystko było jasne, ale nie jest. A potem mówi, że najważniejsze, żeby się nie martwić. Może mówi o dziecku…
Ogarnia mnie smutek i chyba znowu mi niedobrze. Stwierdzenie, że mam się nie martwić, jest śmieszne. Chcę wiedzieć więcej, w głowie kłębią mi się tysiące pytań. Otwieram usta, ale wróżka też zaczyna mówić, z twarzą zwróconą do dziewczyny. Ta potrząsa głową i gestem dłoni odgania spojrzenie ciotki. Kobieta puszcza moją rękę, pochyla się nad bratanicą i podnosi głos.
– Przepraszam… – mówię, ale one nie słuchają.
Teraz ciotka opiera dłoń na kolanie dziewczyny i kieruje w jej stronę wskazujący palec. Młoda kobieta blednie i odwraca twarz. Kantońskie słowa fruwają w powietrzu, gardłowe i krótkie. Patrzę to na jedną, to na drugą, a wymiana zdań staje się coraz głośniejsza i bardziej natarczywa. Mam wrażenie, że nie powinnam tego oglądać. Gdy ciotka niemal krzyczy, dziewczyna podnosi na mnie wzrok. Jej źrenice, czarne i zimne jak kamienne koraliki, utkwione są wprost we mnie.
– Czy mogłabym się dowiedzieć… – zaczynam.
– Już skończyłyśmy – odpowiada nieco zbyt szybko i zrywa się na nogi. Wróżka ciągle gada, ale dziewczyna posyła w moją stronę krzywy uśmiech i ignoruje paplanie.
Rozumiem aluzję. Podnoszę się pomału, nogi mam zdrętwiałe i zmarznięte. Dziewczyna nie robi nic, aby mi pomóc. Chwiejąc się, przeczesuję torebkę w poszukiwaniu portfela.
– Sto pięćdziesiąt?
– Tak. Ale moje wynagrodzenie nie jest wliczone w cenę.
– Aa, oczywiście. – Podaję jej dwa nowe, sztywne studolarowe banknoty hongkońskie. Bierze je w obie ręce w milczeniu, wpatrując się we mnie ciemnymi oczyma. Ciotka wciąż coś mamrocze, potrząsając głową. Tłumaczka stoi nieruchomo i nie odrywa ode mnie wzroku.
– Proszę zatrzymać resztę – mówię.
– Dziękuję – odpowiada bezbarwnym głosem.
Wracam przez świątynię, idąc za słodkim zapachem kadzidła. Oczy zaczynają łzawić, zapewne z powodu jaskrawego słonecznego światła. Czuję ucisk w piersiach, więc głęboko wdycham świeże powietrze.
Na zewnątrz tłum wciąż wije się niczym jakaś gigantyczna bestia, w całości potężniejsza niż suma jej części. Słońce wygląda jak żółtko na tle białego nieba. Wracam na główną ulicę, unikając autobusów i przystanków, i gestem dłoni przywołuję taksówkę. Wypowiadam do kierowcy jedyną frazę, którą znam po kantońsku:
– Gee Jun Far Sing.
1 Raven – ang. kruk.