Читать книгу Krwawa pomarańcza - Harriet Tyce - Страница 8

1

Оглавление

Wiszące nade mną październikowe niebo jest szare, a torba na kółkach ciężka, mimo to czekam na autobus, ciesząc się tym, co mam. Już po procesie. Skończył się po pierwszym gwizdku, bo oskarżeniu zabrakło dowodów. Zawsze miło jest dokopać prokuraturze i sprawić przyjemność klientowi. Ale największym plusem tego wszystkiego jest to, że dziś piątek. Weekend. Dom i rodzina. Czekałam na tę chwilę i dzisiaj będzie zupełnie inaczej. Tylko jeden kieliszek, najwyżej dwa, i wyjdę. Nadjeżdża autobus i wkrótce znów widzę w dole Tamizę.

Izba adwokacka – idę prosto do kancelarii i czekam, aż zauważą mnie pośród warkotu kserokopiarek i natarczywego dzwonienia telefonów. Mark podnosi w końcu wzrok.

– Dobry wieczór, pani mecenas. Prowadzący dzwonił. Cieszy się, że załatwiła pani ten rozbój.

– Dzięki – mówię. – Mieli marne dowody. Najważniejsze, że już po wszystkim.

– Punkt dla pani. Na poniedziałek nic nie mam, ale coś do pani przyszło. – Mark wskazuje leżący na biurku cienki plik dokumentów przewiązany różową tasiemką. Nie wygląda zbyt imponująco.

– Super, dziękuję. Co to?

– Morderstwo. Pod pani osobistym nadzorem. – Podaje mi papiery i puszcza do mnie oko. – Gratuluję.

Wychodzi, zanim zdążę odpowiedzieć. Jest piątek, więc kłębią się wokół mnie kanceliści i aplikanci, a ja stoję przed kontuarem jak słup soli. Morderstwo. Pierwsze samodzielne. Coś, na co tyle lat pracowałam.

– Alison. Alison!

Z trudem skupiam wzrok.

– Idziesz na kielicha? My idziemy. – Sankar i Robert, a za nimi szpaler aplikantów. – Do Docka, na spotkanie z Patrickiem.

Dopiero teraz coś do mnie dociera.

– Z Patrickiem? Którym? Bryarsem?

– Nie, Saundersem. Oblewa z Eddiem sprawę, to tasiemcowate oszustwo.

– Dobrze, tylko to odłożę. Zaraz przyjdę.

Ściskam mocniej dokumenty i ze spuszczoną głową wychodzę z biura. Szyję mam w czerwonych plamach i nie chcę, żeby ktoś to zauważył.

Bezpieczna w swoim pokoju, zamykam drzwi i zerkam do lusterka. Szminka i odrobina pudru. Kredkę do oczu odpuszczam, bo za bardzo trzęsą mi się ręce, ale szczotkuję włosy i spryskuję się perfumami. Nie chcę, żeby ciągnął się za mną zaduch więziennych cel.

Przesuwam papiery na brzeg biurka i poprawiam oprawione w ramkę zdjęcie. Piątkowy wypad na drinka. Ale tym razem tylko na jednego.

Tak, dzisiaj wszystko pójdzie zgodnie z planem.

* * *

Nasza grupa wypełnia pół baru, obskurnej piwnicznej speluny, ulubionej knajpy okolicznych adwokatów i kancelistów. Schodząc na dół, widzę, że Robert macha do mnie szklanką, więc siadam obok niego.

– Wina? – pyta.

– Zdecydowanie. Ale tylko jeden kieliszek. Chcę wcześ­niej wrócić do domu.

Nikt tego nie komentuje. Patrick nawet się ze mną nie przywitał. Z kieliszkiem czerwonego wina w ręku siedzi po drugiej stronie stołu, pogrążony w rozmowie z Alexią, tą aplikantką. Jak zwykle dystyngowany i przystojny. Z trudem uciekam wzrokiem w bok.

– Ładnie wyglądasz. Ścięłaś włosy? – Sankar jest w dob­rym nastroju. – Nie uważacie, że Alison dobrze wygląda? Robert? Patrick? Patrick! – prawie krzyczy. Patrick nie podnosi wzroku. Robert, który rozmawia z jakimś urzędnikiem, odwraca się, kiwa głową i podnosi szklankę jak do toastu.

– Pierwsze morderstwo, gratuluję! Jeszcze trochę i zasiądziesz w Tajnej Radzie Jej Majestatu! A nie mówiłem? Mówiłem już w zeszłym roku, zaraz po tym, jak dałaś czadu na apelacyjnym.

– Nie przesadzajmy, ale dzięki. Widzę, że jesteś w dob­rym humorze. – Mam wesoły głos. Nie wiem, czy Patrick zauważył, że przyszłam, ale mi to wisi.

– Jest piątek, a jutro wyjeżdżam na tydzień do Suffolk. Ty też powinnaś wziąć kiedyś urlop.

Uśmiecham się i przytakuję. Jasne, że powinnam. Tydzień nad morzem, byłoby miło. Wyobrażam sobie, że przemykam między falami – jak na tych śmiesznych obrazach, które widuje się w niektórych domach wypoczynkowych; szczelnie opatulona kocem, jem rybę z frytkami na plaży omiatanej chłodnym październikowym wiatrem znad Morza Północnego, a potem wrzucam do pieca polana w elegancko urządzonym domku. Nagle przypominają mi się leżące na biurku akta. Odpada, nie teraz.

Robert dolewa mi wina. Piję. Rozmowy omywają mnie jak woda. Robert krzyczy coś do Sankara, Patricka i do mnie, padają lepsze i gorsze dowcipy, wybucha coraz głośniejszy śmiech. Znów wino, kolejny kieliszek. Dołączają do nas inni adwokaci, ktoś macha paczką papierosów. Palimy na zewnątrz. Nie, nie, teraz ja kupię, ciągle ci podkradam – szukam drobnych, potykając się, idę na górę i staję przed ladą. Marlboro lights wyszły, są tylko camele, ale co to za różnica? I tak, napijmy się jeszcze, jeden kieliszek, drugi, a potem kilka luf czegoś lepkiego i ciemnego. Ściany, rozmowy, żarty, wesołe historyjki – wszystko wiruje coraz szybciej i szybciej.

– Mówiłaś, że chcesz wcześniej wyjść.

Teraz się skup. To Patrick. Stoi tuż przede mną. Pod pewnym kątem wygląda jak posrebrzony Clive Owen. Szukając najlepszego, przekrzywiam głowę to w lewo, to w prawo.

– Chryste, znowu się urżnęłaś.

Chcę go wziąć za rękę, lecz cofa się gwałtownie i rozgląda. Siadam prosto i odgarniam włosy z twarzy. Pozostali już wyszli. Jak to możliwe, że nie zauważyłam kiedy?

– Gdzie są wszyscy?

– W klubie. W Swish. Masz ochotę pójść?

– Przecież jesteś z Alexią.

– Więc jednak mnie zauważyłaś. Myślałem, że…

– To ty mnie ignorowałeś. Nawet się ze mną nie przywitałeś. – Na próżno próbuję ukryć oburzenie.

– Hej, po co się tak spinasz? Udzielałem jej tylko rad.

– Jasne, czysto zawodowych! – Już za późno, wylewa się ze mnie cała zazdrość. Dlaczego zawsze mi to robi?

* * *

Idziemy do klubu. Parę razy próbuję wziąć go pod rękę, lecz wyrywa się, wpycha mnie do ciemnego zaułka między dwoma biurowcami i chwyta za twarz.

– Kiedy tam będziemy, trzymaj łapy przy sobie! – syczy.

– Nigdy się do ciebie nie dobieram.

– Nie chrzań, dobra? Kiedy byliśmy tu ostatni raz, dobierałaś się do mnie tak nachalnie, że wszyscy to widzieli. Próbuję cię tylko chronić.

– Mnie? Raczej siebie. Nie chcesz, żeby cię ze mną widziano. Jestem za stara i… – mówię coraz ciszej, w końcu milknę.

– Jeśli zamierzasz tak ze mną rozmawiać, lepiej wracaj do domu. Chodzi o twoją reputację. Tam są wszyscy twoi koledzy.

– Chcesz przelecieć Alexię, po prostu usuwasz mnie z drogi… – Z oczu płyną mi łzy, całą godność szlag trafił.

– Tylko nie rób mi scen, dobra? – mówi cicho z ustami tuż przy moim uchu. – Jeśli znów narozrabiasz, już nigdy się do ciebie nie odezwę. A teraz zmiataj.

Odpycha mnie i znika za rogiem. Jestem w szpilkach. Potykam się i opieram o ścianę, lecz zamiast chropowatego cementu i cegły, czuję pod palcami coś lepkiego. Prostuję się, wącham rękę i zbiera mi się na wymioty. Gówno. Jakiś żartowniś wysmarował gównem całą ścianę. Smród otrzeźwia mnie bardziej niż to, co wysyczał mi do ucha Patrick.

Czy to znak, że powinnam sobie odpuścić? Chrzanić to! Nie ma mowy, żebym pozostawiła go samemu sobie, nie z tymi wygłodniałymi aplikantkami gotowymi zrobić wszystko, żeby tylko zaimponować najważniejszemu doradcy w zespole. Pocieram dłonią o czysty kawałek ściany, zeskrobuję najgorszy syf i uśmiechając się do wykidajły, w miarę pewnym krokiem wchodzę do klubu. Jeśli dob­rze umyję ręce, nikt nic nie poczuje. Nikt się nie dowie.

* * *

Jeszcze tequili? Jasne! Kolejna lufa, już trzecia. Dudni muzyka. Podryguję z Robertem i Sankarem, pląsam z aplikantami, pokazując im, jak się tańczy: uśmiecham się, biorę ich za ręce, kręcę się, wiruję na wstecznym biegu, tańczę solo z rękami nad głową i włosy opadają mi na oczy. Znów mam dwadzieścia lat i nie ciążą mi żadne troski, więc dalej, kolejny łyk, tym razem dżinu z tonikiem, z odchyloną głową i włosami na twarzy, w rytm muzyki.

Patrick też gdzieś tu jest, ale wszystko mi jedno. Nie wypatruję go i nie obchodzi mnie, że tańczy brzuch w brzuch z Alexią z uśmiechem, który powinien zachować tylko dla mnie. Umiem grać w tę grę. Kręcąc biodrami, podchodzę do baru. Wyglądam jak marzenie. Mam prawie czterdzieści lat, ale ze sprytnie ułożonymi ciemnymi włosami mogę śmiało stawać w szranki z każdą obecną tu dwudziestolatką. Nawet z Alexią. Zwłaszcza z Alexią. Patrick przejrzy na oczy. O tak, pożałuje, cholernie pożałuje, że stracił szansę i wszystko spieprzył.

Grają nową piosenkę, coś w cięższym rytmie, i popycha mnie dwóch facetów wychodzących na parkiet. Chwieję się, tracę równowagę, przewracam się i z kieszeni wypada mi telefon. Potrącam jakąś kobietę z kieliszkiem w ręku i czerwone wino chlusta na jej żółtą sukienkę i moje buty. Kobieta patrzy na mnie z odrazą i odwraca się. Z mokrymi kolanami klęczę w kałuży wina, próbuję się trochę pozbierać.

– Wstawaj.

Podnoszę i opuszczam głowę.

– Zostaw mnie.

– Jesteś w takim stanie, że nie mogę. No, rusz się.

Patrick. Chce mi się płakać.

– Przestań się ze mnie naśmiewać.

– Z nikogo się nie naśmiewam. Chcę tylko, żebyś wstała i wyszła. Na dziś wystarczy.

– Dlaczego mi pomagasz?

– Ktoś musi. Twoi znajomi znaleźli wolny stolik i piją prosecco. Nie zauważą, że wychodzimy.

– My? Idziesz ze mną?

– Jeśli dasz radę. – Wyciąga rękę i pomaga mi wstać. – Idź. Spotkamy się przed klubem.

– Mój telefon… – Rozglądam się po podłodze.

– Co twój telefon?

– Wypadł mi z kieszeni. – Leży pod stolikiem na skraju parkietu. Ekran jest pęknięty i lepki od piwa. Wycieram go w spódnicę i wychodzę.

* * *

Nie dotyka mnie w drodze do kancelarii. Milczymy, nie rozmawiamy, a już na pewno nie o tym. Wkładam klucz do zamka, otwieram drzwi i wprowadzam kod, żeby wyłączyć alarm. Udaje mi się dopiero za trzecim razem. Patrick wchodzi do biura, bez choćby jednego pocałunku zrywa ze mnie ubranie i popycha na biurko. Wyrywam się i odwracam.

– Nie powinniśmy tego robić.

– Mówisz to za każdym razem.

– Poważnie.

– To też brzmi znajomo. – Śmieje się, przyciąga mnie do siebie i całuje. Odwracam głowę, ale chwyta mnie za twarz. Moje usta stawiają opór, lecz już po chwili ulegam, czując jego zapach i smak.

Mocniej. Szybciej. Dźga mnie od tyłu, a ja z głuchym stukotem walę głową w leżące na biurku teczki. Patrick nieruchomieje i przesuwa się wyżej.

– Nie, nie chcę, nie…

Znów wybucha śmiechem i mówi: Ciii. Jedną ręką chwyta mnie za włosy, drugą dociska do biurka, a ja z cichym szlochem tłumię krzyk bólu. Znów walę głową w biurko i spadające teczki pociągają za sobą zdjęcie. Roztrzaskuje się szkło i mam tego dosyć, lecz nie mogę go powstrzymać, nie mogę, nie chcę i chcę, chcę i nie chcę, nie chcę i chcę. Przestań, nie, nie przestawaj, przestań, nie, i tak w kółko, aż słyszę jego jęk, aż nieruchomieje, wychodzi ze mnie, wyciera się i prostuje.

– Patrick, musimy z tym skończyć. – Podnoszę się, podciągam majtki i rajstopy, poprawiam i wygładzam spódnicę. On podciąga spodnie i wkłada do nich koszulę. Próbuję zapiąć bluzkę.

– Wyrwałeś mi guzik. – Drżą mi palce.

– Przyszyjesz.

– Tu nie mogę.

– Nikt nie zauważy. Nikogo tu nie ma. Wszyscy śpią. Jest trzecia rano.

Rozglądam się i znajduję guzik. Wciskam stopy do butów, potykam się i wpadam na biurko. Pokój wiruje, w głowie mam mętlik.

– Poważnie. Musimy przestać. – Chce mi się płakać.

– Ciągle to powtarzasz. – Nie patrzy na mnie. Wkłada marynarkę.

– Mam dość. Nie mogę tak dłużej. – Płaczę już na całego.

Podchodzi do mnie i ujmuje w dłonie moją twarz.

– Alison, jesteś pijana. I zmęczona. Nie chcesz z tym skończyć i dobrze o tym wiesz. Ja też nie chcę.

– Tym razem mówię serio. – Cofam się i próbuję przybrać stanowczą minę.

– Zobaczymy. – Nachyla się i całuje mnie w czoło. – Idę. Pogadamy po weekendzie.

Wychodzi, zanim zdążam cokolwiek dodać. Opadam na fotel w kącie pokoju. Gdybym tylko tak się nie upiła. Wycieram rękawem smarki i łzy, głowa opada mi na ramię i odpływam w niebyt.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Krwawa pomarańcza

Подняться наверх