Читать книгу Nie ma mowy! - Helen Russell - Страница 6
Prolog
ОглавлениеPatyki trzaskają mi pod stopami, odgarniam gałęzie sprzed twarzy. Biegnę. Naprawdę biegnę. Serce tak mi wali, jakby zaraz miało wyrwać się z piersi i ruszyć przodem. Deszcz zacina z niesłabnącym uporem. Jestem już tak przemoczona, że w innej sytuacji ubranie boleśnie by mnie obcierało, ale z zimna nie czuję nic poniżej pasa. Mózg grzechocze mi w czaszce za każdym razem, kiedy nadeptuję bosą nogą na szorstką paproć. Tyle razy zaplątałam się w różne krzaki i nisko zwisające gałęzie, że mam we włosach zapas podpałki na porządne ognisko.
Wilgotna mgła opada. Pędzę przez gęstniejący półmrok, w oddali rozlega się jakieś echo. Wrony skrzeczą, gdzieś nade mną przetacza się grzmot. W tym lesie na pewno nie mieszkają żadne księżniczki ani mówiące zwierzątka gotowe nieść pomoc zbłąkanym dziewczętom. To bardziej Blair Witch Project niż Królewna Śnieżka.
Nagle tracę równowagę na czymś brązowym i oślizgłym.
Oby to był ślimak, oby to był ślimak, błagam, oby to był ślimak… Nie zatrzymuję się jednak, żeby sprawdzić. Muszę dotrzeć na polanę, myślę, szarpiąc przed siebie wszystkimi kończynami. Adrenalina sięga zenitu, wydaje mi się, że już prawie frunę. Aż nagle zahaczam nogą o wystający korzeń i z głuchym uderzeniem padam na leśne poszycie.
A więc to tak umrę, uświadamiam sobie z twarzą w błocie. Żegnaj, świecie, to była niezła przygoda.
Odczekuję chwilę, ale nic się nie dzieje.
Szlag, nie zabiłam się! To znaczy, że muszę dalej biec… Włącza mi się jakiś pierwotny instynkt przetrwania i znajduję w sobie dość sił, żeby się ruszyć. Wygląda na to, że nic sobie nie złamałam (może poza nosem…), więc się podnoszę. Dotykam wargi i widzę na palcach świeżą, jaskrawoczerwoną krew. To teraz bez znaczenia, znów zrywam się do biegu, gnam w stronę migoczącego światła.
– Aaaaaaa!
Słyszę w oddali czyjś głos. Biegnę ze zdwojonym wysiłkiem. Po chwili rozlega się kolejny wrzask.
– Aaaaaaa!
Lekko się zataczam, ale pędzę przed siebie, aż korony drzew wreszcie się przerzedzają, a z mroku wyłania się dywan liści. Zbliżam się do gorących pochodni i niemal od razu moje ubranie zaczyna parować.
– Halo?
Od dwunastu godzin nie używałam głosu i teraz nie jestem nawet pewna, jak to się robi. Próbuję jeszcze raz. Brzmię, jakbym miała usta pełne owsianki.
– Ktoś tu jest?
Rozkładam ramiona, otwierając klatkę piersiową, i krzyczę:
– Aaaaaaa!
Zza krzaków wyskakują dwie ubłocone, na wpół zdziczałe kobiety i odpowiadają wrzaskiem:
– Aaaaaaaa!
Jedna jest niska, ciemnowłosa i przysadzista. Druga – wysoka, smukła jak modelka i skandalicznie młoda, o twarzy okolonej burzą aksamitnych karmelowych włosów, które wydają się lśnić nawet pod warstwą błota.
Patrzymy sobie w oczy i już wszystkie wiemy, że życie nigdy nie będzie takie jak dawniej, cokolwiek się teraz wydarzy. Przez kilka sekund ryczymy z głębi trzewi, aż wtem na polanę wytacza się trzecia postać – kulejąca starsza blondynka o mahoniowej skórze i włosach zaczesanych do tyłu przez gęste krzewy.
Kobieta wydaje z siebie średnio entuzjastyczny gardłowy okrzyk, po czym zgina się wpół. Opiera dłonie na kolanach, żeby dojść do siebie.
– O matko, skurcz…
Chwyta się za łydkę i ciężko dyszy, próbując złapać więcej powietrza w płuca.
– Potrzebuję… – zaczyna, a ja obawiam się, że zaraz powie „pomocy lekarza” i będę zmuszona jakoś zareagować, ale na szczęście nie ma takiej potrzeby. – Ginu – charczy.
Nagle rozlegają się powolne oklaski.
Z pobliskiego drzewa schodzi mężczyzna o potężnej, szerokiej piersi, ubrany tylko w haremki. Z małpią zręcznością zsuwa się po gałęziach, a następnie raźnym krokiem maszeruje przez polanę. Włosy ma zebrane w kok. Poprawia wisiorek z haczyka na ryby – niezbyt szczęśliwie dobrana ozdoba, jakby mnie kto pytał.
Palant.
Od dawna uważam mężczyzn w koczkach za podejrzanych. Umieszczam ich w tej samej szufladce co kobiety, które noszą bandany i dużo marudzą.
– Dobra robota, wikingowie – mówi gość z koczkiem. W jego angielszczyźnie pobrzmiewa lekki akcent. – No, kto się czuje jak mistrz świata?
Nogi mi dygoczą jak u srającego psa. Jestem prawie pewna, że mam właśnie atak serca, i czuję dziwne mrowienie rozchodzące się od czubka głowy.
Postanawiam nie odpowiadać.
– Och, masz robaczki we włosach! – ćwierka pomocnie młoda kandydatka na modelkę. – Ooo, pajączek! Myśli, że to jego nowa sieć!
– Super. Dzięki.
– No, zaryczcie! – żąda półnagi facet.
Patrzymy na niego z żądzą mordu w oczach, ale długonoga donosicielka na pająki posłusznie nabiera powietrza w płuca.
– Aaaaaa! – wyje radośnie.
– Dalej, reszta! – Koleś z koczkiem podchodzi tak blisko, że prawie dotyka mojej twarzy, i wrzeszczy mi prosto w nos: – Aaaaaaa!
Ocieram krople jego śliny z policzka.
– Poczujcie smak wolności!
Czy „wolność” powinna smakować jak błoto i wędzona makrela?
– Połączcie się w jedno z pierwotnym lasem!
Jedyne, z czym mam ochotę się teraz połączyć w jedno, to gorący prysznic, stwierdzam, patrząc na ubabrane ciuchy, posiniaczone kończyny i zakrwawione kolana. Jak się tu znalazłam? Moje życie było takie… czyste. Takie uporządkowane. Wolne od insektów, myślę tęsknie, drapiąc się po głowie. A mimo to…
Patrzę na niską kobietę z odgarniętymi z czoła brązowymi włosami. Znam ją od zawsze. Mruży oczy i zbliża się do mnie. W jej policzkach pojawiają się dołeczki zdradzające, jak bardzo jej się to wszystko podoba. Twarz ma zaróżowioną, pięści zaciśnięte. Otwiera usta i wydaje z siebie prymitywny wrzask. Ten dźwięk wzbierał w niej przez trzydzieści pięć lat. Jest tak głośny, że aż odskakuję i przez chwilę zbieram się w sobie, zanim udaje mi się przywołać w trzewiach energię na odpowiedź. W końcu znajduję siłę. Dużo siły. Całe napięcie, strach i ból ostatnich kilku dni – ostatnich kilku lat – wylewają się ze mnie w jednym długim okrzyku wojennym.
– AAAAAAAAA!
Gość z koczkiem jest pod wrażeniem.
– O to chodzi! Berserk!
Ryczymy dalej, aż na polu bitwy zostajemy tylko we dwie.
Może nie mam tak pojemnych płuc jak ona, za to przeżyłam poród. Dwa porody. Prędzej zdechnę, niż dam jej wygrać pojedynek na wrzaski.
Jej ryk przechodzi w warkot, a potem w charczenie. Kobieta ciężko sapie i wykończona potrząsa ramionami.
Ale ja nie przestaję.
Nie sądziłam, że mam w sobie takie pokłady dzikiego ryku, ale teraz prawie cztery dekady berserku wylewają się ze mnie wściekłym strumieniem:
– AAAAAAAAAAAAAAA!
Wrzeszczę w leśną pustkę tak zaciekle, że obraz zaczyna mi się rozmywać.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Czuję, że głowa robi mi się lekka, a po chwili mam wrażenie, że ktoś odłupał mi czubek czaszki jak skorupkę jajka na twardo.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Unoszę się w powietrzu. Płynę w górę, coraz wyżej i wyżej, aż widzę naszą grupkę z lotu ptaka. Drzewa zmieniają się w małe plamki. Ludzie w mrówki. Wreszcie… kolana uginają się pode mną, a czoło uderza głucho o ziemię.
Wszystko znika w czerni. Tracę przytomność.