Читать книгу Nie ma mowy! - Helen Russell - Страница 7
1
ОглавлениеTrzy tygodnie wcześniej…
– To się pisze R-A-Y. Ray.
Znudzona do nieprzytomności kobieta drapie się w czubek głowy długopisem, jednym uchem słuchając moich wyjaśnień. Nad nami buczą jarzeniówki, wyjściowe buty już miażdżą mi palce u stóp i czuję wibrowanie telefonu w kieszeni (akurat to jest całkiem przyjemne) – każdy pulsujący sygnał informuje o ważnych wiadomościach, których nie mogę przeczytać, bo marnuję cenne sekundy na tę wymianę zdań.
– Jeszcze raz? – Kobieta wzdycha.
Ponownie wyjaśniam problem, ale kiedy tylko zaczynam mówić, jej oczy natychmiast zachodzą mgłą.
– Tu jest napisane „Sray”. – Macham jej przed nosem zalaminowanym prostokątem, żeby zilustrować pomyłkę. – A ja nazywam się Alice Ray.
– Nie „Sray”?
– Nie.
– Aha… – Baba znów się drapie, a potem uważnie ogląda nasadkę długopisu, chyba w nadziei, że wygrzebała jakiś skarb. – Nie możemy zostawić tak, jak jest?
– Mam przez dwa dni chodzić z identyfikatorem, który twierdzi, że nazywam się Alice Sray?
– Tak?
– Na konferencji „Twój uśmiech to twój sukces”?
– Nie.
Kobieta poprawia się na plastikowym krzesełku i wyciąga rękę w moją stronę, nie podnosząc wzroku.
– Dziękuję. – Podaję identyfikator i łagodzę ton głosu. – Nie chcę sprawiać kłopotu, ale jestem tu wśród współpracowników, ludzi z mojej branży, i występuję…
Przyglądam się, co robi kobieta za biurkiem, i tracę wątek. Wybiera z plastikowego pudełka niezmywalny marker. Ściąga zębami zatyczkę i skreśla literę „S”. Następnie dorysowuje nad nią… „:)”.
Serio? Tak to rozwiążemy?
– Nie mogłabym po prostu dostać nowego?
Babsztyl posyła mi spojrzenie tak pełne nienawiści, że aż mnie odrzuca, jakbym przypadkiem weszła w pole siłowe. Odchodzę niechętnie, ale przedtem jeszcze patrzę na nią morderczym wzrokiem, mającym komunikować: „Jesteś na mojej liście totalnych gangren, które zasługują na wdeptywanie w każdą kałużę i zatrzaskiwanie drzwi przed nosem”. Babsko znów drapie się po potylicy. Żeby tak wszy dostała!
– Następny! – szczeka.
I już nic nie wskóram.
Mam trochę czasu do zabicia przed swoim panelem. Obiecałam sobie, że się trochę wysilę i spróbuję poznać nowych ludzi, zamiast jak co roku popatrywać tęsknie na stolik z darmowymi ciastkami, wciągając surową marchewkę i skandalicznie drogie batoniki paleo.
Powinnam zdobywać kontakty. Uśmiechać się do ludzi i sprawiać wrażenie „przystępnej”. Nie żebym się bała interakcji z innymi przedstawicielami mojego gatunku… po prostu…
– O, hej!
O, szlag.
– Alice?
Koleś w okularach mruży oczy i wpatruje się w smycz, która teraz ociera mi się o piersi, a ja przypominam sobie powód numer sto czterdzieści dwa, dla którego nienawidzę konferencji. Jakiś żartowniś zawsze tak wymierzy smycz, żeby identyfikator wisiał idealnie na wysokości cycka. Dzięki temu każdy KPS (Konferencyjny Pasożyt Seksualny – przyczyna numer sto czterdzieści jeden) ma okazję, żeby się trochę poślinić i zaryzykować dyskretne macanko1 (przyczyna numer sto czterdzieści trzy) . Teraz Okularnik ustawia się w dziwnym przykucu, zginając nogi w kolanach tak, by znaleźć się na poziomie mojej miseczki A, po czym podnosi wzrok i dziwnie mi się przygląda.
– Alice… Sray?
– Ray.
– Jasne! Tak! Spotkaliśmy się w zeszłym roku! – Wyciąga rękę.
– Och, pewnie, pamiętam! – Nie pamiętam.
Po uskutecznieniu jednego z tych uścisków dłoni, które trwają pięć minut z zegarkiem w ręku, gość zaczyna nawijać o nowej nici dentystycznej, którą promuje jego firma.
– Nić Mocy została opracowana przez NASA! To przyszłość akcesoriów do higieny jamy ustnej!
Przytakuję uprzejmie, aż wreszcie telefon zaczyna mi podrygiwać w kieszeni, więc natychmiast rzucam się na okazję do ucieczki.
– Strasznie cię przepraszam, możemy się złapać później? Muszę odebrać, a potem zmykam na swój panel.
Tak naprawdę „Leczenie kanałowe nie musi przyprawiać o ból zębów” zaczyna się dopiero za pół godziny, ale jest granica gapienia się na ciasteczka przekładane kremem z aspartamu. No i jestem towarzyską porażką uwięzioną w ciele dentystki.
– A zostajesz do końca? Krążyły plotki, że Malala ma wygłosić zamykającą prelekcję, ale przed chwilą widziałem tego magika, który występował rok temu, więc obawiam się, że czeka nas powtórka z pokazu Wróżki Zębuszki…
Fluorescencyjna tuba nad moją głową zaczyna migotać. Na samą myśl o kolejnych dwudziestu czterech godzinach spędzonych w przestrzeni zupełnie pozbawionej naturalnego oświetlenia, gdzie wszyscy żywią się wyłącznie przetworzonym jedzeniem i dentystycznymi żarcikami, robi mi się słabo. Przyrzekam, że postaram się wpaść na jego panel „Próchnica kontratakuje”, i się ulatniam. Mam jedno nieodebrane połączenie, ale nie szkodzi. Rozmowy przez telefon sprawiają mi tyle samo radości co pogaduszki na żywo.
Nie zawsze taka byłam, ostatnio jednak zaczęłam się wypalać. Jakbym zużyła wszystkie pokłady uprzejmości w gabinecie dentystycznym i w kontaktach z dziećmi i już nic mi nie zostało. Właśnie to robią z człowiekiem blisko osiem lat rodzicielstwa i osad dziesięciu długich lat grzebania ludziom w zębach. Nie wspominając o dożywotnim wyroku, jakim jest małżeństwo…
– Przepraszam? – zagaduję potężnego mężczyznę z zapoconym wąsem pilnującego wejścia za scenę. To owiane legendami miejsce, w którym, jak mnie zapewniono, znajdę prywatność, darmowy internet i „dobrą kawę”. – Mogę wejść?
– Wejście tylko dla osób z przepustką VIP, szanowna pani – informuje ochroniarz.
Jezu, jestem już „szanowną panią”? Innymi słowy: jestem stara…
– Mam taką specjalną niebieską smycz… – próbuję z nadzieją.
– Sray? – Gość marszczy brwi i przenosi spojrzenie z mojej twarzy na iPada. Stuka w ekran masywnymi paluchami. – Nie mam na liście żadnej Sray…
– Nazywam się Ray.
– Tu jest napisane „Sray”.
– Wiem. Ale powinno być „Ray”.
– Na pewno?
– Na sto procent.
Facet długo i uważnie przygląda się mojej klatce piersiowej – zakładam, że w celu weryfikacji mojej prawdziwej tożsamości – wreszcie odsuwa się na bok i pozwala mi wejść do uświęconej strefy spokoju. Powietrze jest przesiąknięte zapachem kanapek i feromonami kilkorga innych „ekspertów”, zaangażowanych w różne rytuały mające pomóc im przetrwać najbliższe dziewięćdziesiąt minut.
Rozlega się stukot szpilek i podchodzi do mnie jakaś kobieta. Ma perfekcyjny makijaż i spodnie tak ciasne, że pewnie będzie musiała sobie wieczorem zafundować kroplówkę z soku żurawinowego.
– Czy mam przyjemność… – zaczyna, po czym próbuje unieść zabotoksowane brwi. Ostatecznie się poddaje i wskazuje palcem na mój identyfikator.
– Ktoś się pomylił. Jestem Alice Ray. Cześć.
– Och! Jak miło. Będziesz na moim panelu, jestem przewodniczącą. – Kobieta trzepocze rękami, jakby chciała zaklaskać, ale tak, by dłonie w żadnym razie się nie spotkały.
Dziwne…
– Och, super.
Powiedz coś jeszcze, Alice, myślę, odezwij się. Szybko. Porozmawiaj z nią jak człowiek.
– Eee… – Próbuję coś wymyślić. – Czy ja dobrze widzę, że tam leżą ptysie?
Proszę bardzo, po raz kolejny zachwycam tłumy swobodnym wdziękiem i darem konwersacji…
– Co? No tak. Częstuj się!
– Dzięki.
Mowy nie ma. Prędzej niż ptysia zjadłabym półmisek, na którym go położyli.
Bo widzicie, ja nie jem cukru, przynajmniej oficjalnie. Chleba. Ziemniaków. Makaronu. Ryżu. Nabiału. Tłuszczów nienasyconych. Ani nasyconych, skoro już o tym mowa. Mięsa też nie. Może i mamy kły stworzone do odrywania kawałków zwierzęcych mięśni od kości, ale dość się nagrzebałam w zębach, żeby do końca życia czuć smród gnijącego mięsa tkwiącego gdzieś między trzonowcami. Chociaż przede wszystkim kiedyś wyczytałam, że od mięsa człowiek robi się ociężały – a ja nie mam czasu na ociężałość. W żadnym aspekcie życia. Oczywiście zdarzają mi się drobne zgrzyty. Jak w zeszłym miesiącu, kiedy opędzlowałam burgera z podwójną wołowiną… Ale to się wydarzyło pod osłoną nocy i nawet nie było przy mnie dzieci. No i każdy wie, że jeśli zjesz coś w samochodzie i nikt nie patrzy, to się nie liczy. Proste. Moje ulubione posiłki to takie obficie polane sosem wstydu.
– No dobrze. W każdym razie miło cię poznać – dodaje Żurawinowa Kroplówka, ściągając mnie z powrotem na ziemię.
– Bardzo miło – przytakuję.
Moja rozmówczyni przechyla głowę na bok i ściąga wargi, jakbym była bezdomnym kotem, który przywlókł jej martwe zwierzę do domu.
– I powodzenia, okej? Jeszcze piętnaście minut „Nie taki irygator straszny, jak go malują”, potem przerwa na siusiu i zaczynamy – informuje, klepie mnie po ramieniu i oddala się prędkimi, drobnymi kroczkami.
– Bardzo miło… – powtarzam i rozglądam się za najcichszym, najmroczniejszym kątem, w którym mogłabym się zaszyć i z nikim nie rozmawiać.
Wciskam się w wąską przestrzeń między czarną zasłoną a ścianą i patrzę, jak naczelny „Miesięcznika Stomatologicznego” rozcina kantem dłoni niewidzialnych przeciwników, żeby się wczuć w klimat, a higienistka celebrytka, którą widziałam w śniadaniówce, podskakuje na małej trampolinie. Z sali obok wychodzą prelegenci z właśnie zakończonej sesji „Nowe kierunki w leczeniu zatok”, a znany „terapeuta stomatologii alternatywnej” otwiera usta jak pisklę w gnieździe i odchyla głowę, żeby jego miniaturowa asystentka (dziecko? żona? jedno i drugie?) wkropiła mu pipetką porcję jakiejś magicznej substancji prosto do gardła.
Dzień jak co dzień, myślę. Staram się nie rzucać w oczy i w myślach błagam innych prelegentów, żeby trzymali się ode mnie na bezpieczną odległość. Zaraz karcę się w duchu – przecież tak naprawdę to zaszczyt, przywilej. Reprezentuję swoją klinikę i wypowiadam się w imieniu tysięcy bezimiennych dentystów przekopujących się przez hałdy żużlu na samym dnie branży stomatologicznej. Złapałam Pana Boga za nogi. Właśnie po to tak ciężko pracowałam – to moja zapłata za nieskończone nadgodziny, dodatkowe szkolenia i branie na swoje barki nadprogramowej odpowiedzialności. Wreszcie ktoś traktuje mnie poważnie.
W tym momencie rozlega się piosenka z Krainy lodu.
Nie reaguję natychmiast, bo przez ulubioną zabawę Charlotte („codziennie ustawiamy mamie inny dzwonek w komórce”) nie mogę być pewna, że to właśnie z mojego telefonu ryczy Elsa. W zeszłym tygodniu było Little Mix. Ale redaktor „Miesięcznika Stomatologicznego” przestaje siekać powietrze, człowiek pisklak odwraca się na krześle i już wiem, że jedyną osobą, od której może pochodzić ta melodia… jestem ja.
Niech to jasny…
Kiedy włączyłam dźwięk w telefonie? Wyławiam komórkę z torebki, zdrapuję z ekranu rozgniecioną rodzynkę, po czym odbieram.
– Halo?
– Hej – odzywa się głos Kłapouchego. – To tylko ja.
Zawsze „tylko ja”.
– Cześć. Właśnie idę na panel, nie za bardzo mogę teraz rozmawiać. Wszystko w porządku?
– No. Chciałem tylko sprawdzić, kiedy wra…
– Jutro. Najwcześniej, jak będę mogła. Tak jak zaplanowaliśmy.
– Tak, ale pociągi…
– Mam bilet.
Wyobraź sobie, że ja potrafię ogarnąć swoje życie, dodaję w duchu.
– …odwołane.
– Och.
– Podstawią autobus zastępczy. Mówili o tym w South East Today, zaraz po reportażu o ograniczeniach postojowych w Brent.
Nie mieszkamy w pobliżu Brent, ale mój mąż ma silną potrzebę niewyłączania telewizora ANI NA CHWILĘ, żeby przypadkiem nie przegapić czegoś „naprawdę ważnego”. Prawdopodobnie związanego z parkowaniem.
– No więc – ciągnie – najlepiej byłoby, gdyby cię ktoś odebrał…
– Poradzę sobie. Dzięki.
– Zawsze mogłabyś zadzwonić do…
– Tak, wiem, że mogłabym do niej zadzwonić. Wolałabym jednak tego nie robić.
Od razu wiem, że chodzi mu o Melissę. Kobietę, która zazwyczaj nie zajmuje zbyt wiele miejsca w moim życiu, ale oczywiście takie już moje zezowate szczęście, że konferencja odbywa się niedaleko jej domu. Nie mam najmniejszego zamiaru dzwonić do Melissy. Od miesięcy ledwo zamieniłyśmy dwa słowa i ostatnie, na co będę miała ochotę po dwudniowej konferencji stomatologicznej, to pogłębiona analiza przyczyn takiego stanu rzeczy. Albo jeszcze gorzej – zostanę zmuszona do udawania zainteresowania jej najnowszą obsesją. Albo teorią spiskową. Albo najnowszym zwierzęciem w jej przydomowym inwentarzu.
Greg wzdycha donośnie, po czym oferuje niechętnie:
– No wiesz, zawsze mogę…
– Nie, nie, dam sobie radę.
– Okej, jeśli jesteś pewna – zgadza się, o wiele za szybko i ze stanowczo zbyt wyraźną ulgą w głosie.
– Tak, tak. Słuchaj, muszę lecieć. Ludzie tu skaczą na trampolinach. Chyba powinnam zrobić sobie jakąś rozgrzewkę.
– Aha…
– No, dobra. To… pa.
– Nie chcesz wiedzieć, co u dzie…
Żurawinowa Kroplówka zbliża się do mnie, ciągnąc za sobą worek do siedzenia. Jej usta rozciągają się w sztywnym uśmiechu. Stuka w zegarek, żeby mnie popędzić.
– Muszę lecieć.
Już mam nacisnąć czerwoną słuchawkę oznaczającą „zakończ połączenie” z „Greg Komórka”, kiedy słyszę jeszcze pośpieszne: „Dzieci mają się dobrze, miło, że pytasz”. I to on się rozłącza.
Cholera… Jestem KOSZMARNĄ OSOBĄ.
Kocham je. Oczywiście, że je kocham. Mimo że od 2009 roku nie pozwoliły mi pospać dłużej niż do wpół do szóstej…
Dodaję własne imię do listy totalnych gangren i nagle ogarnia mnie przemożna potrzeba podrapania się po głowie. Jeśli pani Swędzący Łeb zafundowała mi wszy… no, to będzie karma. Wtem Żurawinowa Kroplówka prezentuje mi cały garnitur swoich ogromnych zębów i usiłuje unieść brwi w wyrazie twarzy, który ma sugerować komunikat „Możemy już iść?”, po czym wyprowadza mnie z pomieszczenia. I już jesteśmy na scenie.
Powinnam w tym momencie zaznaczyć, że dyskusja panelowa o leczeniu kanałowym jest tak przyjemna, jak można się tego spodziewać po tytule.
Po oklaskach trudno ocenić, kto odczuwa większą ulgę – publiczność czy paneliści.
– Cudnie… – Żurawina brzmi teraz trochę sztywno. Próbuje uwolnić higienistkę celebrytkę ze szponów naczelnego „Miesięcznika Stomatologicznego”, tak żeby podczas truchtu nie pękły jej spodnie. – To jak, lunch?
Wskazuje na półmiski pełne schludnie poukładanych ciast i kanapek. Widzę, że zaczyna się pocić. W sali jest duszno i choć nie ma tu okien, przy stole pojawiło się niepokojąco dużo much. Teraz gromadzą się na talerzu z babeczkami, przed którymi tkwi tabliczka z napisem „Przyjazne dla zębów! :)”. Higienistka przegania plujkę, a pani z cateringu rozgniata jeszcze kilka łyżką i strzepuje małe trupki z talerza, myśląc, że nikt nie zauważył.
Ja zauważyłam.
Nie ma tu nic, co mogłabym zjeść. A raczej nic, na co bym sobie pozwoliła. Więc nie jem. I to jest błąd. Bo zamiast tego piję. Już wkrótce przekonuję się, że trzeci kieliszek ciepłego wina nie smakuje tak źle jak pierwszy. A potem jakaś kobieta w hełmie z polakierowanych włosów wręcza mi ozdobiony napisem „Dentyści rządzą” różowy kieliszek na sznurku, który można zawiesić sobie na szyi. Większe kufle na piwo, wiszące na ciemnej smyczy, są prawdopodobnie zarezerwowane dla facetów, bo przecież mój kruchy kobiecy karczek nie udźwignąłby takiego ciężaru. W sumie nic mnie to nie obchodzi. Teraz mam WINO pod ręką w każdych okolicznościach. A nawet nie „pod ręką”, myślę i aż dygoczę z zachwytu nad tym nowatorskim rozwiązaniem… Wino bez użycia rąk!
Seminarium „Jak kamień nazębny w wodę” nagle staje się o wiele bardziej interesujące, i nawet magik od Wróżki Zębuszki nie wydaje się aż tak beznadziejny, kiedy jestem już w połowie nawalona („Ale JAK on to zrobił z tym gołębiem?!”). Ceremonia wręczenia nagród („najważniejszy moment każdego roku w branży”) okazuje się mniej bolesnym doświadczeniem niż zazwyczaj. Zaczynam nawet prywatną grę w bingo i piję za każdym razem, kiedy ktoś mówi „podnosimy poprzeczkę”, „najwyższej jakości usługi” albo „dać z siebie sto dziesięć procent”. Czuję się jak w The Apprentice, stwierdzam z zachwytem, z tą różnicą, że wszyscy mają minimalnie mniej natapirowane włosy!
Wkrótce otula mnie ciepły kocyk alkoholowej mgiełki. Otępia zmysły i sprawia, że czuję się powolniejsza – wręcz łagodniejsza – niż zwykle.
Ach, alkohol, myślę z czułością. Witaj, stary przyjacielu…
Kiedy się upijam, jestem znacznie bardziej towarzyska. Po zaskakująco przyjemnej pogawędce z higienistką celebrytką i kobietą, która prowadzi klinikę w Peckham, zostaję sama z dwoma facetami – jeden wygląda, jakby bardzo często jeździł na wakacje z przyczepą, a drugi jest wypacykowany jak plastikowa lalka, ewidentnie ma na twarzy bronzer (niewykluczone, że użył też maskary). Żywy Ken bierze mnie pod łokieć i oznajmia, że jest trenerem rozwoju osobistego.
– Specjalizuję się w wizualizacjach przedzabiegowych – wyjaśnia z entuzjazmem. – Zamknij oczy, pokażę ci!
Jestem patologicznie uczynna, towarzysko upośledzona i pijana, więc posłusznie zaciskam powieki.
Błagam, niech nie wyciąga penisa, modlę się w duchu. Po chwili wysłuchiwania bełkotu o „oddychaniu przeponą” otwieram ostrożnie jedno oko i z ulgą odnotowuję, że członek mojego rozmówcy nadal znajduje się w spodniach z podejrzanie łatwopalnego materiału, ale niepokoi mnie coś innego – blady odcisk po obrączce. To częste zjawisko na branżowych targach i konferencjach: smycze na szyje, obrączki do kieszeni.
Uprzejmie odmawiam rozochoconemu Jonowi Bon Joviemu, który proponuje, żebyśmy poeksperymentowali z koktajlami, a on w odpowiedzi mamrocze, że „dentystki są takie seksowne”.
Boże drogi…
To jest a) obrzydliwy tekst, b) protekcjonalna obraza mojego feminizmu i c) obrzydliwy tekst. Nikt po ukończeniu dwudziestego piątego roku życia nie powinien używać słowa „seksowny”. Pod żadnym pozorem.
Kartkuję swój mentalny katalog wymówek, żeby jak najszybciej się stąd wynitkować, ale po pięciu kieliszkach wina na sznurku mój mózg nie działa tak sprawnie jak zazwyczaj, więc kiedy podchodzi do nas wysoki, przystojny mężczyzna o fenomenalnym uzębieniu i sugeruje, żebyśmy przenieśli się do sali obok „na disco”, od razu się zgadzam.
– Uch, dzięki – szepczę, zataczając się lekko pomimo starań, żeby przemieszczać się w linii prostej. – Uratowałeś mnie przed kolejną demonstracją jego umiejętności hipnozy. Nie wspominając o treningu rozwoju osobistego. I tej sztuczce ze znikającą obrączką…
Pan Piękne Zęby żartuje, że na takich imprezach trzeba uważać na pieski, które zerwały się ze smyczy, a ja wybucham śmiechem, bo zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy przystojni mężczyźni okazują się jednocześnie zabawni – chociaż przecież nie muszą. I tak już mają przewagę, o której cała reszta może tylko pomarzyć. No i te doskonałe zęby…
Nagle facet rozmywa się w alkoholowej mgle, potem się rozdwaja, nakłada na siebie i znów rozjeżdża w dziwacznej iluzji wywołanej zbyt entuzjastyczną konsumpcją shiraza. Za sprawą tych nowych efektów specjalnych chodzenie staje się jeszcze większym wyzwaniem, ale jakimś cudem docieramy na miejsce.
W „sali imprezowej” grają Roxy Music (nie na żywo, budżet konferencji stomatologicznych nie jest aż tak imponujący…) i mniej więcej w tym momencie mój kieliszek shiraza zaczyna konspiracyjnie szeptać mi do ucha.
Shiraz: O, siemanko! Nie sądzisz, że fajnie by było wyskoczyć na parkiet? Trochę rozruszać towarzystwo?
Ja: Nie. Idź sobie. Jesteś pijana…
Shiraz, przerywając moją wypowiedź: Nie, to TY jesteś pijana! Zaufaj mi – fantastycznie tańczysz…
Ja: Nie. Muszę zachować kontrolę. W każdej sytuacji. To moja specjalność. Podobnie jak chowanie się w kiblu podczas imprez towarzyskich.
Shiraz: Oj tam! To dawna ty. Nuuudna ty, która bez przerwy haruje, jest ciągle zestresowana i od tygodni ani razu się nie uśmiechnęła! Teraz jesteś nową, FAJNĄ Alice!
Ja: NIE ZAMIERZAM tańczyć!
Shiraz: Pieprzenie w bambus! (Mój kieliszek nie przebiera w słowach).
Muzyka jest bardzo głośna, kręci mi się w głowie i nie jestem pewna, co się dzieje. Wszystko od tej chwili jest winą Bryana Ferry’ego z Roxy Music (i alkoholu, wspominałam już o alkoholu?). wydaje mi się, że przebieg wydarzeń wygląda następująco.
1) Pan Piękne Zęby bierze mnie za rękę i schodzimy na skraj parkietu.
2) Kieliszek na wino zwisający mi z szyi magicznie się napełnia, a Pan Piękne Zęby wyczarowuje nawet słomkę, więc jedyne, co muszę zrobić, to opuścić nisko brodę i zacząć ciągnąć (że się tak wyrażę…), żeby zafundować sobie kolejny strzał shiraza. A to naturalnie oznacza, że wypijam wszystko do ostatniej kropelki, a Pan Piękne Zęby proponuje dolewkę. Przyjmuję ten gest z wdzięcznością i piję jeszcze trochę. Cały proces powtarza się kilka razy, aż staję się zupełnie otępiała. „Czy nadal mam palce u nóg?” – zastanawiam się, dość abstrakcyjnie. Nie czuję ich co najmniej od pół godziny…
3) Hordy stomatologów stopniowo zalewają pomieszczenie, aż zostajemy wciśnięci w siebie jak sardynki w puszce.
4) I wtedy… Wtedy…
Spoglądam z góry na kobietę, która ma na sobie taką samą dziesięcioletnią kieckę z Zary jak ja, a na głowie niezmienianą od dziesięciu lat fryzurę. Kobieta wybucha nerwowym śmiechem – identycznym jak ten, który trenuję od dekady (uwaga, spoiler: to ja), a ja wrzeszczę na nią ile sił w płucach: ZA CHWILĘ POCAŁUJESZ MĘŻCZYZNĘ, KTÓRY Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ NIE JEST TWOIM MĘŻEM! PRZESTAŃ! PRZESTAŃ W TEJ CHWILI! TO ABSOLUTNIE, NIEZAPRZECZALNIE NIE JEST OJCIEC TWOICH DZIECI! PROSZĘ NATYCHMIAST ZAPRZESTAĆ DALSZYCH CZYNNOŚCI!
Ona jednak nie zaprzestaje.
Przez jakieś dwadzieścia sekund nie mam pojęcia, jak się z tym czuję. Co właściwie powinnam czuć? Przerażenie? Wyrzuty sumienia? O, teraz na pewno powinnam już mieć wyrzuty sumienia. Prawda? Nie powinnam się czasem wyrwać i uciec z płaczem? Gdyby to był film Richarda Curtisa, właśnie tak by się potoczyła ta scena… Szybko! Niech ktoś sprawdzi…
Ale jestem zmęczona. Potwornie zmęczona. I to zupełnie do mnie niepodobne. Bo, szczerze mówiąc, kto chciałby odgrywać właśnie tę rolę? Zamężnej matki dwójki dzieci, która liże się z obcymi facetami przy akompaniamencie Roxy Music na konferencji stomatologicznej gdzieś pod Birmingham?
A potem przypominają mi się jednocześnie wszystkie kłótnie z Gregiem z ostatnich dziesięciu lat – o to, kto robi więcej (ja…) i czy ta druga osoba to docenia (on kompletnie tego nie docenia…). I myślę sobie: to by było tyle? Czy to już zawsze tak będzie wyglądać? Przez kolejne osiemnaście lat? Albo jeszcze dłużej? Przy obecnych cenach nieruchomości i niepewnej sytuacji finansowej dzieci będą mieszkać z nami całą wieczność… (niech cię szlag, ekonomio!). I po tym wszystkim czeka nas przyszłość wypełniona gapieniem się na siebie w milczeniu, szukaniem tematów do rozmowy i wpatrywaniem się w zegar, aż nadejdzie pora, żeby iść spać? Przysięgałam, że będę z nim siedzieć, póki śmierć nas nie rozłączy. Ale w dzisiejszych czasach ludzie żyją potwornie długo, nie?
Niemal widzę malutkich doradców, którzy nagle pojawiają mi się po obu stronach głowy i próbują przekonać mnie do swoich racji:
Dobry Aniołek (miniaturowa blondyneczka w metalicznej kiecce; w skrócie – Kylie): Nie możecie się rozstać – dopiero co wyremontowaliście łazienkę! I już zaklepaliście ekipę do dobudówki na wiosnę. Masz dwoje cudownych dzieci, no i chyba nie chcesz być „kobietą, która pogrzebała swoje małżeństwo na konferencji stomatologicznej”!
Niezbyt Dobry Aniołek (vel Shiraz): Greg-Śmeg… Tak naprawdę chcesz, żeby ktoś zadarł ci kieckę i wybzykał cię do nieprzytomności. A to już od dawna się nie zdarzyło. Na pewno nie po Brexicie…
A potem… ciemność.
Budzę się w pokoju hotelu Premier Inn przy centrum kongresowym, zupełnie naga, nie licząc smyczy z identyfikatorem „Alice Sray”. Leżę rozwalona na podejrzanie upaćkanej kołdrze i wygląda na to, że jestem sama. Miniaturowe buteleczki z kosmetykami, posegregowane kolorystycznie i ustawione na szafce nocnej w perfekcyjnie symetrycznej kompozycji, potwierdzają, że jestem we własnym pokoju. Mimo to muszę przyznać… nie wygląda to najlepiej.
Jestem sponiewierana i półprzytomna. Głowę mam tak ciężką, że ledwo mogę ją unieść. Muszę podeprzeć się na rękach i przeturlać się po łóżku jak komandos, żeby usiąść na krawędzi. Pokój robi obrót: pełne trzysta sześćdziesiąt stopni wokół mnie, więc uznaję, że najlepiej się nie forsować. Zsuwam się z pościeli na podłogę. Mam kwaśny posmak w ustach, a z każdego pora mojej skóry aż paruje nieświeży smrodek pogardy dla samej siebie. Wpełzam do łazienki, ochlapuję twarz zimną wodą i próbuję spojrzeć w lustro. Widzę kobietę o wargach ściągniętych w cienką linię, cerze barwy zupy ogórkowej i suchych, potarganych włosach. Jest wychudzona z wyczerpania – każde żebro wyraźnie odznacza się pod skórą – ale brzuch ma galaretowaty z powodu braku czasu na ćwiczenia od 2009 roku. I może też z powodu nocnych sesji sam na sam z drożdżówkami i hamburgerami. Zamiast oczu ma dwie wąskie, czerwone szparki, a na całej twarzy wyraźnie widać to coś, co kolorowe magazyny nazywają „efektem nadmiaru wina”.
– W życiu nie chciałabym wyglądać na tak zmęczoną – mówię na głos, a straszydło z lustra niemo powtarza moje słowa.
Aaaaaach…
Nie poznaję tego nowego odbicia. A raczej nie chcę go rozpoznać. Mój umysł jest poharatany. Wręcz spruty. Zmuszam się do kilku powolnych oddechów i próbuję nie zwymiotować, kiedy czuję kwaśne powietrze unoszące mi się z ust. Odkręcam wodę pod prysznicem – ustawiam najwyższą możliwą temperaturę i już po chwili para oblepia lustro, ratując mnie przed własnym odbiciem. Następnie ściągam smycz lepiącą mi się do spoconej klatki piersiowej, wyklinam cellulit na udach i mocno szoruję ciało hotelową myjką, która najlepsze lata ma już dawno za sobą.
Mycie jest wspaniałe, myślę. Naprawdę cudowne. Powinnam się częściej myć… Szkoda, że nie mogę umyć sobie też wnętrzności, za to upewniam się, że każdy dostępny skrawek ciała jest porządnie wyszorowany, po czym myję zęby i drapię się po języku nowiutką firmową szczoteczką z konferencyjnej paczki powitalnej. Szoruję też zdradliwe wargi, które tak mnie wczoraj urządziły. Wściekłe mycie jamy ustnej wywołuje słaby odruch wymiotny, ale tłumaczę sobie, że to niewielka cena za wrażenie czyst(sz)ej twarzy.
I wtedy uderza mnie poczucie winy.
Spada jak ołów, najpierw miażdży mi pierś, potem spływa do brzucha, aż w końcu wydaje mi się, że jedyne, co mogę ze sobą zrobić, to pozwolić nogom się ugiąć i osunąć się na zimne łazienkowe kafelki.
Charlotte i Thomas.
Lat siedem i pięć.
Roześmiani. Buzie spuchnięte od snu.
Zbiegają właśnie po schodach w rozchełstanych szlafrokach. Jedzą jajka na miękko z grzankami. Szorują buzie ręcznikami, aż robią im się całe różowe i błyszczące. Albo, obliczam, jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, oboje pachną już słodką świeżą miętą po dwóch minutach mycia zębów elektrycznymi szczoteczkami, które dostali pod choinkę. Tęsknię za nimi. I sama myśl, że mogłam zrobić coś, co ich skrzywdzi, kaleczy mnie jak gwóźdź. Bo bez względu na problemy, które mamy z Gregiem, nie mogę zapominać, że to ich ojciec. Będę musiała zacząć się z nim dogadywać. Jakoś. Lepiej niż do tej pory.
Było łatwiej, kiedy pracował. Miał po co wstawać rano z łóżka. Wysilał się, golił, od czasu do czasu nawet uprasował sobie koszulę. Nigdy nie planowaliśmy, że zostanie w domu na dłużej, to miało być chwilowe rozwiązanie. „Tylko dopóki nie znajdę sobie czegoś nowego”, powiedział. Więc wzięłam na siebie więcej obowiązków w klinice i zaczęłam zostawać po godzinach. W końcu dostałam awans, a razem z nowym stanowiskiem trafił mi się „zaszczyt” okazjonalnych występów na różnych targach i konferencjach, takich jak ta. Greg obiecał, że będzie zajmował się dziećmi i wykorzysta tę okazję, żeby wreszcie usiąść nad Fundamentalnym przewodnikiem po Stonehenge – projektem, który ponoć wymyślił sobie jeszcze na studiach, ale potem był zmuszony go odłożyć ze względu na… no cóż, życie. I tak nasz pokój gościnny zmienił się w świątynię druidów, formacji skalnych i magazynów naukowych. Tyle tylko, że ta część z zajmowaniem się dziećmi średnio mu wychodziła. Nadal musiałam gotować, sprzątać i zabierać dzieciaki do szkoły. A on ledwo pamiętał, żeby je odebrać od opiekunki, po czym wracał do domu i zalegał na kanapie albo zasypiał w „gabinecie” na „łóżku dziennym”. Które z czasem zaczęło zmieniać się w jego łóżko nocne.
Od miesięcy nie wysłał nigdzie CV. A kiedy zaproponowałam, że przeczytam jego książkę – albo przynajmniej te rozdziały, które już skończył – Greg nagle położył uszy po sobie. Spławił mnie jakąś wymówką, że „lepiej przeczytać całość we właściwym kontekście”. I na tym się skończyło.
Więc owszem, wprawdzie jestem beznadziejną osobą, ale chciałabym powołać się na okoliczności łagodzące. Prędko dochodzę do wniosku, że ten potężny poranny kac to „Kara. Część pierwsza”.
Przetrząsam bagaże w poszukiwaniu czegoś na ból głowy, znajduję w torebce tabletki i biorę dwie, po czym przypominam sobie, że to te specjalne, z pracy, z wielkimi czerwonymi literami na etykiecie układającymi się w napis: „Jedna pigułka dziennie. NIE PRZEKRACZAĆ ZALECANEJ DAWKI”.
Staram się wypluć jedną z nich. Albo obie. Co oczywiście nie działa i tylko sprawia, że jeszcze bardziej kręci mi się w głowie, a poziom stresu wchodzi na kolejny poziom.
Bardzo mądrze, bardzo… Karcę się w duchu i po chwili uznaję, że może powinnam spróbować coś zjeść. Zazwyczaj nie jadam śniadań, ale dziś chyba powinnam zrobić wyjątek. Może jakieś owoce? Połówkę grejpfruta?
„Restauracja” – kolejne pomieszczenie bez okien – jest zapchana dziećmi z rodzicami, którzy przywieźli swoje pociechy do pobliskiego parku rozrywki. W powietrzu unosi się zapaszek chusteczek nawilżanych i desperacji. Poziom decybeli prawie rozrywa mi bębenki.
– Araminto? Chcesz krowie mleko do płatków? Mamusia zwykle daje ci pełnotłuste czy półtłuste? Spróbuj i powiedz, czy to smakuje tak jak zawsze… – mówi do dwuletniej córki facet, który na śniadanie w Premier Inn przyszedł w garniturze i koszuli ze spinkami w mankietach.
Jakaś kobieta napycha sobie torebkę bajglami, a inna rozcina jajka na twardo, wydłubuje żółtka i zostawia białe zwłoki na talerzu.
Ludzie są nienormalni.
Kilkadziesiąt łyżek tłucze o miski, jakby każdy chciał jednocześnie wygłosić toast, tu i tam przedszkolaki odbierają głośne gratulacje za zjedzenie porcji płatków („Cała miska, Felix? Zdolny chłopiec!”)2.
Mam wrażenie, że czaszka mi pęknie. Tu i teraz. Albo że zacznie się kruszyć od środka i wywoła jakiś krwotok w mózgu, stwierdzam, trzymając się za skronie. Przynajmniej jestem w stanie kontrolować szalejące w żołądku mdłości. Dobra robota, Alice…
Zbliżam się do sekcji z płatkami i owocami, kiedy czuję pierwsze szarpnięcie: haczyk wędkarski w brzuchu grozi, że wytrząśnie ze środka znaleziony w torebce batonik paleo – jedyny pokarm, który przyjęłam od jedenastej rano wczoraj. W głowie nadal mam symfonię młotów pneumatycznych. Kontempluję małe kulki miękkich owoców unoszące się w mętnym płynie. Uznaję, że bardzo bym chciała wydrążyć sobie mózg kulkownicą do melonów, ale biorę miskę i kibicuję sobie w duchu: dasz radę, Alice!
Prędko staje się jasne, że nie dam.
Żołądek podchodzi mi do gardła tak szybko, że nie mam czasu zareagować, z siłą, o jaką nawet się nie podejrzewałam. Szklany daszek nad bufetem nie jest dla mnie żadnym przeciwnikiem i praktycznie nie stawia oporu. Wielkie zlepki paleobrei wystrzelają mi z ust razem z mieszanką żółci oraz wina (niech cię piekło pochłonie, shiraz…), i zbryzgują owoce, płatki i pobliskich gapiów. Bardzo szczodrze.
Już widzę te nagłówki:
Pijana matka dwójki dzieci wymiotuje na bufet śniadaniowy na oczach dziesiątek zszokowanych gości. „Wstyd mi za siebie”, mówi Alice Sray, dentystka ze Streatham…
– Boże, strasznie przepraszam.
Rozglądam się za czymś, czym dałoby się to posprzątać. Chwytam za serwetkę i zaczynam wycierać odpryski wymiocin gęstniejące na zamszowych pantoflach faceta ze spinkami w mankietach. Pewnie teraz żałuje, że nie został przy płatkach. Przeklina chwilę, w której zaproponował Aramincie sałatkę owocową…
– Jestem okropną osobą – mamroczę do nikogo w szczególności i przyciskam dłoń do ust, uświadamiając sobie, że to nie koniec.
Jeszcze coś we mnie zostało? Po sekundzie niepewności pojawia się stanowcze potwierdzenie: zostało.
Wreszcie podchodzi do mnie cherlawy facecik w za dużym garniturze i z przypinką „Chętnie pomogę!”.
– Wydaje mi się, że powinna pani wyjść – sugeruje.
Zgadzam się całym sercem i pędzę do windy w nadziei, że zdążę dotrzeć do pokoju, zanim podłogę albo ścianę ozdobi kolejny wymiocinowy Pollock.
Wbiegam do pokoju, zgarniam włosy na karku i przygotowuję się na ostatni – mam nadzieję – podryg nad porcelanową muszlą, kiedy nagle słyszę znajomy głos.
– No, całkiem tu przytulnie.
Nie. Boże. To chyba jakiś żart…
Ocieram wargi rękawem i odwracam się ku wejściu.
Widzę opartą o framugę korpulentną brunetkę w gumiakach. Ramiona ma splecione na piersi, roztacza wokół siebie ostry zapach nawozu i przygląda mi się krytycznie.
– A co ty tu robisz? – skrzeczę, odgarniając włosy.
Tak mi się śpieszyło, żeby rzygnąć, że mogłam przypadkiem zapomnieć zamknąć drzwi. Albo raczej zapomniałam, że mogą się zatrzymać na darmowym egzemplarzu „Daily Mail” w przezroczystej foliówce zawieszonym na klamce (niech was szlag jasny trafi, zagrożenia terroryzmem i nowe zdjęcia Helen Mirren z wakacji!).
– Ktoś tu miał ciężką noc! – stwierdza donośnie niska brunetka.
– Ktoś tu mógłby się tak nie drzeć. – Krzywię się, znów czując pulsowanie w skroniach.
– Greg do mnie dzwonił.
Staję na miękkich nogach i bardzo staram się nie zionąć przetrawionym alkoholem oraz świeżym pawiem, kiedy bez pytania chwyta mnie w żelazny uścisk, a następnie raźno uderza pięścią w ramię, co w jej świecie prawdopodobnie jest uważane za akceptowalne pozdrowienie, lecz w moim naprawdę boli. Kobieta ma nieco ponad metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale ramiona jak rzeźnik i mięśnie ze stali. Jest w zaskakująco dobrej formie jak na kogoś, kto żywi się wyłącznie zapiekanką pasterską i biszkoptem. Po takim powitaniu tracę oddech, a kiedy wciągam powietrze, nozdrza wypełnia mi silny koński zapach, który przylgnął do niej jak druga skóra. Kilka sekund później znów klęczę nad muszlą.
– Też się cieszę, że cię widzę – mówi, gdy wstrząsają mną torsje.
Nie lubię, kiedy ktoś widzi mnie w takim stanie. Nie znoszę. Jej nie wyłączając. I ona doskonale o tym wie – podejrzewam, że w duchu nawet się cieszy.
– Przepraszam – mamroczę. – A ty? Jak się masz? – dodaję po chwili.
Kąciki jej warg podskakują.
– Lepiej od ciebie. Dawaj, ogarniemy cię.
Z przerażeniem czuję, że chwyta mnie w pasie i stawia na nogi. Następnie rzuca mi ręcznik w twarz, żebym się wytarła.
To nie tak powinno wyglądać… To ja jestem dorosła. To ja zawsze się upewniam, że wszyscy skorzystali z toalety przed wyjściem z domu. Trzymam w samochodzie cztery wielorazowe torby na zakupy. Zawsze. Mam wszystko pod kontrolą. Ja. Nie ona…
Kiedy obie stwierdzamy, że prawdopodobnie nie będę więcej wymiotować – a raczej że nie zostało już we mnie nic, co mogłabym z siebie wypluć, może z wyjątkiem nerki – słyszę, że mam się pakować i „uderzamy w długą”.
– Nie mogę wyjechać! – protestuję. – Został mi jeszcze jeden dzień konferencji. Jestem zapisana na „Walkę z władzą wypieków” i „Do utraty tchu: ostatnie tchnienie halitozy”… – Gdy słyszę własne słowa, uświadamiam sobie, że nie ma szans, żebym wytrzymała cały poranek w nieklimatyzowanym pomieszczeniu, otoczona stomatologami. – Okej, może akurat to nie dojdzie do skutku, ale nie musisz mnie podwozić, dzięki. Mam bilet na pociąg.
– Dziś nigdzie nie pojedziesz, wszystkie pociągi anulowane.
Szlag. Byłam tak zajęta winem na sznurku, Panem Piękne Zęby i rzyganiem, że zupełnie wyleciało mi to z głowy… Boże, Pan Piękne Zęby…
– No, ale szczęście ci dopisuje – ciągnie ona. – Jadę dziś na południe.
Zawsze mnie drażni, że z uporem mówi „na południe”, jakbym porzuciła nasze północne korzenie. Nie porzuciłam: jesteśmy z Leamington Spa.
A to Melissa. Moja siostra.
– Muszę się spotkać z takim jednym gościem w sprawie psa. – Ani przez sekundę nie wątpię, że to jedyny cel jej podróży. – No, to co wczoraj nawyprawiałaś? Narąbałaś się w samotności?
– Nie – odpowiadam, stanowczo zbyt pośpiesznie. – Z koleżanką.
– A czy ta koleżanka nie nazywała się czasem Tequila?
– Nie – ucinam ostro, a po chwili dodaję bardzo cichym głosikiem: – Shiraz…
Na twarzy Melissy pojawia się cień uśmiechu. Robią jej się dołeczki w policzkach.
– Co? – Jeżę się.
– Co „co”? – drażni się ze mną, przybierając niewinną minę cherubina Botticellego. – A przy okazji, włożyłaś bluzkę na lewą stronę i masz marchewkę w tym miejscu, gdzie powinien być dekolt – dodaje, wskazując na własny okazały biust, żeby podkreślić moje niedobory w tym zakresie.
– Do jasnej cholery! – Zaczynam zbierać z bluzki kawałki… nie jestem w stanie powiedzieć, czego właściwie to są kawałki. – Mam leciuchnego kaca, to wszystko.
– Czyżby? Bo facet w recepcji powiedział, że będzie wdzięczny, jeśli zabiorę tę wariatkę z dwieścieczwórki. A twoje wory pod oczami wskazują, że to nie jest jednorazowy wyskok. To mi mówi – Melissa zmienia głos na przeszywający pisk – „Och, hej! Nazywam się Alice, pracuję dzień i noc i bardzo możliwe, że już odbija mi palma”…
– Moje oczy to mówią?
– Właśnie to. – Melissa kiwa głową, jakby nie mogła ponosić żadnej odpowiedzialności za fakt, że moje oczy tyle zdradzają na temat mojego zdrowia psychicznego.
Gdybym była zdjęciem, dorysowywałaby mi teraz wąsy i monokl… Ściskam nasadę nosa dwoma palcami. Nie jestem pewna, czy bardziej chce mi się wymiotować, czy może płakać.
– Słuchaj no – ciągnie Melissa. – Może byś się ubrała i poczekała z kryzysem emocjonalnym, aż zapakujemy się do samochodu? Parking kosztuje tutaj fortunę…
Jestem zbyt wypruta, żeby protestować. Zmieniam poplamione wymiocinami ubranie na jedyną rzecz, którą poza tym mam ze sobą – wczorajszą dziesięcioletnią sukienkę z Zary. Następnie nakładam tyle makijażu / kamuflażu, ile tylko się da, po czym – w chwili kompletnej bezmyślności – pytam Melissę, czy wyglądam w porządku.
– Wyglądasz jak ktoś, kto chce mi powiedzieć: „Ty też możesz zarobić na rynku nieruchomości”… – oznajmia głosem jak z amerykańskiej reklamy.
– Dziękuję. Teraz czuję się o wiele lepiej na myśl o zejściu na dół i stanięciu twarzą w twarz ze światem – mamroczę.
Tylko dlatego, że nie zaczęłam się ubierać w sklepach marki „Poddaję się”, pełnych spodni z gumką i polarowych kamizelek. Kto awansował moją siostrę na burmistrzynię Stylowic Wielkich?
Zdejmuję z szafki nocnej symetryczną ekspozycję kosmetyków i wpycham obrzygane ciuchy do znalezionych w łazience jednorazowych czepków kąpielowych, żeby nie zapaskudzić sobie torby podróżnej zarazkami. Następie każdy pakunek hańby owijam jeszcze chusteczkami (na wszelki wypadek), zapinam torbę i wychodzę.
Unikam kontaktu wzrokowego – z kimkolwiek – przez cały marsz wstydu, aż wreszcie znajduję się w bezpiecznej anonimowej przestrzeni parkingu podziemnego. Siostra prowadzi mnie do niegdyś białego pick-upa, który najwyraźniej ma pełnić funkcję mojej karocy. Melissa zdejmuje z przedniego siedzenia opakowania po słodyczach, starą gazetę („Pieski lubią jeździć z przodu…”) i na wpół zjedzonego pieroga kornwalijskiego.
– Boże, jak tu wali. – Krztuszę się z obrzydzenia.
– Chyba pysznością! – Słyszę w odpowiedzi.
– Raczej cukrzycą typu drugiego… – mruczę pod nosem.
– Proszę mi tego nie ruszać. Grzech marnować jedzenie… – Melissa wpycha sobie pieroga do ust. – Co?
– Nic. Wyglądasz… zdrowo…
– Dzięki. Postanowiłam się na nim zemścić po zerwaniu i popracować nad figurą – bełkocze, a kruche ciasto sypie jej się na ubranie. – Wpieprzam jak Elvis po ramadanie.
Kiwam głową, jakby teraz wszystko było jasne. Już dawno przestałam pytać ją o życie uczuciowe. Tłumaczę sobie to tym, że jeśli pozna kogoś na poważnie, to mi powie. Jeśli pozna kogoś na poważnie, powie każdemu, kto znajdzie się w pobliżu, precyzuję w myślach. Uznaję więc, że Melissa „mści się” na jakimś przelotnym kochasiu, który pewnie nie traktował jej psów z należytym szacunkiem albo miał alergię na konia. Albo na „domowe króliczki”. Aż się wzdrygam na samą myśl. („Wiesz, że króliki zjadają własną kupę?”, powiedziałam jej kiedyś po lekturze artykułu na ten temat w internecie3. Odpowiedziała tylko: „No i?”).
Melissa opiera rękę za zagłówkiem fotela pasażera, żeby wycofać samochód, i toczymy się w tył. Kiedy stoimy w kolejce do wyjazdu z parkingu, uświadamiam sobie, że siostra mi się przygląda. Uważnie.
– Co? Na co się tak gapisz?
– Wszystko w porządku?
– Tak! – zapewniam wyższym tonem, niż zamierzałam. – Nic mi nie jest! Absolutnie nic!
To gasi rozmowę w zarodku. Wyjeżdżamy z parkingu na światło dzienne. Przetrząsam torebkę, aż wyławiam ze środka okulary przeciwsłoneczne – gigantyczne szkła zasłaniają mi pół twarzy i sprawiają, że wyglądam, jakbym uciekała przed napastliwymi paparazzi. Nie mogłabym mniej pasować do ubłoconego białego pick-upa, nawet gdybym chciała.
– Słonko razi w oczka, Jackie Kennedy? – zagaduje Melissa. Głośno.
W odpowiedzi tylko jęczę.
Niskie buczenie, przeplatane okazjonalnym gulgotaniem – które dotąd brałam za wybryki starożytnego silnika – stają się wyraźniejsze, gdy opuszczamy wielopoziomowy parking podziemny. Okazuje się, że to stara, dobra Céline Dion.
Melissa zapewnia, że to nie jej wybór.
– Lokalna stacja – wyjaśnia, wskazując brodą na radio, podczas gdy samochód na zmianę rusza i hamuje, wyszarpując nas powoli z zapchanych ulic centrum.
Powietrze wypełnia jazgot klaksonów, które ani trochę nie pomagają mi na kaca. Wyciągam telefon, uświadamiając sobie, że nie spojrzałam na niego ani razu, odkąd wytrzeźwiałam na tyle, by przypomnieć sobie, że mam komórkę.
Telefon jest wyłączony. Wy-łą-czo-ny! Ja nigdy nie wyłączam telefonu. Przenigdy. Wzdrygam się, wciskam maciupeńki przycisk aktywujący i czekam na pojawienie się czarnego jabłuszka na jaskrawobiałym tle. Drżącymi palcami wstukuję PIN, po czym czuję, jak z każdym powiadomieniem o nieodebranym połączeniu zimna kula zagnieżdżona w moim żołądku robi się coraz cięższa.
Pik!
Pik!
Pipipipipipipipik!
Telefon niemal dławi się powiadomieniami o nowych wiadomościach głosowych.
– Masz… DWANAŚCIE… nowych… wiadomości. Pierwsza wiadomość, nagrana wczoraj o szesnastej szesnaście…
Nieeeeee…
Takie są konsekwencje bycia osobą, która zawsze ma nad wszystkim kontrolę – osobą, na której można polegać. Wszyscy zaczynają na tobie polegać. Stajesz się wręcz niezastąpiona. Ludzie mają do ciebie zaufanie – przynajmniej tak sobie mówię. A w (bardzo) rzadkich przypadkach, kiedy nie wszystko idzie zgodnie z planem albo – na przykład – znikasz na parę godzin na konferencji stomatologicznej, ludzie natychmiast to zauważają. Gdybym tylko wyszła za mężczyznę umiejącego obsłużyć odkurzacz albo znaleźć szufladę z plastikowymi pojemnikami na jedzenie, szczerze wątpię, czy miałabym o tej godzinie już trzy nieodebrane połączenia z domu. A gdybym częściej zlecała wykonywanie różnych zadań współpracownikom, prawdopodobnie ktoś inny mógłby zająć się tymi dziewięcioma sprawami z kliniki (chociaż oczywiście nie zostałyby załatwione zgodnie z moim standardem). Ponieważ jednak tak ich nauczyłam, teraz przychodzą do mnie. Wszyscy…
Naciskam czerwoną ikonkę, żeby się rozłączyć – nie jestem jeszcze gotowa na atak wiadomości. Zazwyczaj robię sobie dzień albo dwa dni wolnego po takim maratonie „rozmawiania”, jaki najwyraźniej musi przebyć raz na jakiś czas osoba aktywnie działająca w branży stomatologicznej. Po tygodniu pracy co najmniej dwadzieścia cztery godziny spędzam na przywracaniu domu do porządku w niemal zupełnej ciszy – ignorując męża i wymieniając jedynie kilka zdań z przednastoletnimi, monosylabicznymi dziećmi. Dzięki temu w poniedziałek mam już zgromadzone dostateczne zapasy energii, żeby przeżyć kolejny tydzień interakcji z ludźmi. Ale teraz jest dopiero sobota. Wczoraj zużyłam kilkumiesięczne oszczędności „rozmówek” i nie mam już w baku ani kropli, że się tak wyrażę, nic z wyjątkiem roztrzepotanego, dławiącego strachu. Krótko mówiąc: nie jestem na to gotowa.
Jeśli chcą, żebym przyszła dziś na dodatkową zmianę, to mogą zapomnieć, myślę, trzymając głowę w dłoniach. Jeśli Markowi znów coś przeskoczyło w kręgosłupie, mówi się trudno, nie dam rady go zastąpić. Nie mogę zionąć pacjentom w twarz shirazem…
Jeżeli to naprawdę ważne, mogą wysłać mi esemesa. Albo maila. Albo sterowiec. Wszystko jedno, przyjmę każdą formę komunikacji poza rozmową…
Sprawdzam skrzynkę mailową i z prędkością karabinu maszynowego wystukuję tyle odpowiedzi na wiadomości z pracy, ile tylko jestem w stanie, żeby poczuć się choć odrobinę mniej bezużyteczna i bezradna. Nie ma lepszego sposobu na odzyskanie kontroli nad życiem niż odwalanie papierkowej roboty podczas przestoju, jak na ucieleśnienie produktywności przystało. Ma to też jednak swoje minusy: znów zaczyna mi się przewracać w żołądku.
Mmm, choroba lokomocyjna i kac jednocześnie? Ja to mam szczęście…
Opuszczam okno na korbkę, żeby wciągnąć w płuca haust całkowicie nieświeżego powietrza. Z głośników ryczy Think Twice Céline Dion. Na cały regulator…
– Mogłabyś? – Wskazuję na radio. – Nie czuję się najlepiej…
– Co ty nie powiesz…
– Chodzi mi tylko o to, żebyśmy posłuchały czegoś mniej zawodzącego.
– Mamy do wyboru Céline, UB40 i Ronana Keatinga.
– Jest jeszcze „cisza”?
– Nie-e. – Melissa potrząsa głową i stanowczo wali w radio nadgarstkiem, aż w końcu rozlega się UB40. – Włącznik odpadł jakiś czas temu, a poza tym ono łapie tylko lokalne stacje.
– I skąd wiesz, co będą grać?
Siostra patrzy na mnie jak na idiotkę.
– Oni zawsze puszczają Céline, UB40 albo Ronana Keatinga.
– Och.
– Nie wszyscy mają w samochodzie cyfrówki…
Odpowiadam nagłym atakiem kichania, który zawdzięczam pokładom sierści w samochodzie. Oczy zaczynają mi łzawić, oddech się spłyca i nie jestem nawet pewna, czy zaraz się uduszę, czy stanę w ogniu. Może jedno i drugie. Przynajmniej tyle dobrego, że czerwieniejące oczy są ukryte za ciemnymi szkłami okularów. A po chwili rozlega się dźwięk komórki.
Och, spieprzaj, Elso!
Na ekranie wyświetla się informacja, że to „Klinika” mnie wzywa, więc wyciszam telefon.
Już mam poczucie winy przez to, że nie zameldowałam się wczoraj po dyskusji panelowej, jak obiecałam. Ale serio? W sobotę? Założę się, że to Steve, kierownik kliniki. Weź znajdź sobie, chłopie, jakieś hobby…
Telefon dzwoni ponownie, tym razem to nieznany numer.
W pierwszej chwili obawiam się, że to on. Nie Steve. On. Pan Piękne Zęby.
Chyba nie dałam mu swojego numeru, prawda? Ile ja mam lat? Szesnaście?
Chociaż kiedy miałam szesnaście lat, komórki dopiero co zostały wynalezione – mieliśmy tylko domowy, który zazwyczaj odbierali Melissa albo tata. Aż się krzywię na wspomnienie ostatniego wieczoru i tych lat towarzyskich porażek, kiedy oczekiwano ode mnie, że zacznę się interesować chłopakami. Nic dziwnego, że odznaczałam się wyjątkową powściągliwością do czasu wyprowadzki.
Telefon wibruje parę razy, lecz w końcu odpuszcza, a ja pozwalam sobie na wydech.
To był Steve, prawda? Założę się, że dzwonił z telefonu żony. Albo z prywatnego, na którym oficjalnie „absolutnie nie ma Tindera”. Mimo że Beverley z recepcji przynajmniej dwa razy w tygodniu przyłapuje go na obsesyjnym przesuwaniu ekranu w prawo…
Po chwili numer znów się wyświetla. Wybieram „zakończ połączenie” i zalewa mnie chłodna fala paniki – nie chodzi tylko o to, że popełniłam wczoraj kolosalny błąd. Chodzi o to, że ten błąd może mnie teraz prześladować. Może nawet… się za mną ciągnąć. Aż do domu.
Błagam, niech on do mnie nie pisze, niech on do mnie nie pisze – modlę się do kogokolwiek, w kogo wierzę, odkąd przestałam wierzyć w… cóż, w cokolwiek… jakoś tak w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Sprawdzam wiadomości i z jeszcze większym przerażeniem dostrzegam znajome trzy kropki informujące, że ktoś właśnie coś do mnie pisze.
On coś pisze…
„Wszystko OK?”
Tylko tyle. Podnoszę głowę i wpatruję się w horyzont, żeby zdławić wzbierające mdłości, po czym znów zerkam na ekran i przez chwilę analizuję tajemniczy numer.
„Kto to?” – odpowiadam.
Nic.
A potem znów pojawiają się trzy kropki, pulsujące złowrogo. Robię sobie kolejną przerwę na spojrzenie w dal, by powstrzymać podchodzącą mi do gardła żółć, aż w końcu zbieram się na odwagę i patrzę na telefon.
Dalej pisze? To nie może być nic dobrego, myślę. Nagle kropki znikają.
Odpuścił. Mam spokój. A w każdym razie udało mi się osiągnąć stan tak bliski spokoju, jak to możliwe, kiedy jest się zamężną matką dwójki dzieci, która zrobiła coś monstrualnie głupiego i teraz bardzo tego żałuje.
Na następnych światłach Melissa zauważa, że wreszcie przestałam korzystać z telefonu. Znów wali mnie po ramieniu, aż tracę czucie w ręce – rozumiem, że to gest sympatii – i mówi, żebym poczęstowała się krówką ze schowka. To jej sposób na wyrażanie miłości.
– Nie, dzięki.
– Może znajdzie się też gdzieś jajko na twardo, jeśli wolisz.
– Nie trzeba. Dzięki.
– Twoja strata – mruczy Melissa. – A właśnie, masz jeszcze trochę rzygów na szyi.
Och, wspaniale…
– Cóż, ty masz na policzku kawałek mięsa mielonego z pieroga – odgryzam się, ale to niewielkie zwycięstwo.
Melissa mogłaby bez mrugnięcia okiem przechodzić cały dzień w kapeluszu z mięsa. Pewnie myśli, że dzięki temu jest taka oryginalna i ekscentryczna, w tym swoim gigantycznym samochodzie. A ja jestem dentystką. I to obrzyganą… Przykładam dłoń do obojczyka i mocno naciskam, żeby pozbyć się nieprzyjemnego uczucia.
– Co się dzieje?
– Nic – udaje mi się wykrztusić. – Po prostu… czuję trochę ucisk w piersi.
– Za mocno zapięłaś stanik? Też mi się zdarza.
– Nie. Ze stanikiem wszystko w porządku.
Nie mówię siostrze, że w ciągu ostatnich dwóch lat cztery razy miałam objawy ataku serca. Skończyło się na strachu, ale to ponoć nie jest normalne u kobiety po trzydziestce. Tak stwierdził lekarz po pięćdziesiątce. Ciekawe, jak on by wyglądał, gdyby musiał przygotować do wyjścia dwójkę dzieci – na czas, po pięciu godzinach snu – a potem przeżyć szesnastogodzinny dzień pracy tylko po to, żeby wieczorem paść do łóżka obok mężczyzny, którego bardziej podnieca widok Stonehenge niż własnej żony. Wtedy byśmy się przekonali, kto ma nadwyrężony mięsień sercowy…
Moje przemyślenia przerywa kolejna symfonia kichnięć, aż w pewnym momencie mam wrażenie, że lada moment wnętrzności mi eksplodują. Znowu. Albo dopadnie mnie jeden z tych ataków paniki, kiedy czuję się tak, jakbym jednocześnie spadała i tonęła.
Nie mam na to czasu…
W moim kalendarzu – który prowadzę w Excelu i w którym każdą możliwą dziedzinę życia oznaczam innym kolorem – nie ma ani jednej komórki z zadaniem „autosabotaż: upić się i być zdanym na łaskę i niełaskę młodszej siostry”. Mam za to dużo rzeczy do załatwienia. Trzeba zabrać dzieci na basen. Założę się, że Greg zapomniał… I na lekcję fortepianu. I możliwe, że jeszcze do jakiegoś kolegi z klasy. Nie pamiętam, czy to miało być dziś, czy jutro… Szlag… Sięgam po komórkę, żeby to sprawdzić, kiedy jeszcze raz dzwoni nieznany numer. Wybieram „zakończ połączenie”. Znowu. Kilka sekund później – kolejny telefon. Klinika.
To pewnie tylko ten idiota Steve, mówię sobie. Wszystkie te połączenia z obcego numeru, na pewno Steve. Prawda?
Nadal nie odbieram. Po chwili dzwoni Esme, moja szefowa.
Teraz naprawdę powinnaś odebrać, mówię sobie. Szefowa, szefowa, szefowa… A mimo to…
Nie mogą mnie zwolnić: tylko ja potrafię obsługiwać nową maszynę do usuwania kamienia. I nikt poza mną nie wie, gdzie trzymamy zapasowe płytki do rentgena. I kawę… No, nie mogą mi nic zrobić. Chyba…
Znów odrzucam połączenie. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż w końcu tylko stukam gorączkowo w ekran, jak w jakiejś paraliżująco stresującej grze zręcznościowej. Nie. Mogę. Dziś. Rozmawiać…
– Jest szansa, żebyś odłożyła ten telefon na pięć minut? – zrzędzi Melissa. – Żebyśmy mogły chwilę pogadać jak normalni ludzie? Tak jak dawniej?
Gdyby Melissa była szczera, przyznałaby, że najchętniej wszystko robiłaby „jak dawniej”. Mam podejrzenia, że moja siostra w głębi duszy nawet elektryczność uważa za przereklamowany wynalazek. Niestrudzenie próbuje wciągać mnie w rozmowy o rzeczach, które wydarzyły się, kiedy byłyśmy dziećmi. O, znowu to robi…
– Pamiętasz, jak znalazłyśmy w ogródku żaby i zorganizowałyśmy dla nich cały kompleks basenowy z miseczek i spodków? – zaczyna. – Albo jak bawiłyśmy się w chowanego na rowerach w lesie…
Aż się wzdrygam na to wspomnienie. Nie znoszę lasu. Za dużo tam zarodników. I cieni. I robactwa…
– A potem się zgubiłaś i spanikowałaś, bo nie znalazłam cię na czas, więc zaczęłaś huczeć jak sowa na alarm? – ciągnie Melissa.
Patrzę na nią nierozumiejącym wzrokiem. Nic takiego sobie nie przypominam, ale cała ta ekspedycja brzmi w najlepszym razie okropnie…
– No wiesz! W te same wakacje, kiedy chłopak od sąsiadów zaproponował, że pokaże nam penisa, a my powiedziałyśmy „nie, dzięki”, bo akurat leciał Domek na prerii?
Dalej nic. Pustka. Wygląda na to, że mój umysł został kompletnie wyprany z wielkich płatów naszej wspólnej przeszłości. Wielu rzeczy nie zdołałabym sobie przypomnieć, nawet gdybym chciała: od dziecięcych psikusów aż po zbyt wcześnie wymuszoną dorosłość. Większości i tak nie mam ochoty pamiętać. Mam wrażenie, że nie byłam zbyt dobra w byciu dzieckiem. A poza tym jaki jest sens ciągłych wspominek i wzdychania do przeszłości? Wolę patrzeć przed siebie. Tak jak teraz…
Nagle serce podchodzi mi do gardła i rzucam się na kierownicę.
– Uważaj!
– Co?
– Patrz, jak jedziesz!
Samochód o włos omija słupek i wjeżdża na krawężnik, zanim zdążę go powstrzymać, szarpiąc gwałtownie przy akompaniamencie miażdżonego zderzaka.
– Dobra, wyluzuj, Scooby-Doo. Nic się nie stało. Wszystko w porządku!
– Ja tylko… – mamroczę, patrząc na gołębia, który głośno grucha i przelatuje nam tuż przed maską.
Później jedziemy już w ciszy. No, z Céline, Alim Campbellem i Ronanem Keatingiem zapewniającymi nam „rozrywkę”. Tak jest lepiej dla wszystkich.
Melissa i ja jesteśmy tak różne, jak to tylko możliwe. Ja obstawiłam sobie całe życie ludźmi, którzy bez przerwy mnie potrzebują, podczas gdy ona zrobiła wszystko, żeby nie być za nikogo odpowiedzialną (zwierzęta się nie liczą) i móc robić, co jej się żywnie podoba. Moja siostra prowadzi życie jak w książce Enid Blyton albo jak łowczy z powieści D. H. Lawrence’a (coś jak Sean Bean, ale z większym biustem). Jej życie jest proste – niektórzy mogliby powiedzieć, że aż zbyt proste. Kiedy ostatni raz ją odwiedziłam, musiałam osiem (!) minut czekać na herbatę, bo tyle czasu trwało, zanim jej czajnik podgrzał wodę na kuchence gazowej. A do tego uparła się, że herbata ma być sypana. W całym domu ani śladu piramidek! Gdy poprosiłam o hasło do internetu, bo zasięg był tak koszmarny, że nie mogłam złapać sieci, usłyszałam, że Melissa „nie wierzy w wi-fi”. Kiedyś przeczytała w gazecie artykuł o jakimś facecie z Leicester, który miał alergię na bezprzewodowy internet i musiał nosić kombinezon z folii aluminiowej, żeby „odpędzać fale”. Dwa lata temu kupiłam jej na święta mikrofalówkę, ale nawet jej nie podłączyła i używa jej tylko do przechowywania naczyń („Nie mam ochoty na ziemniaki faszerowane promieniowaniem, dziękuję bardzo!”). Melissa gardzi wszystkim, co „nowe”, i uwielbia wszystko, co „stare”. („Krzywicę też? A śmierć przez powieszenie?”, zapytałam kiedyś w przypływie frustracji). Od czasu do czasu „wypisuje się” ze „świata establishmentu” i zamyka konto w banku, żeby „system” jej nie śledził. A wszystko to ze względu na bardzo szeroko rozumianą „potrzebę wolności”.
Mnie wolność zawsze wydawała się przereklamowana. Wolę porządek. Przebywanie w pomieszczeniach. I czyste, zdezynfekowane powierzchnie, myślę, kiedy przypadkiem dotykam butem czegoś niepokojąco miękkiego i modlę się, żeby to była skórka od banana (a nie coś o wiele gorszego).
Jedyne, co łączy mnie z siostrą, to część genów. Skromna część, precyzuję, przyglądając się towarzyszce podróży.
Muszę uczciwie przyznać, że nawet po nuklearnej zagładzie większości ludzkiej populacji nie wybrałabym Melissy na swoją siostrę. Ani ona mnie, skoro już o tym mowa. Oficjalna wersja jest jednak taka, że „na oddziale noworodków na sto procent nie doszło do pomyłki” ani nikt nie został „adoptowany w tajemnicy” (Melissa sprawdziła to, kiedy miała dwanaście lat). Więc jesteśmy na siebie skazane. Zazwyczaj nie mamy z tym większego problemu. Zazwyczaj mogę skoncentrować się na własnym życiu i „zajmowaniu się innymi”. Melissa znajduje się na samym końcu mojej długiej listy – spotykamy się raz na dwa lata i raz na kwartał rozmawiamy przez telefon. Uporządkowana, ograniczona, kontrolowana relacja. Tak jak lubię. Już niedługo to wszystko miało się zmienić.