Читать книгу Bosonoga królowa - Ildefonso Falcones - Страница 12
2
ОглавлениеSewilska dzielnica Triana znajdowała się po drugiej stronie Gwadalkiwiru, poza murami miejskimi. Z miasta prowadził do niej stary muzułmański most wzniesiony na dziesięciu barkasach zakotwiczonych w korycie rzeki, połączonych dwoma grubymi żelaznymi łańcuchami i kilkoma linami przeciągniętymi z brzegu na brzeg. Przedmieście to, z racji pełnionej od zawsze funkcji obronnej ochrzczone mianem „stróża Sewilli”, doczekało się prawdziwej świetności w okresie posiadania przez Sewillę monopolu na handel z Indiami Zachodnimi, ale w początkach wieku Izba Handlowa Indii Zachodnich została przeniesiona do Kadyksu i sytuacja Triany znacznie się pogorszyła — ubyło ludzi, opustoszały budynki. Dziesięć tysięcy pozostałych mieszkańców zajmowało niewielką przestrzeń między prawym brzegiem rzeki i dawną fosą Cava, która w czasach wojny stanowiła pierwszą linię obronną miasta, wpuszczano do niej bowiem wody Gwadalkiwiru i przedmieście zamieniało się w wyspę. Dalej, za fosą, rozciągały się żyzne łąki, sady i ogrody otaczające nieliczne klasztory, eremy i domostwa.
W jednym z tych klasztorów przy Cava Nueva, pod wezwaniem Matki Boskiej Dobrego Zdrowia, mieściło się skromne zgromadzenie sióstr minimitek, pielęgnujących życie w kontemplacji, modlitwę milczenia i zachowywanie postu. Z tyłu klasztoru, w ślepym zaułku obok ulicy San Jacinto, stało stłoczonych trzynaście domów; mieszkało w nich dwadzieścia pięć rodzin, w tym dwadzieścia jeden cygańskich, z których każdą stanowili dziadkowie, dzieci, ciotki, siostrzeńcy i bratankowie, wnuki i kilkoro prawnuków, nie licząc dalszych krewnych. Wszystkie cygańskie rodziny zajmowały się kowalstwem. Cała Triana obfitowała w kuźnie, należące w większości do Cyganów, albowiem ich przodkowie, w Indiach lub w górach Armenii, osiągnęli mistrzostwo w tym fachu, na długo zanim wyemigrowali do Europy. Zagłębiem kowalstwa i kotlarstwa w Trianie był jednak zaułek San Miguel, w którym stały domy z XVI wieku — z epoki świetności. Jedne skromne, parterowe, bez podwórka, ustawione rzędem naprzeciw siebie, inne rozległe, dwu- albo trzykondygnacyjne, z centralnym patiem pod wysokimi galeriami ozdobionymi balustradami z kutego żelaza albo z drewna. Niemal wszystkie budynki były podzielone na osobne, co najwyżej dwuizbowe mieszkania, koniecznie z kuchnią węglową. Posiłki, dla rodziny lub rodzin sąsiadów, przyrządzano również na podwórzu lub na uliczce przed domem. Wewnętrzny dziedziniec mieścił także balie do prania i latryny do dyspozycji wszystkich mieszkańców.
W odróżnieniu od innych domów w Sewilli, w których w ciągu dnia przebywały na ogół tylko kobiety i dzieci bawiące się na podwórku, tutaj nigdy nie było spokoju, gdyż kowale mieli swoje warsztaty pracy w tym samym budynku, gdzie mieszkali, tyle że na dole. Z każdej takiej kuźni dobiegał stukot młotów o kowadło, łącząc się na ulicy w dziwny metaliczny jazgot. Dym z węglowych palenisk umieszczonych w skromnych warsztatach bez komina wylatywał przez drzwi, unosił się nad patiami i był widoczny z każdego miejsca w Trianie. W zadymionej, hałaśliwej uliczce zwijali się jak w ukropie mężczyźni i kobiety, bawiły się dzieci, rozbrzmiewały śmiechy, rozmowy, krzyki i kłótnie. A mimo to co chwila ktoś przystawał w milczeniu, zaglądając ze wzruszeniem przez otwarte drzwi do kuźni. Czasem ojciec chwytał synka za ramię, żeby mu coś pokazać, czasem starzec zatrzymywał się w zadumie i przymykał oczy albo grupka kobiet zwalniała roztańczone kroki, gdy rozlegało się martinete, smętny śpiew przy akompaniamencie monotonnych uderzeń młota wyznaczających swoisty rytm pieśni towarzyszącej Cyganom od dawien dawna w każdej epoce i w każdym miejscu. To kowalskie zawodzenie przekształcało dźwięki młota w cudowną symfonię i przyprawiało słuchaczy o gęsią skórkę.
Owego dnia — było to 2 lutego 1748 roku, w święto Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny — Cyganie przerwali pracę w swoich kuźniach. Jedni, niezbyt liczni, wybierali się do kościoła pod wezwaniem Świętego Jacka i Matki Boskiej Gromnicznej, żeby poświęcić świece, które będą oświetlać ich domy, inni nie chcieli narażać się na krytykę bogobojnych mieszkańców Triany albo naganę ze strony księży, zakonników i inkwizytorów, jako że praca w dzień świąteczny była zakazana.
— Uważaj na dziewczynę, broń jej przed zakusami gadziów — dał się słyszeć chrapliwy głos. Wypowiedziane w języku cygańskim słowa dotarły do wychodzącej z domu matki i córki. Kobiety przystanęły, ale żadna z nich nie okazała zdziwienia, chociaż nie wiedziały dokładnie, skąd dobiega ten głos. Rozglądały się, aż córka, Milagros, dostrzegła w półmroku srebrny odblask guzików krótkiego jasnoniebieskiego kubraka jej dziadka. Stał na rogu, dostojnie wyprostowany, ze zmarszczonym czołem i charakterystycznym nieobecnym spojrzeniem, w kąciku ust trzymał przygasłe cygaro. Śliczna czternastoletnia dziewczyna uśmiechnęła się do niego i zakręciła się z wdziękiem. Długa niebieska spódnica z falbanami, halki i zielona chusta zaszumiały w powietrzu przy brzęku naszyjników oplatających jej szyję.
— W Trianie wszyscy wiedzą, kto jest moim dziadkiem. — Roześmiała się. Białe zęby kontrastowały z ciemną karnacją, taką samą jak u matki i dziadka. — Któż odważyłby się mnie zaczepić?
— Pożądanie to siła ślepa i zuchwała, dziecino. Myślę, że wielu mężczyzn nie cofnęłoby się przed żadnym ryzykiem, żeby mieć cię tylko dla siebie. A mnie pozostałaby wtedy jedynie zemsta, chociaż żadna krew nie zdołałaby ukoić mojego bólu. Przypominaj jej o tym zawsze — dodał, zwracając się do matki.
— Tak, ojcze — odpowiedziała kobieta.
Obie czekały na słowo pożegnania, gest albo jakiś inny znak, ale Cygan nie ruszył się z miejsca i nic więcej nie dodał. Wreszcie Ana wzięła córkę pod ramię i obie wyszły na ulicę. Poranek był chłodny. Zaciągnięte chmurami niebo groziło deszczem, co nie przeszkadzało mieszkańcom Triany ciągnąć gromadnie do kościoła Świętego Jacka na nabożeństwo poświęcenia świec. Nie brakowało też sewilczyków, którzy z gromnicą pod pachą przechodzili przez most lub przepływali na barkach na drugi brzeg Gwadalkiwiru, aby wziąć udział w tej ceremonii. Zapowiada się dobry dzień, pomyślała Ana na widok gromadzących się tłumów, ale zaraz przyszła jej na myśl ojcowska przestroga i obejrzała się na Milagros. Młoda kroczyła wyprostowana, z arogancką miną, i bacznie obserwowała otoczenie. Prawdziwa Cyganka, powiedziała do siebie matka i uśmiechnęła się, nie mogąc powstrzymać zadowolenia. Trudno było nie zwrócić uwagi na taką dziewczynę. Gęste kasztanowe włosy opadały jej na plecy, splątane z frędzlami zielonej chusty przerzuconej przez ramię. We włosach powiewały kolorowe wstążki i błyszczały perły, z uszu zwisały wielki złote koła, na piersiach opiętych białą bluzką z głębokim, śmiałym dekoltem, podskakiwały korale i srebrne naszyjniki. Gibką talię podkreślała długa, marszczona w pasie niebieska spódnica, spod której co chwilę wysuwały się i znikały gołe stopy dziewczyny. Jakiś mężczyzna przyglądał jej się ukradkiem. Milagros od razu to zauważyła i powolnym, kocim ruchem odwróciła się w jego stronę. Jej rysy złagodniały, gęste brwi uniosły się, a na ustach pojawił się leciutki uśmiech. No to zaczynamy, powiedziała do siebie matka.
— Powróżyć ci, hardy młodzieńcze?
Mężczyzna próbował przyspieszyć kroku, lecz Milagros uśmiechnęła się szerzej i podeszła do niego tak blisko, że prawie muskała go piersiami.
— Widzę kobietę, która pała do ciebie namiętnością — oznajmiła Cyganka, patrząc mu prosto w oczy.
Ana zrównała się z córką i usłyszała te ostatnie słowa. Kobieta… Czegóż więcej mógł pragnąć taki mężczyzna — rosły i zdrowy, lecz niewątpliwie samotny, ponieważ do kościoła szedł sam z małą świecą w dłoni. Zagadnięty, popatrzył z wahaniem na drugą, starszą, Cygankę, która do nich podeszła — była równie atrakcyjna i wyniosła jak dziewczyna.
— Nie chciałbyś dowiedzieć się więcej? — Milagros patrzyła mu coraz głębiej w oczy i dostrzegła iskrę zainteresowania. Delikatnie podniosła jego dłoń. — Odwzajemniasz jej uczucia, prawda?
Mężczyzna już się nie bronił przed wróżeniem. Łatwa zdobycz, uznały w milczeniu matka i córka. Uporczywie patrzył w ziemię — w dużym silnym ciele charakter lękliwy i nieśmiały. Na pewno jest w jego życiu jakaś kobieta, inaczej być nie może. Trzeba go tylko ośmielić, zachęcić i pomóc w przezwyciężeniu obezwładniającego wstydu.
Milagros była w tym znakomita i przekonująca; przebiegała palcem po liniach jego dłoni, jakby rzeczywiście czytała z nich przyszłość. Matka obserwowała ją z dumą zmieszaną z rozbawieniem. Dostały parę miedziaków za swoje rady. Ana próbowała jeszcze sprzedać mu cygaro z przemytu.
— W sewilskiej trafice zapłaciłbyś dwa razy tyle — argumentowała. — Jeśli nie odpowiada ci cygaro, to mam również tabakę. Czystą, najlepszej jakości, bez śladu ziemi — namawiała, rozsuwając poły chusty, pod którą ukrywała towar, lecz mężczyzna poprzestał na głupawym uśmiechu; myślał już tylko o tym, jak zdobyć tę kobietę, której nigdy dotąd nie odważył się zagadnąć ani słowem.
Przez cały dzień matka i córka uwijały się w tłumie ludzi między Altozano, Zamkiem Inkwizycji i kościołem Świętego Jacka wznoszonym na miejscu dawnego eremu Matki Boskiej Gromnicznej. Wróżyły z ręki i sprzedawały tytoń, unikając strażników, a także innych Cyganek, gdyż te, nawet jeśli należały do rodziny, mogły wykorzystać ich nieuwagę i podebrać im klientów. Ana i jej córka nie chciały wdawać się w rodzinne niesnaski ani żadne podobne nieprzyjemności, grożące utratą zysków ze sprzedaży tytoniu.
Postanowiły wycofać się z tłumu, kiedy braciszek Joaquín z Zakonu Kaznodziejskiego rozpoczął swoje kazanie pod gołym niebem, w miejscu, gdzie miał stanąć portyk nowego kościoła. Pobożni sewilczycy, którzy tłumnie zebrali się na placu, nie byli w tym momencie skorzy do słuchania wróżb ani kupowania tytoniu. Przybyli do Triany specjalnie po to, by usłyszeć jedno z kontrowersyjnych kazań młodego dominikanina, prawdziwego syna epoki, w której rozum z trudem torował sobie drogę w ciemnościach ignorancji. Przed świątynią z prowizorycznej ambony padały słowa śmielsze od tych, jakie wygłaszał sławny mnich Benito Jerónimo Feijoo. Brat Joaquín głośno — i tylko po hiszpańsku, bez używania łaciny — ganił atawizmy i przesądy Hiszpanów. Przedkładał cnotę pracy, nawet tej najprostszej i rzemieślniczej, nad niedorzeczne poczucie honoru, skłaniające Hiszpanów do próżniactwa i lenistwa. Rozbudzał dumę w kobietach, podkreślał ich nową rolę w społeczności i w rodzinie, przyznawał im prawo do kształcenia się i do rozwoju intelektualnego z pożytkiem dla królestwa. Kobieta nie jest już niewolnicą męża, co nie znaczy, że należy ją traktować „jako tę gorszą emanację człowieka”. Nie jest z natury uosobieniem zła! Małżeństwo winno opierać się na równości i szacunku. W naszych czasach, ciągnął brat Joaquín, cytując wielkich myślicieli, dusza przestała mieć płeć — nie jest ani męska, ani żeńska. Ludzie cisnęli się, aby tego wysłuchać, a dla Cyganek, o czym Ana i Milagros wiedziały doskonale, był to najlepszy moment do grzebania w cudzych torbach.
Podeszły jak najbliżej ambony, z której brat Joaquín zwracał się do tłumów. Otaczało go ponad dwudziestu dominikanów z klasztoru Świętego Jacka. Wielu z nich od czasu do czasu podnosiło oczy na ołowiane niebo, ale na szczęście jeszcze nie padało; deszcz zepsułby całą ceremonię.
— Ja jestem światłem świata! — wykrzyknął brat Joaquín, tak aby wszyscy go usłyszeli. — To słowa naszego Pana, Jezusa Chrystusa. On jest naszą światłością! Światłem tych wszystkich przyniesionych przez was świec, które winny rozjaśnić…
Milagros nie zwracała uwagi na treść kazania. Wbiła wzrok w mnicha, a ten po chwili dostrzegł je obie, co nie było takie trudne, gdyż matka i córka wyróżniały się w tłumie barwnymi cygańskimi strojami. Brat Joaquín stracił wątek, przestał gestykulować i kazanie zaczęło się rwać. Starał się nie patrzeć na Milagros, ale co chwilę wracał do niej wzrokiem. Zorientowała się i puściła do niego oko. W tym momencie brat Joaquín się zająknął, a gdy po chwili znowu na nią spojrzał, pokazała mu język.
— Przestań! — Matka szturchnęła ją karcąco i wykonała przepraszający gest w stronę zakonnika.
Uwolniony od zakusów Milagros brat Joaquín wspiął się na wyżyny krasomówstwa i ku powszechnemu zadowoleniu kazanie potoczyło się dalej bez przeszkód. Kiedy skończył, wierni przystąpili do zapalania świec od płomieni ogniska przygotowanego wcześniej przez mnichów. Powoli zaczynali się rozchodzić, toteż obie kobiety wróciły do swych zajęć.
— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytała matka.
— Bo tak mi się podobało… — odparła Milagros, kokieteryjnie poruszając rękami. — To zabawne patrzeć, jak on się jąka, myli i czerwieni na mój widok.
— Ale dlaczego? Przecież to ksiądz.
Dziewczyna zamyśliła się na moment.
— Sama nie wiem. — Wzruszyła ramionami i przywołała na usta sympatyczny grymas.
— Brat Joaquín szanuje twojego dziadka i ciebie także, bo jesteś wnuczką Melchora, ale nie wolno ci igrać z mężczyznami… nawet jeśli to tylko zakonnik — przestrzegała matka.
♦ ♦ ♦
Jak było do przewidzenia, ten dzień okazał się owocny. Ana wyprzedała wszystkie ukryte za pazuchą cygara. Sewilczycy kierowali się w stronę mostu albo do przystani barek, które wracały do miasta. Można było jeszcze znaleźć kogoś, kto dałby się namówić na wróżbę, jednak w rozrzedzającym się tłumie nie brakowało wróżących Cyganek, starych i młodych, nie licząc półnagich dzieci w łachmanach, które usiłowały robić to samo. Oprócz swoich sąsiadek z zaułka San Miguel Ana i Milagros rozpoznały Cyganki z osady La Cartuja, którym tak zależało na jałmużnie, że zagradzały drogę przechodniom, czepiały się ich ubrań, wzywały imienia Boga, w którego nie wierzyły, i klepały wyryte na pamięć litanie do wszelkich możliwych świętych i męczenników.
— Myślę, że na dziś wystarczy, Milagros — oświadczyła matka, przepuszczając parę sewilczyków uciekających przed żebraczkami.
Goniący parę czarnooki brzdąc z brudną buzią, głośno modląc się do świętej Rufiny, z rozpędu wpadł na Anę.
— Masz. — Wręczyła mu miedziaka.
Ruszyły w swoją drogę, natychmiast bowiem zjawiła się matka Cyganiątka, żeby zabrać mu monetę. W zaułku San Miguel wrzało. To był dobry dzień dla nich wszystkich, ponieważ sewilczycy okazali się bardziej szczodrzy niż na co dzień — tacy są w każde święto kościelne. Mężczyźni stali w otwartych drzwiach domów, wymieniali się uwagami, popijali wino, palili tytoń albo grali w karty. Jedna z powracających kobiet podeszła do męża, żeby pochwalić się zarobkiem, i zaczęli się kłócić, gdyż nie chciała mu oddać pieniędzy. Milagros zostawiła matkę i dołączyła do grupy koleżanek. Ana musiała najpierw rozliczyć się z ojcem ze sprzedaży tytoniu. Na próżno wypatrywała go wśród innych mężczyzn.
— Ojcze! — krzyknęła, zatrzymując się przed domem.
— Nie ma go.
Ana odwróciła się i w uchylonych drzwiach zobaczyła swojego męża, José.
— A gdzie jest?
José wzruszył ramionami i machnął ręką. W drugiej trzymał dzban z winem. Oczy mu błyszczały.
— Zniknął zaraz po was. Na pewno poszedł do osady La Cartuja, żeby spotkać się z krewniakami, jak zwykle.
Ana pokręciła głową z powątpiewaniem. Czy to takie pewne? Nieraz chodziła tam go szukać i nie znalazła. Ojciec wróci dziś wieczorem albo dopiero za kilka dni, jak już wcześniej się zdarzało? I w jakim będzie stanie?
Westchnęła.
— Zawsze wraca — rzucił drwiąco José.
Wyprostowała się z groźną miną.
— Znowu się go czepiasz — mruknęła. — Choć prosiłam, żebyś tego nie robił.
Mężczyzna skrzywił się i odwrócił do niej plecami.
Ojciec zawsze wracał, to prawda, co do tego José miał rację, ale gdzie też on się podziewa o tej porze, jeśli nie ma go u krewniaków? Nigdy nie raczył odpowiadać na takie pytania, a im mocniej nalegała, tym bardziej pogrążał się w milczeniu i zagłębiał w swoim świecie. Stał się innym człowiekiem niż ten, którego pamiętała z dzieciństwa! Bardzo się zmienił. Kiedyś zawsze mogła na niego liczyć: był wspaniały, dumny i wydawał się niezniszczalny. Tak było, zanim dopadł go „patrol tytoniowy”, jak nazywano żołnierzy wyznaczonych do walki z przemytnikami. Ana miała wtedy chyba dziesięć lat. Co prawda znaleźli przy nim tylko dziesięć funtów tytoniu i po raz pierwszy został przyłapany na przemycie, więc nie groziła mu ciężka kara, ale Melchor Vega był Cyganem, a zatrzymano go poza granicami obszaru wyznaczonego przez króla dla ludzi jego rasy. Nosił drogie jaskrawe ubrania, ozdobione srebrnymi lub metalowymi koralikami, miał laskę z dwoma szpicami, długi składany nóż i kolczyki w uszach, a różni świadkowie potwierdzili, że słyszeli go mówiącego w caló. Takie zachowania były zakazane i groziła za nie kara większa niż za nieuiszczanie podatków należnych królowi. Cygana skazano na dziesięć lat galer.
Ana poczuła skurcz w żołądku na wspomnienie gehenny, jaką przeżywała wraz z matką podczas procesu i przez cztery kolejne lata między ogłoszeniem pierwszego wyroku i wywiezieniem ojca do Puerto de Santa María, gdzie cumowały królewskie galery. W ciągu tych czterech lat matka nie przestała ani na dzień, ani na godzinę, ani na minutę szukać dla niego ratunku. Przypłaciła to życiem. Anie zwilgotniały oczy jak zawsze, gdy wspominała tamten okres. Znów miała przed oczami obraz matki błagającej o litość, korzącej się przed sędziami, więziennymi urzędnikami i inspektorami, żeby uzyskać ułaskawienie dla męża. Prosiły o pomoc wielu księży i zakonników, a ci nawet nie raczyli ich wysłuchać. Oddały w zastaw wszystko, co miały… kradły i oszukiwały, żeby opłacić adwokatów i pisarzy sądowych. Odejmowały sobie od ust, żeby zanieść ojcu kawałek chleba do więzienia, w którym wraz z innymi nieszczęśnikami musiał czekać na zakończenie procesu i ostateczny wyrok. Niektórzy z jego towarzyszy niedoli woleli odciąć sobie rękę albo całe ramię, byle uniknąć galer i nie skazywać się na powolną, lecz niechybną śmierć w straszliwych cierpieniach, jakie były udziałem skutych galerników.
Melchor Vega zniósł wszystkie męczarnie. Ana otarła oczy rękawem bluzki. Tak, udało mu się przeżyć. I pewnego dnia, kiedy już nikt go nie oczekiwał, pojawił się w Trianie, wyniszczony, przybity, z trudem powłóczący nogami, lecz dumny i wyniosły jak zawsze. Ale bardzo się zmienił i nigdy już nie potargał jej włosów jak dawniej, gdy przybiegała do niego z jakimś dziecięcym problemem. Tak właśnie wcześniej robił: czochrał jej włosy i potem patrzył na nią z czułością, by uzmysłowić jej bez słów, że jest Cyganką z rodu Vega! To było dla niego najważniejsze na świecie. Tę samą dumę rodową Melchor starał się wpoić wnuczce Milagros. Wkrótce po swoim powrocie, gdy dziewczynka miała zaledwie kilka miesięcy, zaczął wyczekiwać wnuka. Kiedy urodzisz chłopca? — zagadywał Anę. Jej mąż, José, też wciąż wypytywał: Jesteś wreszcie w ciąży? Wydawało się, że cały zaułek San Miguel tylko na to czeka. Jego matka, ciotki, siostry cioteczne… i wszystkie kobiety z rodu Vegów! Nie dawały jej spokoju, okazało się jednak, że nie może mieć więcej dzieci.
Ana spojrzała na drzwi, za którymi po tej krótkiej scysji zniknął José. On, w przeciwieństwie do jej ojca, długo nie mógł się pogodzić z brakiem męskiego potomka; odczuł to jako porażkę, wręcz zniewagę, a resztki uczucia i szacunku między małżonkami, których połączyła nie tyle wielka miłość, ile pakt zawarty między rodzinami Vegów i Carmonów, ustąpiły miejsca wzajemnej niechęci, coraz częściej objawianej w słowach i gestach. Melchor przelał całą miłość na Milagros i José w końcu także — kiedy wreszcie przyjął do wiadomości, że nie będzie miał syna. Ana stała się świadkiem ciągłej, utajonej walki między tymi mężczyznami, przy czym zawsze trzymała stronę ojca, bo kochała go i szanowała bardziej niż męża.
Zmierzchało się, a Melchor wciąż nie wracał. Co on robi poza domem o tej porze? Ktoś szarpnął za struny gitary i Ana wróciła do rzeczywistości. Uliczka za jej plecami rozbrzmiewała gwarem głosów, gruchotaniem krzeseł i ławek wynoszonych z domów.
— Fiesta! — krzyknęło jakieś dziecko.
Do pierwszej gitary nieśmiało dołączyła druga, muzykanci przećwiczyli kilka taktów. Po chwili dał się słyszeć głuchy stukot kastanietów, najpierw pojedynczy, potem zbiorowy, zatrzeszczała jakaś stara metalowa grzechotka. Wszystko bez ładu i składu, jakby grajkowie chcieli rozgrzać palce, zanim zaczną akompaniować do tańca i śpiewów. Coraz więcej gitar. Jakaś kobieta odchrząknęła i zaśpiewała starym, łamiącym się głosem. Pojawił się tamburyn. Ana pomyślała o ojcu, który tak bardzo lubił tańce. Zawsze wraca, przekonywała samą siebie. Czy nie tak? On też jest jednym z Vegów!
Kiedy weszła do zaułka, zobaczyła ognisko i wokół niego krąg Cyganów.
— Zaczynamy! — zawołał siedzący na krześle przy ognisku starzec.
Wszystkie instrumenty ucichły, a po chwili gitara w rękach młodzieńca o bardzo ciemnej karnacji, z czarnymi włosami splecionymi w warkoczyk, zaatakowała pierwsze nuty fandanga.
♦ ♦ ♦
Chłopiec okrętowy, którego poczęstowała cygarem, okazał się bardzo pomocny. Zawinęli do przystani w Trianie obok portu poławiaczy krewetek, aby rozładować towary przeznaczone dla tego przedmieścia.
— Czarna, tutaj kończy się twoja podróż — oświadczył kapitan tartany.
Majtek uśmiechnął się do Caridad. Wspólne palenie cygara wytworzyło między nimi pewną komitywę. Tytoń rozluźnił spięte nerwy Caridad i lękliwymi monosylabami odpowiadała na wszystkie pytania chłopca, który był zainteresowany Kubą i pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tej odległej krainie, gdyż w portach wiele o niej mówiono. Czy to prawda, że ziemia kryje tam mnóstwo bogactw? Ile jest plantacji cukru? Podobno liczba niewolników nie maleje jak w Hiszpanii, tylko wciąż wzrasta…
— Pewnego dnia zostanę kapitanem wielkiego statku! — zapewniał, puszczając wodze wyobraźni. — Pożegluję przez ocean i zobaczę Kubę.
Kiedy tartana zacumowała przy nabrzeżu, Caridad, podobnie jak w Kadyksie, długo nie mogła się zdecydować na zejście na wąski skrawek lądu między brzegiem rzeki i pierwszą linią zabudowań Triany, położonych tak blisko, że miejscami musiały tam docierać fale Gwadalkiwiru, o czym świadczyły mocno podmyte fundamenty. Jeden z tragarzy taszczący wielki worek krzyknął, żeby się odsunęła, bo zagradza mu drogę. Kapitan na pokładzie pokręcił głową i wymienił spojrzenia z majtkiem, który również obserwował Caridad; obaj wiedzieli, że ona musi tu wysiąść.
— Daję ci pięć minut — powiedział kapitan do chłopaka.
Majtek podziękował uśmiechem za przyzwolenie, zeskoczył na ziemię i pociągnął za sobą Caridad.
— Pospiesz się! — zawołał. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie wróci na czas, kapitan odpłynie bez niego.
Minęli kościół Świętej Anny za pierwszą linią zabudowań i dwie przecznice, coraz bardziej oddalając się od rzeki. Caridad ledwo mogła za nim nadążyć; majtek biegł, wymijając nerwowo przechodniów, którzy patrzyli na nich ze zdziwieniem. Zatrzymał się przed fosą Cava.
— Tam są minimitki — powiedział, pokazując ręką na drugi brzeg.
Caridad podążyła wzrokiem za jego palcem i zobaczyła niski, bielony wapnem klasztor ze skromnym kościółkiem, potem spojrzała na głęboki rów, który oddzielał ją od tego budynku. Dawną fosę obronną na całej długości wypełniały śmieci, gdzieniegdzie ubite w twardą warstwę.
— Da się przejść — zapewnił chłopiec, odgadując myśli Caridad. — Jest most nieopodal Świętego Jacka, ale to trochę daleko. Ludzie jakoś sobie radzą, widzisz? — I rzeczywiście, kilka osób przechodziło przez rów na drugą stronę. — Muszę już wracać na statek — oznajmił, widząc, że Caridad nie reaguje. — Powodzenia, Murzynko.
Wciąż milczała.
— Powodzenia — powtórzył i puścił się pędem do przystani.
Caridad została sama. Wpatrując się w klasztor, o którym mówił jej don Damián, przeszła przez fosę wąską ścieżką wydeptaną między odpadkami. Na plantacji tytoniu nie było śmieci, ale w Hawanie, do której zabrał ją kiedyś pan, żeby odstawić liście tytoniu do portowego magazynu, widziała ich mnóstwo. Dlaczego biali wyrzucają tyle rzeczy? Dotarła do klasztoru i popchnęła jedne z drzwi. Zamknięte. Zastukała i odczekała chwilę. Żadnej odpowiedzi. Znowu zastukała nieśmiało, jakby nie chciała przeszkadzać.
— Czarna, nie tak — powiedziała przechodząca obok kobieta i prawie się nie zatrzymując, pociągnęła za łańcuch. Dał się słyszeć dźwięk dzwonka.
Wkrótce uchyliło się zakratowane okienko.
— Pokój Pański niech będzie z tobą — usłyszała głos starej kobiety, tak przynajmniej brzmiał. — Co cię sprowadza do naszego domu?
Caridad zdjęła słomiany kapelusz. Chociaż nie widziała zakonnicy, spuściła oczy na ziemię.
— Don Damián powiedział, żebym tu przyszła — szepnęła.
— Nie rozumiem cię.
Caridad mówiła szybko i niewyraźnie, jak wszyscy kubańscy niewolnicy, kiedy zwracali się do białych.
— Don Damián… — powtórzyła z wysiłkiem — powiedział, żebym tu przyszła.
— Kto to jest don Damián? — zapytała furtianka po chwili ciszy.
— Don Damián… ksiądz z Królowej.
— Królowa? Powiedziałaś coś o królowej? — wykrzyknęła zakonnica.
— Królowa, okręt z Kuby.
— Aha! Okręt, a ja myślałam, że Jej Królewska Mość. Zatem… sama nie wiem. Don Damián, powiedziałaś? Zaczekaj.
Okienko otworzyło się szerzej, a głos zakonnicy nabrał twardszych tonów.
— Co ci powiedział ten ksiądz, dobra kobieto? Że co miałabyś tu robić?
— Powiedział tylko, żebym przyszła.
Zakonnica milczała przez kilka sekund, a kiedy znowu się odezwała, jej głos był wyjątkowo łagodny.
— Nasze zgromadzenie jest biedne. Nie zajmujemy się dobroczynnością, tylko modlitwą, postami, kontemplacją i penitencją. Co miałabyś tu robić?
Caridad nie odpowiedziała.
— Skąd przybywasz?
— Z Kuby.
— Jesteś niewolnicą? Gdzie twoi właściciele?
— Jestem… jestem wolna. I umiem się modlić. — Caridad przypomniała sobie, że don Damián kazał jej to powiedzieć.
Zakonnica uśmiechnęła się smutno, lecz Caridad tego nie widziała.
— Posłuchaj, powinnaś udać się do bractwa Matki Boskiej od Aniołów, rozumiesz? — poradziła jej furtianka.
Caridad milczała. Zastanawiała się, po co don Damián kazał jej tu przyjść.
— To bractwo Negrów — wyjaśniła zakonnica. — Oni ci pomogą… albo coś doradzą. Słuchaj uważnie, pójdziesz do kościoła Matki Boskiej od Aniołów, koło Cruz del Campo. Idąc na północ wzdłuż Cavy, dotrzesz do klasztoru Świętego Jacka. Tam skręcisz w prawo w ulicę Santo Domingo, zobaczysz most na barkach, przejdziesz po nim na drugi brzeg i potem…
Caridad wyszła z klasztoru minimitek, usiłując zapamiętać wskazówki. Aniołowie. Musi iść do kościoła Aniołów. Tam znajdzie pomoc. Przy Cruz del Campo, recytowała po cichu.
Pogrążona w tych myślach, nie widziała, że ludzie na nią patrzą — duża Murzynka o zmysłowych kształtach, w szarych łachmanach, z tobołkiem pod pachą, mrucząca coś pod nosem. Olbrzymi zamek Świętego Jerzego na Altozano, koło mostu, wywarł na niej takie wrażenie, że niechcący potrąciła jakąś kobietę. Próbowała przeprosić, lecz nie mogła wydusić ani słowa i podczas gdy kobieta obrzucała ją zniewagami, Caridad zrobiła parę kroków do przodu ze wzrokiem utkwionym w rozciągającą się na drugim brzegu Sewillę. Dziesiątki wozów i zwierząt jucznych przemierzało w obu kierunkach most oparty na drewnianych barkach, które trzeszczały pod ciężarem.
— Gdzie się pchasz, Murzynko?
Wzdrygnęła się na widok mężczyzny zagradzającego jej przejście.
— Do kościoła Aniołów — odpowiedziała.
— Moje gratulacje — zadrwił. — To miejsce dla takich jak ty. Ale żeby tam dojść, musisz mi najpierw zapłacić.
Caridad z zaskoczeniem przyłapała się na tym, że patrzy mytnikowi prosto w oczy. Przestraszyła się, zdjęła z głowy kapelusz i spuściła wzrok.
— Ja nie… nie mam pieniędzy — wyjąkała.
— W takim razie nie pójdziesz do Negrów. Odsuń się i nie przeszkadzaj mi w pracy — rozkazał i odwrócił się do stojącego za Caridad mulnika, żeby pobrać od niego myto, ale widząc, że Murzynka nie rusza się z miejsca, zawołał: — Wynoś się, albo zawołam straże!
Dopiero teraz, po odejściu od mostu, poczuła, że ludzie na nią patrzą. Nie miała pieniędzy, żeby przejść na drugą stronę. Co począć? Mężczyzna pilnujący mostu nie powiedział, jak zdobyć pieniądze. Nigdy dotąd, przez całe swoje dwudziestopięcioletnie życie, Caridad nie zarobiła ani grosza. Oprócz jedzenia, ubrania i miejsca do spania w baraku dostawała za swoją pracę co najwyżej fuma, tytoń przydzielany przez pana niewolnikom do ich prywatnego użytku. Jak można zarobić pieniądze? Znała się jedynie na cygarach i uprawie tytoniu…
Unikając ludzi, poszła nad rzekę i usiadła na brzegu. Była wolna, owszem, ale co jej po takiej wolności, skoro nie może nawet przejść przez most. Przedtem zawsze ktoś jej rozkazywał. Zawsze wiedziała, co ma robić od wschodu do zachodu słońca, dzień w dzień, całymi latami. A teraz?
Ludzie znad rzeki z zaciekawieniem spoglądali na nieruchomą postać Murzynki, która siedziała na brzegu, błądząc wzrokiem po wodzie, po Sewilli… zagubiona w swoich wspomnieniach i myślach o niepewnej przyszłości. Niektórzy wracali tędy po godzinie, dwóch, trzech albo i czterech i widzieli czarną postać, niezmiennie tkwiącą w jednym miejscu.
O zmroku Caridad poczuła głód i pragnienie. Nie miała nic w ustach od czasu, gdy majtek podzielił się z nią okropnie twardym, spleśniałym sucharem i resztką wody. Postanowiła wzmocnić się cygarem, jak robili wszyscy niewolnicy na plantacji tytoniu, kiedy dopadało ich zmęczenie lub głód. Może dlatego pan tak chętnie dawał im fuma — im więcej palili, tym mniej potrzebowali jedzenia. Tytoń zastępował wiele dóbr i nawet można było wymienić go na nowych niewolników. Zapach cygara przyciągnął dwóch mężczyzn wałęsających się wzdłuż brzegu. Zapytali, czy pozwoli im się sztachnąć. Caridad posłusznie podała im cygaro. Palili długo. Stali, rozmawiali, dzielili się cygarem. Caridad, nie ruszając się z miejsca, wyciągnęła po nie rękę.
— Chcesz potrzymać coś w ustach, czarnucho? — Jeden z mężczyzn się roześmiał.
Drugi zaśmiał się jeszcze głośniej, chwycił Caridad za włosy i zmusił ją do podniesienia głowy, podczas gdy ten pierwszy zdejmował portki.
Caridad nie próbowała się opierać.
— Patrzcie, jaka chętna — powiedział nerwowo ten, który trzymał ją za włosy. — Lubisz to robić, Murzynko? — zapytał, przyciskając jej głowę do krocza kolegi. Zgwałcili ją obaj i zostawili rozciągniętą na ziemi.
Caridad poprawiła zmięte ubranie. Gdzie reszta cygara? Widziała, jak jeden z mężczyzn je odrzucił, zanim chwycił ją za włosy. Może nie wpadło do wody. Poczołgała się wśród szuwarów, ostrożnie macając ziemię, żeby nie poparzyć się ogarkiem, jeśli jeszcze się tlił… Jest! Znalazła go nad samą wodą i leżąc na brzuchu, zaciągnęła się z całej siły. Potem usiadła i zamoczyła nogi w rzece. Było zimno, ale na razie tego nie czuła. W ogóle nic nie czuła. Lubisz to robić? — zapytał jeden z nich. Ileż razy ją o to pytano? Najpierw don José, kiedy była jeszcze dzieckiem, świeżo wyrwanym z rodzinnych pieleszy. Wtedy nawet nie zrozumiała, o co pyta ten zaśliniony człowiek, który szybko ją obmacał i rozdziewiczył. Po kilku latach, kiedy pierwszy raz zaszła w ciążę, pan wziął sobie do łóżka nową dziewczynkę, a do niej dobierali się nadzorca i inni niewolnicy z plantacji, którzy, ciężko dysząc, zadawali takie samo pytanie. Jakiś czas później znów przyszło jej rodzić… tym razem w straszliwych bólach. Kiedy po wielu godzinach porodu rozpruto jej brzuch i wydobyto z niego Marcela, zrozumiała, że nigdy więcej nie będzie mogła mieć dzieci. Został jej tylko ten chłopczyk. Lubisz to robić? — słyszała co niedzielę podczas tańca, kiedy jakiś niewolnik brał ją za ramię i wyprowadzał za barak, gdzie gziły się inne pary. Potem wracali, żeby śpiewać i tańczyć bez opamiętania, z nadzieją, że zstąpi w nich któryś z ich bogów. Czasem przerywali taniec i znowu wychodzili za barak. Trudno powiedzieć, żeby to lubiła, bo nigdy nic nie czuła. Ograbiano ją z uczuć kawałek po kawałku, od tamtej pierwszej nocy, kiedy pan ją zgwałcił.
Nie minęła nawet godzina, gdy wrócił jeden z dwóch mężczyzn i wyrwał ją z zadumy.
— Chcesz popracować w moim warsztacie? — zapytał, unosząc kaganek. — Jestem garncarzem.
Co to znaczy garncarz? — zastanawiała się Caridad, wypatrując mężczyzny w ciemności. Chciała jedynie…
— Dasz mi pieniądze na przejście przez most? — spytała.
Mężczyzna dostrzegł wahanie na jej twarzy.
— Chodź ze mną — rozkazał.
To akurat zrozumiała — tak samo mówili czarni, kiedy łapali ją za ramię i wyciągali z baraku. Poszła za nim w kierunku starej Cavy. Kiedy znaleźli się na wysokości Zamku Inkwizycji, garncarz zapytał, nie odwracając głowy:
— Uciekłaś?
— Jestem wolna.
W blasku zamkowych świateł Caridad zobaczyła, że mężczyzna pokiwał głową.
Mały warsztat z częścią mieszkalną na górze znajdował się przy ulicy Alfareros. Weszli do środka i mężczyzna pokazał jej słomiany siennik w rogu, obok pieca i stosu drewna.
Usiadła na sienniku.
— Jutro zaczynasz, a teraz śpij.
Ciepło bijące od żarzącego się pieca ukołysało do snu zziębniętą Caridad — dopiero teraz poczuła, jak bardzo zmarzła nad Gwadalkiwirem.
♦ ♦ ♦
Od czasów muzułmańskich Triana była znana z wyrobów z wypalanej gliny. Wytwarzano tu słynne szkliwione płytki azulejos — na świeżej glinie mistrzowie odciskali sznurem oryginalne wzory, wklęsłe i wypukłe, kreśląc niesamowite obrazy. Jednak w miarę upływu lat te ceramiczne rękodzieła straciły na urodzie, gdyż rzemieślnicy zaczęli je wytwarzać seriami, aby sprostać konkurencji angielskich płytek z krzemienia. Jednocześnie upodobania klienteli ewoluowały w stronę orientalnej porcelany. Rzemiosło na przedmieściu Sewilli podupadło.
Następnego dnia o świcie Caridad przystąpiła do pracy pod uważnym okiem młodego czeladnika, który wyglądał na syna garncarza. Podkładała do pieca, przynosiła glinę, po wielokroć zamiatała podłogę i czyściła piec z popiołu. Tak mijały dni. Nigdy nie widziała, by jakaś kobieta schodziła z górnego piętra. Garncarz chyba nie miał żony, bo nocami odwiedzał Caridad.
Muszę przejść przez most, żeby dostać się do kościoła Aniołów, do bractwa Małych Murzynów, próbowała powiedzieć mu jednej nocy, gdy posiadł ją siłą. Zamiast tego wybąkała:
— A moje pieniądze?
— Pieniądze! Jakie pieniądze? Więcej zjesz, niż wypracujesz, a na dodatek masz gdzie spać — odparł garncarz. — Czego więcej może pragnąć taka czarnucha? Wolisz żebrać na ulicy jak większość wyzwolonych niewolników?
W owym czasie niewolnictwo zaczęło w Sewilli zanikać. Przyczyniły się do tego kryzys demograficzny i gospodarczy, wojna1640 roku — z Portugalią, głównym dostawcą niewolników na sewilski rynek — mór, który spadł na miasto w kolejnych latach, siejąc śmierć wśród czarnych niewolników, a także liczne zapisy wyzwoleńcze poczynione w testamentach przez pobożnych sewilczyków. W miarę osłabiania się rynku Sewilli malała w mieście liczba niewolników.
„Więcej zjesz, niż wypracujesz”, dźwięczało w uszach Caridad. Przypomniała sobie stałą śpiewkę nadzorcy z posiadłości don José. „Moglibyście przynajmniej zapracować na swoje jedzenie!” — krzyczał, spuszczając bat na plecy niewolników. Co to za wolność, jeśli tak niewiele zmieniło się w jej życiu?
Pewnej nocy garncarz nie zszedł do Caridad. Następnej znów go nie było. Zjawił się dopiero trzeciej nocy, lecz wcale nie po to, żeby ją posiąść. Skierował kroki ku drzwiom wejściowym. Wpuścił obcego mężczyznę i wskazał dłonią kąt, gdzie leżała Caridad. Potem czekał pod drzwiami, aż tamten zaspokoi chuć, przyjął pieniądze i wypuścił go na ulicę.
Od tej pory Caridad już nie pracowała w warsztacie. Garncarz zamknął ją w ciasnej, zagraconej klitce w podpiwniczeniu bez okna. Wrzucił do środka siennik i nocnik i wyszedł.
— Tylko nie próbuj krzyczeć ani uciekać, bo zabiję — pogroził, kiedy pierwszy raz przyniósł jej jedzenie. — Twoja śmierć nikogo nie obejdzie.
To prawda, pomyślała z żałością Caridad, gdy mężczyzna przekręcał klucz po drugiej stronie drzwi. Kogo obejdzie jej śmierć?
Usiadła na sienniku z miską zupy jarzynowej w dłoniach. Nigdy dotąd nie grożono jej śmiercią. Właściciele nie zabijali swoich niewolników; znali ich wartość, przeliczali ją na pieniądze. Niewolnik miał służyć swoim panom przez całe życie. Przyuczony do pracy od dziecka, jak w przypadku Caridad, dożywał starości na plantacji tytoniu, trzciny cukrowej albo w cukrowni. Prawo zabraniało odsprzedawać niewolników po cenie wyższej od ceny kupna, toteż żaden właściciel tego nie robił — zwłaszcza gdy już wyuczył niewolnika fachu — żeby nie tracić pieniędzy. Byli bici, zmuszani do pracy ponad siły, ale dobry nadzorca wiedział, jak daleko może się posunąć i gdzie jest granica śmierci. Zdarzało się, że niewolnicy odbierali sobie życie — nieraz o świcie ktoś znajdował ciało Murzyna zwisające bezwładnie z drzewa… albo kilka ciał, gdyż niektórzy niewolnicy decydowali się wspólnie na ten rodzaj ucieczki, ucieczki bez możliwości powrotu. Wtedy pan wpadał w złość, podobnie zresztą, gdy jakaś matka wolała zabić noworodka, niż skazywać go na życie w niewoli. Albo gdy jakiś Murzyn okaleczał się, żeby nie być zdolnym do pracy. A na najbliższej niedzielnej mszy ksiądz z cukrowni krzyczał, że to grzech, groził piekłem, jakby istniało jakieś piekło gorsze od tego, które mieli za życia. Umrzeć? Dlaczego nie? — myślała Caridad, może już pora na ostateczną ucieczkę z tego świata, gdzie nikt na nią nie czeka.
Tej nocy musiała zadowolić dwóch mężczyzn. Potem garncarz zamknął drzwi na klucz i została sama, w kompletnej ciemności. Nie zastanawiała się dłużej. Resztę nocy spędziła na nuceniu jakiejś piosenki, a gdy brzask wpadł przez szpary w drewnianych ścianach, zaczęła grzebać w stosie gratów — znalazła kawałek starego sznura. Paroma pociągnięciami sprawdziła, czy jest dostatecznie mocny. Nie zerwie się, uznała. Zawiązała go sobie na szyi i weszła na rozchybotaną skrzynię. Przerzuciła sznur przez belkę, nad głową, naciągnęła i zawiązała pętlę. Nieraz zazdrościła tym czarnym postaciom, które zwisały z drzewa, zakłócając pogodny pejzaż kubańskiej równiny. Wyzwolone z cierpienia.
— Bóg jest większy od królów! — zawołała. — Pragnę tylko, by moja dusza nie błąkała się po świecie bez celu.
Zeskoczyła ze skrzyni. Sznur wytrzymał pod jej ciężarem, ale belka się złamała i z trzaskiem spadła na ziemię. Hałas był taki, że garncarz natychmiast zjawił się w celi Caridad i przykuł ją łańcuchem. Od tego dnia odmawiała jedzenia i picia. Nie przestawała się modlić o śmierć. Nawet wtedy, gdy garncarz z synem na siłę ją karmili.
Wizyty mężczyzn z ulicy trwały nadal, na ogół jedna na noc, czasem więcej, dopóki pewien starzec, który niezdarnie próbował na nią wejść, nie zerwał się nagle i nie podskoczył do drzwi z zadziwiającą jak na swój wiek zwinnością.
— Ta czarna ma gorączkę! — wykrzyknął. — Nie chcę zarazić się od niej jakąś dziwną chorobą!
Garncarz podszedł do Caridad i położył rękę na jej rozpalonym czole.
— Wynoś się — rozkazał, kopiąc ją po żebrach i szamocząc się z łańcuchem, którym ją wcześniej przykuł. — Już cię tu nie ma! — wrzasnął, gdy udało mu się w końcu uchwycić łańcuch. Złapał tobołek Caridad i wyrzucił go ulicę, nim zdołała się podnieść.
♦ ♦ ♦
Ktoś śpiewa? Czy tylko tak mu się zdawało? Właściwie to nie był śpiew, raczej zawodzenie, zmieszane z dźwiękami nocy. Melchor nadstawił ucha. Znowu usłyszał to samo:
— Yemayá asesú…
Porośnięta sadami i ogrodami nizina Triany była pogrążona w ciemnościach. I mimo że rozpoznawał szum Gwadalkiwiru i szelest wiatru w listowiach, coś, coś…
— Asesú yemayá.
Niby dialog, jakby solista intonował słowa szeptem, a zaraz odpowiadał sobie sam, przyjmując rolę chóru. Melchor obrócił się parę razy, żeby sprawdzić, skąd dobiega ów głos. Na jego kurtce zadźwięczały koraliki. Czerń nocy zakłócał jedynie daleki migot żagwi na murach klasztoru kartuzów.
— Yemayá oloddo.
Melchor zszedł z ubitej drogi i skręcił do ogrodu pomarańczowego. Stąpał po kamieniach i liściastej ściółce, kilkakrotnie się potknął i nawet głośno zaklął, co zabrzmiało w tej ciszy jak grzmot, a mimo to śpiewny lament nie ustawał. Melchor zatrzymał się między drzewami. To tu.
— Oloddo yemayá. Oloddo…
Melchor zmrużył oczy. Zza jednej z chmur, które uporczywie wisiały nad Sewillą przez cały miniony dzień, wysunął się na chwilę blady skrawek księżyca. Zrobiło się jaśniej i Melchor dostrzegł na ziemi coś szarego. Podszedł bliżej, przykucnął i zobaczył czarną jak noc kobietę w szarym ubraniu. Siedziała oparta plecami o drzewo pomarańczowe, jakby szukała w nim pomocy. Patrzyła przed siebie błędnym wzrokiem i monotonnie powtarzała jedną piosenkę, nie zwracając na niego uwagi. Noc była zimna, lecz po twarzy kobiety spływały krople potu, a ciałem wstrząsały dreszcze.
Usiadł obok niej. Nie rozumiał, co śpiewa, jednak wyczuwał w jej głosie wielkie znużenie, rezygnację i przejmujący ból. Zamknął oczy, objął ramionami kolana i zasłuchał się w melodię.
— Wody…
Prośba Caridad przerwała ciszę nocy. Od dłuższej chwili nie śpiewała, jej głos przygasał powoli niczym rozżarzone drwa. Melchor otworzył oczy. Pod wpływem tej melancholijnej piosenki po raz kolejny przeniósł się myślami do czasów spędzonych na galerze. Wody. Ileż to razy on sam błagał o łyk wody? Poczuł, że mięśnie jego nóg, ramion i pleców naprężają się, jak wtedy, gdy nadzorca galerników zarządzał pościg za jakimś saraceńskim statkiem. Ostry gwizdek torturował ich zmysły, bat spadał na nagie plecy i obdzierał ze skóry, zmuszając do coraz szybszego wiosłowania. Taka kara mogła trwać godzinami. Pod koniec, kiedy mięśnie całego ciała rwały straszliwym bólem od nadmiernego wysiłku, ze wszystkich ław galerników unosiło się tylko jedno błaganie: Wody!
— Wiem, co to pragnienie — mruknął do siebie.
— Wody… — powtórzyła Caridad.
— Chodź ze mną. — Melchor podniósł się z trudem, odrętwiały po prawie godzinnym siedzeniu pod drzewem.
Przeciągnął się i rozejrzał, żeby odnaleźć drogę do klasztoru. W rozległym gaju La Cartuja mieszkało wielu Cyganów z Triany, których zamierzał odwiedzić, ale zatrzymał go śpiew Murzynki.
— Idziesz czy nie? — zapytał.
Caridad próbowała wstać, przytrzymując się pnia drzewa. Miała gorączkę. Była głodna i zmarznięta. Ale przede wszystkim chciało jej się pić. Zdołała stanąć na nogi, kiedy Melchor zaczął się oddalać. Da jej wody czy oszuka i wykorzysta ją jak tylu innych mężczyzn w Trianie? Poszła za nim. Kręciło się jej w głowie. Wszyscy ją wykorzystywali. Chcieli tylko jej ciała. Prawie wszyscy.
W blasku świateł dobiegających z chat stłoczonych wzdłuż drogi zobaczyła jedwabny kubrak Cygana w kolorze błękitnego nieba. Z wysiłkiem przyspieszyła kroku. Melchor nie oglądał się na nią. Szedł powoli, dumnie wyprostowany, w ręku trzymał laskę z dwoma szpicami, oznakę godności patriarchy rodu. Opierał się na niej bez potrzeby i czasem coś do siebie mówił. Caridad powłóczyła bosymi stopami, starając się nie stracić go z oczu. W miarę jak zbliżali się do celu, ozdoby na ubraniu Melchora połyskiwały coraz jaśniej. Ten mężczyzna nie próbował nawet jej dotknąć, Caridad poczytywała to za dobry znak. Na pewno przyniesie jej wody.