Читать книгу Bosonoga królowa - Ildefonso Falcones - Страница 13

3

Оглавление

Tego samego wieczoru w zaułku San Miguel trwała fiesta, która przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Każda z kowalskich rodzin, jakby chodziło o zawody, starała się pokazać od najlepszej strony w tańcu i śpiewie, w grze na gitarze, wystukiwaniu rytmu kastanietami i na tamburynach. Można tu było spotkać rodziny García, Camacho, Flores, Reyes, Carmona, Vargas i wiele innych spośród dwudziestu jeden zamieszkujących ten zaułek. Tańczono i śpiewano przy blasku ogniska, do którego kobiety dokładały drew w miarę upływu godzin. Sarabanda, romanca, chaconne, jácara, fandango, seguidilla, zarambeque… Wokół ogniska, w pierwszym rzędzie krzeseł siedzieli Cyganie z rady starszyzny z Rafaelem Garcíą na czele, chudym, poważnym, oschłym sześćdziesięciolatkiem, którego nazywano Hrabią.

Wina i cygar nie brakowało. Kobiety poprzynosiły z domów chleb, ser, sardynki i krewetki, mięso drobiowe i zajęcze, orzechy laskowe, kasztany, pigwy i inne owoce. Przy wspólnej uczcie, tańcu i śpiewie zapominano o zadawnionych kłótniach i swarach; obecność starszyzny gwarantowała spokój. Kowale z Triany nie byli bogaci. Należeli do kolejnej generacji ludu prześladowanego w Hiszpanii od czasu, gdy papież nadał hiszpańskim monarchom prawo do tytułu Królów Katolickich. Zabraniano im noszenia kolorowych strojów, mówienia w swojej gwarze, wędrowania z taborem, wróżenia oraz handlowania końmi. Nie wolno im było śpiewać i tańczyć, nie mieli pozwolenia nawet na to, by mieszkać w Trianie i uprawiać kowalstwo. Cechy sewilskich kowali wielokrotnie próbowały — na mocy królewskich dekretów — doprowadzić do likwidacji małych cygańskich warsztatów kuźniczych, jednak okazywało się, że same nie potrafią zaspokoić olbrzymiego popytu na podkowy dla koni pracujących na polach w Królestwie Sewilli, tak więc Cyganie nadal kuli i sprzedawali swoje wyroby wielkim należącym do gadziów kuźniom, tym samym, które chciały ich zniszczyć.

Podczas gdy dzieci, prawie całkiem nagie, pragnąc dorównać w zabawie rodzicom, tworzyły własny krąg w głębi zaułka, Ana i Milagros dołączyły w wesołej sarabandzie do dwóch kuzynek z rodziny José Carmony. Przy dźwiękach gitary i śpiewu matka i córka stanęły obok siebie, zakręciły biodrami i zaczęły zmysłowo wyginać zgrabne ciała, uśmiechając się, gdy spotykały się wzrokiem. José, jak wielu innych mężczyzn, patrzył na nie z podziwem, klaskał i okrzykami zagrzewał do tańca. W każdym tanecznym ruchu, jak w szermierce, kobiety nacierały na mężczyzn, wyzywały ich oczami, proponując iluzoryczny romans. Zbliżały się i oddalały, krążyły wokół nich, bezwstydnie poruszając biodrami i wypinając biust, u jednej obfity, u drugiej jędrnie młody. Obie tańczyły wyprostowane, to unosząc ręce, to trzepocząc nimi po bokach. Chustki przewiązane u nadgarstków Milagros fruwały w powietrzu, jakby nabierały własnego życia. Część kobiet otoczyła je kołem, z kastanietami i tamburynami w rękach, większość mężczyzn rytmicznie klaskała i pokrzykiwała. Gdy w tańcu Ana chwyciła prawą ręką za rąbek spódnicy i pokazała gołe łydki oraz bose stopy, niejednemu oczy zapłonęły lubieżnie, choć starał się to ukryć.

— Cyganie, spójrzcie na niebo, bo widzi mi się, że sam Bóg pragnie do nas zejść, aby zatańczyć z moją córką! — zawołał José Carmona.

Nie ustawały okrzyki.

Olé!

— Znakomicie!

Olé, olé, olé!

Milagros, zachęcona okrzykiem ojca, uniosła spódnicę, naśladując matkę, i obie okrążały raz po raz przypadkowych partnerów w tańcu, rozsiewając wokół siebie aurę namiętności. Muzyka sięgnęła zenitu i ucichła, sarabanda dobiegła końca, lecz Cyganie długo jeszcze klaskali i wiwatowali. Matka i córka natychmiast opuściły spódnice, wygładzając je rękami. Uśmiechnęły się. Znowu odezwała się jakaś gitara, proponując nowy taniec i kolejną cygańską pieśń. Ana pogładziła córkę po policzku i kiedy chciała ją ucałować, Rafael García, Hrabia, dał ręką znak gitarzyście. Szmer głosów rozniósł się wśród Cyganów, przybiegły nawet dzieci. Żona Hrabiego, Reyes, zwana Trianerą, gruba kobieta dobiegająca sześćdziesiątki, z pooraną zmarszczkami twarzą koloru miedzi, energicznym gestem nakazała jednemu ze starców zwolnić krzesło i zajęła je sama.

W blasku padającym od ogniska tylko Ana była w stanie dojrzeć wyzywające spojrzenie, które rzuciła jej Trianera. Trwało to zaledwie sekundę, może krócej. Zimne, twarde, przeszywające na wylot oczy starej Cyganki. Ana wyprostowała się dumnie, gotowa przyjąć wyzwanie, lecz w tym momencie napotkała spojrzenie Hrabiego, które zdawało się mówić: Słuchaj i ucz się.

Reyes zaśpiewała bez akompaniamentu muzyki, nikt jej nie wtórował klaskaniem ani pokrzykiwaniem. Była to debla — pieśń na cześć cygańskich bogiń. Głos Trianery, chociaż wątły, starczy, słaby i bezbarwny, poruszył do głębi wszystkich słuchaczy. Śpiewała, przyciskając do piersi półzamknięte, drżące dłonie, jakby to miało dodać jej siły, a w tym śpiewie pobrzmiewały cygańskie żale, skargi na niesprawiedliwość, więzienie, złamaną miłość… Strofy następowały po sobie bez żadnego rymu ani rytmu, a mimo to układały się w sensowną całość, wyznaczaną tembrem głosu Trianery. Wszystkie kończyły się refrenem deblika barea, co po cygańsku znaczy „wspaniała bogini”.

Debla zdawała się nie mieć końca. Reyes mogłaby tak ciągnąć, dopóki starczało jej wyobraźni i pamięci, lecz nagle opuściła ręce na kolana, podniosła głowę, dotąd schyloną, i umilkła. Wybuchły oklaski, ze ściśniętym gardłem klaskała również Ana. W wielu oczach błyszczały łzy. Milagros też uderzała w dłonie, spoglądając ukradkiem na matkę. W tym momencie Ana ucieszyła się, że nie ma tutaj Melchora i że nie widzi, jak jego córka i wnuczka oklaskują Trianerę. Jeszcze raz apatycznie zaklaskała i korzystając z ogólnego zamieszania, wślizgnęła się głębiej między ludzi. Czuła, że Hrabia i Trianera odprowadzają ją wzrokiem, wyobrażała sobie zarozumiały uśmiech tych dwojga i całej reszty Garcíów. Przepychała się wśród Cyganów, którzy wciąż wiwatowali na cześć Reyes, i kiedy wreszcie znalazła się poza kręgiem, przystanęła, oparła się o framugę drzwi swojego domu i odetchnęła głęboko.

García! Rafael García! Jej ojciec spluwał na sam dźwięk tego nazwiska… A matka, która umarła dwa lata po tym, jak ojca przykuto do galery, do ostatniego tchu przeklinała Rafaela Garcíę, przysięgając mu zemstę z zaświatów.

— To wszystko jego wina — cedziła przez zęby, kiedy żebrały na ulicach Malagi naprzeciwko więzienia, w którym Melchor czekał na przewiezienie do Puerto de Santa María, gdzie cumowały królewskie galery. — Rafael doniósł na twojego ojca sierżantowi z patrolu tytoniowego. Ten nikczemnik nie bał się pogwałcić cygańskiego prawa. Sukinsyn, parszywy pies…!

Mała Ana widziała, że ludzie odsuwają się od nich, i szturchała matkę, żeby ta wyzwiskami nie odstraszała potencjalnych darczyńców.

— Dlaczego on to zrobił? — spytała pewnego dnia dziewczynka.

Matka przymknęła oczy i wygięła usta w pogardliwym grymasie, zanim odpowiedziała:

— Konflikt między Vegami i Garcíami trwa od bardzo dawna. Nikt już nie wie dokładnie, od czego się zaczęło. Jedni mówią, że poszło o kobietę, inni że o osiołka. Być może w grę wchodziły jakieś duże pieniądze. Tego się już nie dowiemy. W każdym razie między naszymi rodzinami od zawsze istniała wielka nienawiść.

— Tylko dlatego, że…

— Nie przerywaj mi, dziecko. — Matka wsparła tę uwagę silnym kuksańcem. — Posłuchaj uważnie, co ci powiem, bo ty jesteś Vega i powinnaś wiedzieć o pewnych sprawach. My, Cyganie, zawsze byliśmy wolni. Wszyscy królowie i książęta tego świata próbowali nas złamać i podporządkować sobie, ale to im się nie udało. Nigdy nas nie pokonają, bo jesteśmy od nich lepsi i mądrzejsi. Niewiele nam trzeba do życia. Bierzemy to, co nam pasuje, gdyż dary Stwórcy dla świata nie są niczyją własnością, owoce ziemi należą się wszystkim ludziom. Jeśli jakieś miejsce nam się nie podoba, przenosimy się gdzie indziej. Nikt ani nic nas nie wiąże. Nie boimy się ryzyka. Co nas obchodzą jakieś zakazy i królewskie dekrety. Oto zasady, jakie zawsze przyświecały Vegom i tym wszystkim, którzy uważają się za prawdziwych Cyganów i są gotowi bronić swoich praw. Zawsze tak żyliśmy. — Przerwała i po krótkiej chwili rzekła: — Na krótko przed uwięzieniem twojego ojca zmarł przewodniczący rady starszyzny. Członkowie rodu García nalegali, aby nowy przywódca został wybrany spośród nich, lecz mój ojciec się na to nie zgadzał. Powiedział im prosto w oczy, że nie mają do tego prawa, bo nie żyją jak prawdziwi Cyganie. Pracują w dużych kuźniach dla gadziów, zawierają z nimi układy, robią wspólne interesy, żenią się w kościołach i chrzczą swoje dzieci. Słowem, podporządkowali się gadziom i zrezygnowali z wolności. Pewnego razu Rafael zjawił się w osadzie La Cartuja, żeby porozmawiać z twoim ojcem.

Anie wydawało się, że pamięta ten dzień. Matka i ciotki kazały jej i innym dzieciom przenieść się w inne miejsce, zrobiła to, lecz prędko wróciła i z ukrycia patrzyła na Rafaela. Wygrażał członkom jej rodziny.

— Przyszedł uzbrojony w nóż i szukał zwady — ciągnęła matka — ale nie zastał twojego ojca. Ktoś mu powiedział, że Melchor wybrał się po tytoń do Portugalii. Uśmiech, jaki pojawił się po tych słowach na twarzy Garcíi, aż nadto zdradzał jego intencje.

Starcy podnieśli się z krzeseł w zaułku San Miguel, pozostali mężczyźni i kobiety również zaczęli się oddalać, jedni wracali od razu do domu, inni zatrzymywali się na podwórkach i w małych grupach kontynuowali rozmowę przy winie. Wciąż jeszcze dźwięczały gitary, kastaniety i tamburyny, tym razem w rękach młodzieży. Dziewczęta i chłopcy przejęli po starszych pałeczkę i postanowili bawić się dalej.

Ana rozejrzała się po zaułku. Milagros tańczyła wesoło razem z rówieśniczkami. Jaka ona ładna! To samo powiedział dziadek dziewczyny, gdy pokazali mu ją po raz pierwszy. W dniu swojego powrotu z galer, ledwie dowiedział się o śmierci żony i poznał swoją czteroletnią wnuczkę, której nie śmiał dotknąć brudnymi, pokiereszowanymi dłońmi, żeby nie zrobić jej krzywdy, Melchor wziął swój składany nóż i tak jak stał, w łachmanach, słaniając się na nogach, ruszył na poszukiwanie zdrajcy. Córka nie odważyła się go powstrzymać.

Rafael wyszedł mu na spotkanie, również uzbrojony, w otoczeniu swoich krewniaków. Nie padło ani jedno słowo, obaj dobrze wiedzieli, o co chodzi. Długie noże w rękach opuszczonych wzdłuż tułowia zdawały się stanowić część ich ciała. W tej pozycji wykonali kilka kroków, żeby wybadać słabe punkty przeciwnika. Ruchy Rafaela były silne i zwinne, nóż w jego dłoni nawet nie drgnął, w przeciwieństwie do noża Melchora, którego ręka lekko się trzęsła. Krewniacy Rafaela w większości nie patrzyli na ten drżący nóż, ale na twarz starego Cygana. Z miny i całej postawy Galernika wynikało jedno, chciał zabić! I zabije! Jego wyczerpanie, niezagojone rany, brudne podarte ubranie, drżące ręce nie miały tu większego znaczenia. Wszystkich powoli ogarniało przeczucie… wręcz pewność, że Melchor zabije Rafaela.

Dlatego też wuj Rafaela, Antonio García, który naówczas przewodniczył radzie starszyzny, wtargnął między walczących, zanim padł pierwszy cios. Ana z małą Milagros w ramionach odetchnęła z ulgą. Na wezwanie Antonia Garcíi pojawili się inni starcy i postanowiono rozpatrzeć całą sprawę, nim poleje się krew. Rada starszyzny, mimo sprzeciwu Vegów i przedstawicieli dwóch innych rodzin z osady La Cartuja, orzekła iż nie istnieje żaden dowód na to, że Rafael doniósł na Melchora, zatem jeśli Galernik zabije Rafaela, wszyscy staną po stronie Garcíów i rozpocznie się wojna przeciwko Vegom. Uchwalono również, że każdy Cygan miałby prawo pomścić śmierć Rafaela na którymkolwiek z Vegów, nie ponosząc za to żadnej kary, gdyż taki czyn nie podlegałby osądowi rady.

O zmroku wuj Basilio Vega przyszedł do Melchora, który czekał na niego z Aną i krewniakami nieuczestniczącymi w posiedzeniu. Mała Milagros spała spokojnie w ramionach matki.

— Melchorze — rzekł, powiadomiwszy go o decyzjach rady — dobrze wiesz, że my wszyscy cię poprzemy. Cokolwiek postanowisz. Żaden z nas nie stchórzy!

Córka podała mu śpiącą dziewczynkę, która nagle się obudziła i popatrzyła na dziadka spokojnie, jakby zdawała sobie sprawę z doniosłości chwili. Uśmiechnij się, błagała w milczeniu Ana, składając zdrętwiałe ręce jak do modlitwy, lecz usteczka dziewczynki ani drgnęły. Po kilku minutach Basilio i Ana ujrzeli, jak Melchor zaciska wargi i delikatnym ruchem ręki, która już nie drżała, gładzi włosy wnuczki. Wtedy zrozumieli, co postanowił: podporządkuje się decyzjom rady dla dobra swojej rodziny.

Teraz ta dziewczynka, dzięki której nie doszło do rozlewu krwi, tańczyła w zaułku San Miguel. Stojąc w drzwiach domu, Ana napawała się widokiem córki. Piękna, dumna i rezolutna, wdzięczyła się w tańcu do jakiegoś młodzieńca… Wtem Ana gwałtownie pokręciła głową i odsunęła się od drzwi. Partner córki przyjmował z nonszalancją kokieteryjne pozy tańczącej; sam poruszał się niewiele i leniwie, jakby z niej kpił. Czyżby Milagros tego nie dostrzegała? Ten młodzieniec… Ana zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć. Chłopak starszy od jej córki, śniady, przystojny, silny, giętki. Milagros uśmiechała się do niego, jej oczy błyszczały namiętnością i najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z niechęci okazywanej jej w tańcu przez partnera. Na jednym z krzeseł przy dogasającym ognisku Ana zobaczyła Trianerę, która z drwiną przyglądała się, jak jedna z Vegów, wnuczka Melchora, publicznie demonstruje czułe zainteresowanie jej wnukiem, Pedrem Garcíą.

— Milgaros! — krzyknęła Ana, podbiegając do córki.

Złapała ją mocno za ramię i przytrzymała, każąc dziewczynie przerwać taniec. Drwina na twarzy Trianery zamieniła się w triumfujący uśmiech. Gdy Milagros próbowała zaprotestować, matka szturchnęła ją parę razy, nie dając jej dojść do słowa. Gitarzyści przestali szarpać struny, lecz Trianera kazała im grać dalej. Paru mężczyzn podeszło bliżej. Zachęcony postawą babci, młody Pedro García zapragnął jeszcze bardziej upokorzyć kobiety z rodu Vega i tanecznym krokiem ruszył w stronę Milagros, jakby wkroczenie jej matki nie stanowiło dla niego żadnej przeszkody. Ana wypuściła z rąk córkę, wyciągnęła ramię i grzbietem dłoni wymierzyła siarczysty policzek zbliżającemu się Cyganowi. Pedro García potknął się, zaskoczony. Milagros otworzyła usta, lecz nie mogła wydobyć ani słowa. Gitary umilkły. Trianera podniosła się z krzesła. Natychmiast pojawiły się inne Cyganki, przedstawicielki różnych rodzin.

Niewątpliwie doszłoby do wielkiej bójki między kobietami, gdyby mężczyźni ich nie rozdzielili.

— Dziwka!

— Suka!

— Łajdaczka!

— Lafirynda!

Obrzucały się zniewagami, próbując wyrwać się powstrzymującym je mężczyznom, gotowe rzucić się na siebie, obie rozwścieczone. Ale większą zaciekłość wykazywała Ana. Nadbiegła następna grupa Cyganów, wśród których był José Carmona, i wspólnym wysiłkiem zdołali opanować sytuację. José, potrząsając żoną, tak jak ona wcześniej potrząsała córką, z pomocą dwóch kuzynów odciągnął ją na drugą stronę zaułka.

— Świnia! — krzyknęła jeszcze Ana w połowie drogi, z trudem odwracając głowę w kierunku Trianery.

♦ ♦ ♦

Cygańska kolonia w gaju pomarańczowym La Cartuja była skupiskiem nędznych chat z gliny i drewna lub zwykłych szałasów z trzciny, często przykrytych płachtami zamiast dachów. Najstarsze przylegały do murów otaczających ziemie zakonne między klasztorem a Trianą, kolejne powstawały na podmokłym terenie, coraz bliżej rzeki. Mieszkańcy przyjęli wizytę Melchora z entuzjazmem. Jedni wychodzili mu naprzeciw, inni stawali w drzwiach swoich chat, żeby go przywitać. Nikły blask świec oświetlających wnętrza tych chat bez okien i płomienie kilku ognisk rozpalonych przy drodze rozpraszały ciemności.

— Melchorze, mam świetnego osiołka, którego nigdy nie dogoni patrol tytoniowy. Jesteś zainteresowany?! — zawołał stary Cygan siedzący na krześle przed swoją chatą przy drodze, na której kręciło się wiele zwierząt spętanych postronkami.

Melchor nawet nie spojrzał we wskazanym kierunku.

— Aby było, jak mówisz, musiałbym najpierw z niego zsiąść, wziąć go na plecy i uciekać. — Pokiwał głową.

Obaj się roześmiali.

Caridad wlokła się za Melchorem, grzęznąc w błocie bosymi stopami. Obawiała się, że długo tak nie wytrzyma; męczyła ją gorączka, bolało gardło, paliło w piersiach. Kiedy wreszcie dostanie wody? Słyszała rozmowę Cygana ze starcem, ale nie zrozumiała ani słowa — mówili w obcym dla niej języku.

— Melchor! — krzyknęła kobieta z odkrytymi piersiami, karmiąca małe dziecko. — Jakaś Murzynka idzie za tobą. O Jezu, jaka ona czarna! Żeby tylko nie zepsuła mi mleka.

— Chce jej się pić — odparł krótko Cygan.

Kilka szałasów dalej czekała grupka mężczyzn powiadomionych o jego przybyciu.

— Bracie — zwrócił się Melchor do jednego z nich, trochę młodszego od siebie, i objął go serdecznie.

Podbiegł półnagi chłopczyk, zabrał mu laskę i z dumą zaczął nią wymachiwać przez kolegami.

— Witaj Melchorze! — Brat uścisnął go.

Caridad poczuła, że zemdleje, jeśli ten mężczyzna nie przyniesie jej zaraz wody, tylko nadal będzie się witał z Cyganami i wichrzył włosy kręcącym się wokół niego dzieciakom. Czyżby o niej zapomniał? Wreszcie jakaś kobieta zapytała:

— Co ta Murzynka tu robi?

— Chce się napić wody.

W tym momencie nogi Caridad osłabły i upadła. Cyganie spojrzeli na klęczącą w błocie kobietę, jakby dopiero teraz ją zobaczyli.

Stara Cyganka María, ta sama, która już wcześniej zwróciła na nią uwagę, powiedziała z westchnieniem:

— Kuzynie, zdaje się, że ona potrzebuje czegoś więcej niż wody.

— Mnie poprosiła tylko o wodę.

Caridad z wysiłkiem wpatrywała się w grupę Cyganów, wzrok jej się mącił; nie rozumiała nic z tego, co mówili.

— Sama jej nie udźwignę — rzekła stara María. — Dziewczynki! — zawołała do młodszych kobiet — pomóżcie mi ją podnieść i zaprowadzić do mojego pałacu.

Kiedy Cyganki zajęły się Caridad, mężczyźni przestali się nią interesować i wrócili do swoich spraw.

— Szklaneczkę wina, wuju? — zaproponował Melchorowi bratanek.

Melchor objął go ramieniem i przycisnął do siebie.

— Znam ja to twoje wino — odparł, kierując się do najbliższej chaty. — Ocet z solą, którym kurowano nas na galerach, wydawał się łagodniejszy w porównaniu z twoim napitkiem.

— Osiołkom bardzo smakuje.

Ze śmiechem zbliżyli się całą grupą do chaty. Musieli się pochylić, żeby przejść przez próg. Wnętrze stanowiła jedna izba, jednocześnie sypialnia, kuchnia i jadalnia. Zamiast okien była dziura w dachu, przez którą wpadało światło i wylatywał dym. Melchor usiadł przy rozchybotanym stole. Starsi pozajmowali krzesła i ławy, inni stanęli gdzie popadnie, wypełniając całe pomieszczenie.

— Masz mnie za osiołka? — nawiązał Melchor do wcześniejszej rozmowy, podczas gdy młodzieniec ustawiał na stole szklanki. Poczęstunek był tylko dla starszyzny.

— Nic podobnego, wuju! Ty jesteś skrzydlatym rumakiem — odpowiedział młody Cygan, rozlewając wino. — Niedawno sprzedałem siwka na rynku w Alcalá. Pokazywałem ci go ostatnio, pamiętasz? Ledwo się ruszał. — Melchor przytaknął z uśmiechem. — Wlałem w niego całą butelkę wina i nabrał takiej werwy, że wierzgał jak młody źrebak!

— Za to ty przebierałeś nogami jeszcze prędzej, żeby uciec z Alcalá, zanim się spostrzegą, jak ich nabrałeś — wtrącił wuj Juan siedzący przy stole.

— Zgadza się. Gnałem jak dusza uciekająca przed diabłem — przyznał bratanek. — Ale co zarobiłem, to moje, i nie oddałabym tych pieniędzy żadnym diabłom, choćby nie wiem jak mnie gonili.

Melchor uniósł swoją szklankę, stuknął się z pozostałymi i opróżnił ją jednym haustem.

— Uwaga! — odezwał się ktoś spod drzwi. — Bo wuj Melchor zacznie nam teraz uciekać jak źrebak.

— No to go sprzedamy, dobry koń zawsze jest w cenie — rzucił ktoś inny.

Melchor roześmiał się i kiwnął na bratanka, żeby nalał mu wina.

Po kilku kolejkach wypitych pośród żartów i rozmów, w których uczestniczyli i starzy, i młodzi, w izbie pozostali tylko najstarsi, Melchor, jego brat Tomás, wuj Juan i wuj Basilio. Mężczyźni z rodu Vegów. Wszyscy mieli śniade twarze, poryte głębokimi zmarszczkami, gęste, zrośnięte brwi i przenikliwe spojrzenia. Reszta Cyganów dalej gawędziła na zewnątrz. Melchor rozpiął niebieski kubrak, odsłaniając białą koszulę i czerwony pas z błyszczącego jedwabiu. Poszperał w wewnętrznych kieszonkach kubraka i wyjął wiązkę kilkunastu krótkich cygar, które położył na stole obok dzbana z winem, napełnionego na nowo przez młodzieńca.

— Czysty tytoń hawański — oznajmił, zachęcając ich gestem, aby się częstowali.

— Dziękujemy — odezwało się kilka głosów.

— Za twoje zdrowie — mruknął ktoś.

Wkrótce izbę wypełnił aromatyczny niebieskawy dym, przytłumiający wszelkie zapachy w tym ciasnym pomieszczeniu.

— Mam sporą porcję sproszkowanego tytoniu — rzekł wujek Basilio, wypuszczając z ust duże kółka. — Hiszpański, z sewilskiej fabryki, delikatny, drobno mielony. Jesteś zainteresowany?

— Basilio… — upomniał go Melchor ze znużeniem w głosie, przeciągając sylaby.

— Znakomita jakość! — bronił się Basilio. — Tobie zapłacą więcej niż mnie. Zobaczysz, że księża będą wyrywać ci go z rąk. Z nami zawsze się targują i zaniżają ceny. Czy to dla ciebie takie ważne, skąd ten tytoń pochodzi?

— Dla mnie nie jest ważne skąd, tylko jak go wyniesiono. Wiesz, o czym mówię. Nie chcę handlować tytoniem przeszmuglowanym w tyłku. Na samą myśl o tym bierze mnie obrzydzenie.

— Upchnęliśmy go w jelito wieprzowe — wtrącił Tomás, obalając argument Melchora.

— Tak czy inaczej, został wyniesiony w tyłku. Dużo ryzykujecie…

— To jedyny sposób na oszukanie fabrycznej straży — przerwał mu Basilio. — Codziennie wybierają na chybił trafił kilku pracowników i każą im się rozbierać.

— A nie zaglądają do tyłka? — Melchor się zaśmiał.

— Jeszcze czego! Wyobrażasz sobie któregoś z tych żołnierzy, jak wkłada palec Cyganowi do tyłka, żeby sprawdzić, czy nie ma tam tytoniu?

Melchor wciąż kręcił głową, lecz z jego miny wywnioskowali, że interes ubity.

— Za którymś razem ten „klocek” pęknie i wtedy…

— Wtedy gadziowie odkryją nowy sposób zażywania tabaki — oświadczył wujek Juan. — Będą ją chłeptać z tyłka!

— Jestem pewien, że niektórych zadowoli to bardziej niż niuchanie — zawyrokował Basilio.

Zebrani zerknęli po sobie i wybuchnęli śmiechem.

Spotkanie przeciągnęło się do późnej nocy. Bratanek i jego żona z trójką małych dzieci weszli do izby, kiedy rozmowy na ulicy ucichły. Dzieci położyły się na dwóch siennikach w rogu pomieszczenia. Ich ojciec zauważył, że dzban jest pusty, i poszedł go napełnić.

— Twoja Murzynka napiła się wody i… — zaczęła mówić kobieta, przysiadłszy obok dzieci.

— Ona nie jest moja — przerwał jej Melchor.

— Wszystko jedno czyja, ale to ty ją przyprowadziłeś — odparła niezrażona. — Ciotka María podała jej wywar z jęczmienia wymieszany z jajkami i gorączka trochę spadła.

Małżonkowie położyli się obok dzieci. Starszyzna ciągnęła rozmowę przy winie i cygarach. Melchor wypytywał o rodzinę, więc opowiadali. Wędrowny kowal Julián, żonaty z jedną z Vegów, został zatrzymany koło Antequery, gdy naprawiał chłopom narzędzia rolnicze. Nie miał dokumentów! — burknął Juan. Cyganom nie wolno było uprawiać kowalstwa ani opuszczać swojego miejsca zamieszkania. Juliána osadzono w więzieniu w Antequerze, ale rodzina podjęła już starania o uwolnienie. Może w czymś pomóc? — zaofiarował się Melchor. Nie, nie ma takiej potrzeby. Prędzej czy później go wypuszczą, jedzenie dostaje za darmo, więc po co niepokoić królewskich urzędników. Zresztą wstawili się już za nim u jednego szlachcica z Antequery, który obiecał pomoc. Tomás uśmiechnął się, Melchor także — zawsze znajdzie się jakiś szlachcic gotów wydobyć ich z kłopotów. Ciekawe dlaczego? Często się nad tym zastanawiali i doszli do wniosku, że widocznie niektórzy z wysoko urodzonych czują się po trosze Cyganami i chcą w ten sposób pokazać, że nie są tacy jak inni z ich środowiska, mają w sobie instynkt wolności, ale sztywne reguły i obowiązujące zwyczaje nie pozwalają im żyć tak, jak by chcieli. Wynagradzają to sobie, urządzając w swoich wspaniałych pałacach fiesty dla zaprzyjaźnionych szlachciców, na które zapraszają Cyganów, aby dla nich tańczyli i śpiewali, co jest swoistą zapłatą za wyświadczone przysługi, a przy okazji ci dobrodzieje chełpią się przed znajomymi zakazanymi znajomościami.

— Doszły nas wieści — wtrącił Mateo — że jakiś miesiąc temu Hermandad skonfiskowała w pobliżu Rondy zwierzęta Arrugada…

— Kim jest Arrugado? — zapytał Melchor.

— Ten pokraka, syn Josefy, kuzynki…

— Już wiem — przerwał mu Melchor.

— Zabrali mu konia i dwa osiołki.

— I?! Zdołał je odzyskać?

— Osiołków nie, bo żołnierze zdążyli je sprzedać. Konia też sprzedali, ale Arrugado wyśledził kupca i następnej nocy odebrał swojego konia. Nie miał z tym żadnych trudności, bo gadzio, który go kupił, zostawił zwierzę w zagrodzie nieprzywiązane. Wystarczyło wejść i wziąć. Arrugado był bardzo do niego przywiązany.

— Taki dobry koń? — zainteresował się Melchor, łyknąwszy trochę wina.

— Gdzie tam! — odparł jego brat. — Nędzna pokurczona chabeta na sztywnych nogach, która ledwo stąpa, ale ponieważ Arrugado porusza się tak samo… dobrze im razem.

Następnie powiadomiono Melchora, że część krewniaków od ponad siedmiu dni ukrywa się w eremie przy drodze do Osuny; poprosili o azyl kościelny. Uciekali przed sędzią z Malagi, który chciał ich aresztować, miejscowi gadziowie bowiem złożyli na nich donos.

— Teraz wszyscy się o nich kłócą, jak to zwykle bywa — dodał Basilio. — Sędzia żąda ich wydania, straż miejska twierdzi, że Cyganie im podlegają, ksiądz nie chce o niczym słyszeć i odwołał się do wikariusza, który oświadczył, że stróżom prawa nie wolno naruszać świętego prawa azylu bez zezwolenia biskupa.

— Ta sama śpiewka — skomentował Melchor, który sam musiał wiele razy szukać schronienia w kościołach i klasztorach.

— Zabiorą ich stamtąd?

— Nie ma to większego znaczenia — odparł Basilio. — Na razie nasi czekają, aż te spory się skończą. Mają już immunitet, na który w razie potrzeby mogą się powołać. I niezależnie od tego, która ze stron ich przejmie, sędzia czy Hermandad, zostaną wypuszczeni na wolność. Stracą co prawda konie i broń, lecz niewiele więcej.

Zaczynało świtać. Melchor ziewnął. Bratanek z żoną i dziećmi spali na swoich siennikach. W całej osadzie panowała cisza.

— Resztę spraw zostawmy na rano — zaproponował.

Kuzyni przytaknęli i powoli zbierali się do wyjścia. Melchor oparł nogę na stole, odchylił się mocno do tyłu i cofnął z krzesłem pod ścianę. Zamknął oczy, nie czekając, aż tamci opuszczą chatę. Zimny immunitet… Uśmiechnął się w duchu, nim zmorzył go sen.

To pułapka na gadziów. Jedyna możliwość przetrwania dla jego ludu, prześladowanego w całym tym kraju. Cygan, który schronił się w świętym miejscu i wiedział, że w razie wydania grozi mu kara niewielka lub żadna, czasem wolał uzgodnić z alkaldem, żeby „panowie”wyciągnęli go stamtąd siłą, z naruszeniem prawa azylu kościelnego, od tego momentu bowiem — o ile alkald lub straż miejska nie odstawili go z powrotem na miejsce, z którego został wyrwany, czego na ogół nie robili — przysługiwał mu tak zwany zimny immunitet. Gdyby potem zatrzymano go za jakieś poważniejsze wykroczenie, jak na przykład swobodną wędrówkę po drogach, zawsze mógł powołać się na to, że poprzednim razem nie został umieszczony w świętym miejscu — i w ten sposób unikał kary. Zimny immunitet, powtórzył Melchor w myślach, pogrążając się we śnie.

Następny ranek spędził w osadzie; siedział na taborecie, na ulicy, palił cygaro i przyglądał się kobietom — plotły kosze z trzciny zebranej nad brzegiem rzeki. Podziwiał ich zręczność i wprawę w splataniu pojedynczych łodyg i nadawaniu form koszom, które potem sprzedawały na ulicach i miejskich rynkach. Przysłuchiwał się ich rozmowom; kobiety nie miały przed nim nic do ukrycia, bo dobrze go znały. Od czasu do czasu któraś znikała i po chwili wracała ze szklanką wina dla wujka Melchora. Zjadł obiad u swojego brata Tomása — kawałek duszonej, niezbyt świeżej kury — i rozparty na krześle uciął sobie małą drzemkę. Potem zaczął się zbierać do powrotu do San Miguel.

— Dzięki za obiad, bracie.

— Nie ma za co — odparł Tomás. — Nie zapomnij wziąć tego — dodał, wręczając mu „klocek”, o którym rozmawiali w nocy, wieprzowy flak wypchany sproszkowanym tytoniem. — Wuj Basilio liczy na spory zysk.

Melchor wziął „klocek” z nieskrywanym wstrętem, schował do jednej z wewnętrznych kieszonek kubraka i pożegnał się z bratem. Potem poszedł ulicą biegnącą wzdłuż murów kartuskich sadów. Chętnie by tu zamieszkał między swymi, ale córka i wnuczka, najdroższe mu istoty, żyły w zaułku San Miguel z Carmonami i nie chciał ich opuszczać.

— Kuzynie! — z zadumy wyrwał go głos kobiety. Melchor odwrócił się i zobaczył starą Maríę stojącą w drzwiach chaty. — Zapomniałeś o swojej Murzynce.

— Ona nie jest moja. — Powiedział to z niechęcią, gdyż wciąż słyszał to samo.

— Moja też nie — odburknęła kobieta — chociaż leży na moim sienniku, który jest dla niej za krótki i nogi jej wystają. Gdzie ma się podziać? Tu nie ma dla niej miejsca. Ty ją przyprowadziłeś, więc zabierz ją ze sobą.

Zabrać ze sobą? — pomyślał Melchor. I co dalej?

— Nie mogę… — zaczął.

— Jak to nie? — przerwała mu stara María, podpierając się pod boki. — Masz ją zabrać, i koniec. Jasne?

Ta ostra wymiana zdań przyciągnęła grupę Cyganów, którzy z zaciekawieniem czekali na dalszy ciąg. Melchor popatrzył na małą, chudą, pomarszczoną staruszkę w kolorowym fartuchu, która mu rozkazywała. Cieszył się sporym szacunkiem wśród tutejszych Cyganów, lecz wolał nie ryzykować, bo gdy stara Cyganka, taka jak María, bierze się pod boki i przeszywa cię oczami…

— A co ja z nią zrobię?

— Co zechcesz — odparła staruszka, wiedząc, że wygrała.

Kilka Cyganek uśmiechnęło się, na co jakiś mężczyzna fuknął, kolejny pokręcił głową z niedowierzaniem, a jeszcze inni zaklęli pod nosem.

— Widziałaś, że przewróciła się na ulicy — przypomniał Melchor. — Nie miała siły iść dalej.

— Teraz już może. To silna kobieta.

Stara María poinformowała go, że Murzynka nazywa się Caridad, i wręczyła mu bukłak z resztką wywaru z jęczmienia z żółtkami jajek, który chora powinna pić, dopóki nie przestanie gorączkować.

— Oddasz mi go przy następnej wizycie — powiedziała. — Masz się nią opiekować! — przykazała, kiedy już odchodzili.

Melchor odwrócił się zaskoczony i spojrzał pytająco na starą Cygankę. Dlaczego María tak przejmuje się Murzynką?

— Jej łzy są tak samo smutne jak nasze — uprzedziła pytanie, jakby odgadła jego myśli.

I w ten oto sposób, z bukłakiem zawieszonym na lasce, którą trzymał na ramieniu, i z Murzynką depczącą za nim dużo raźniej niż poprzedniego dnia, Melchor pojawił się w pełnym dymu i stukotów młota o kowadło zaułku San Miguel.

— Po co ją tu sprowadzasz? — zapytał zgryźliwie jego zięć José, gdy ujrzał ich razem na patiu. Wyglądał groźnie z młotem w rękach i nagim spoconym torsem, przepasany skórzanym fartuchem.

Melchor wyprostował się, kołysząc na ramieniu laską z przymocowanym bukłakiem. Caridad stała spokojnie z tyłu, nie rozumiejąc cygańskiej mowy. Za kogo on się ma, ten José Carmona, by żądać od niego wyjaśnień? Stary Cygan rzucił mu wyzywające spojrzenie.

— Ona ładnie śpiewa — odparł po dłuższej chwili.

Bosonoga królowa

Подняться наверх