Читать книгу Pięćdziesiątka - Inga Iwasiów - Страница 3

Оглавление

Gnijące owoce

Budzi mnie słońce; blask odbity od szklanej tafli wbudowanej w ścianę sypialni, promienie rozszczepione w smudze kurzu i rozmazanego płynu do mycia szyb. Piękno stworzone przez zaniedbanie, przez przeklęte kończenie w pół drogi. Zastosowaliśmy wiele niepraktycznych rozwiązań, dających nieoczekiwane efekty. Wydawały się umiarkowanie ekstrawaganckie. Lustro wyrównało kostropatą ścianę, było tańsze od szlachetniejszego drewna, nowocześniejsze. Zbudowaliśmy na antresoli gabinet cudów, z łóżkiem – sceną dla naszej sztuki przemian – w centralnym miejscu. Przepuszczona przez dziurki w żaluzjach wiązka światła popołudniami tworzy tęczę, rano ostry, intensywny sierp. Mogłabym rozpoznawać pory roku i doby, analizując światło na moim poddaszu, w te dni, gdy zapomnę dobrze zasłonić okno albo mam nadzieję, że nic mi nie przeszkodzi i prześpię świt, bez względu na sygnały z zewnątrz i z wewnątrz. Bo zwykle moja sypialnia jest ciemna, zamknięta i dźwiękoszczelna, zasysa mnie i unieruchamia. Zwykle, od jakiegoś czasu, od niezapamiętanego punktu, niezakreślonej w kalendarzu daty.

To pogmatwane. Nie jestem melancholiczką w depresji. Nie o tym będzie ta opowieść. Przysiadam na brzegu łóżka. Poranek, niegościnna pora. Zamierzam przetrwać. Czas przeszły daje złudzenie głębi, rozmnaża teraźniejszość, ale teraźniejszość uparcie przebija się na pierwszy plan i niweluje wpływy przyszłości. Mam swój świt, czekają mnie południe i wieczór. I noc, której wolałabym uniknąć. Nieprzyjazna, lepka noc, pora spotkań z przyjaciółmi i demonami.

Zanim otworzę oczy, odtwarzam czas ledwie przeszły: drętwość ręki, ból w stawie biodrowym i kwaśną suchość w ustach. Potem czuję zapach łóżka, przy pierwszym wdechu nieodróżnialny od porannego zapachu ciała, intymny, przyjemny, odurzający. Jestem słodka w smaku i miękka w dotyku, wiele razy mi to mówili, choć nie musieli, bo sama próbowałam. Ale coraz częściej paruję jak mała oczyszczalnia toksycznych ścieków. Z pościeli ulatnia się aromat środków piorących, poduszki i kołdra nasiąkają perfumami i potem, prześcieradło kremem do stóp. Trzymane między nogami jaśki mieszaniną szamponu i środka do higieny intymnej, wydzielin i moczu. Zwykle sięgam po stojącą na podłodze butelkę wody, starając się nie zmieniać pozycji. Leżę na brzuchu, z podwiniętą nogą i uchem zatkanym poduszką. Teraz też. Niewiele istnieje na świecie rzeczy tak stałych jak pozycja ciała zaraz po przebudzeniu.

Docierają do mnie inne zapachy. Mocniejsza fala woni nieumytego wieczorem ciała, delikatne wspomnienie cielesnego konkretu, niewywietrzony opar wczorajszej kolacji, czegoś słodkiego i trochę nieprzyjemnego. Tak. Na biurku stoi talerz z owocami. Ogryzki, szypułki i pestki pomieszane z całymi i nadgryzionymi sztukami. Śliwki, jabłka i truskawki – przypominam sobie wieczorne menu. Przynoszą mi owoce, żebym nabrała sił, wstała, zmieniła pościel, zeszła na dół i wyszła na zewnątrz. Zawsze działało, zadziała i tym razem. Ale poprzedniego dnia musiał tu być ktoś jeszcze, bo ja nie zostawiam niczego, w przybliżeniu jadalnego. Dotyczy to także ludzi, których kocham. Pochłaniam wszystko, razem z ogryzkiem, i nigdy nie odchodzę, dopóki nie skończę. Wyjmuję pestki ze śliwek i brzoskwiń, bo wyplute i oblepione resztkami budzą we mnie obrzydzenie. Szypułki truskawek oddzielam nożykiem. Melony i arbuzy kroję na małe sześcianiki. Ssę pestki winogron i czereśni tak długo, aż przypominają wygotowane kości maleńkiego ptaka. Czemu ptaka? Nie wiem, trudno byłoby uznać je za podobne do kości gryzonia. Wszystko musi być na swój sposób ładne. Nie zostawiłabym talerza w pół drogi między ucztą a koszem na śmieci. Więc ktoś tu ze mną był, razem ze mną próbował zajeść niepokój, pomagał mi okazać wdzięczność za kilogramy dobroczynnych witamin, które złożyli u moich stóp ludzie przekonani, że apetyt oznacza zdrowie. Puszczona w ruch wewnętrzna maszyneria nie na darmo przecież nabiera tempa, odgłosy trawienia świadczą o produkcji energii. Trawienie to ratunek, życiodajny proces, najgorsze są cisza, stagnacja, wyłączenie. Wszystko jest po coś, Jonasz przetrwał trzy dni w brzuchu wieloryba, więc każdy posiłek oznacza, że przez jakiś czas będziemy czynni – mamy Jonasza do zmacerowania, zmiękczenia, obróbki i wydalania.

Owoce: banany i jabłka, pomarańcze i grejpfruty. Papaja i marakuja. Wszystkie, razem czy osobno, zbawienne w skutkach. Gdyby działały tak, jak się sądzi, w szczególności na wolne rodniki, raj byłby najzdrowszym miejscem na ziemi, a przecież wiadomo, że nie jest. W raju mieszkają zmarli, trudno ich nazwać zdrowymi. Wszyscy i zawsze, poza samobójcami, krzątamy się przy zapobieganiu podróżom do raju. Poprzednie pokolenia nosiły chorym w słoikach i termosach rosół, wygotowane drobiowe korpusy albo przerośniętą tłuszczem wołowinę, które im dłużej pyrkały na małym ogniu, tym były lepsze. Posypany zieloną pietruszką eliksir z zabitych zwierząt i pomarańczowych marchewek roztaczał w szpitalnych salach mdławy zapach rozkładu. Dopiero pod koniec XX wieku amerykańscy uczeni odkryli, że mityczne lekarstwo zaostrza dnę moczanową i prowadzi do szeregu innych den. Zostały owoce. Owoce są lepsze, niewinne. Jedząc kiwi, zwłaszcza te z nalepką fair trade, nikogo nie zabijamy, przynajmniej tak nam się wydaje. Tylko czy utrzymam je w środku tak długo, jak należy? Lekka nawet dla Mai, filigranowej rehabilitantki, nieważka. Ze śliskim przewodem pokarmowym.

Do niedawna jedynymi resztkami w moim otoczeniu były plamy. Na obrusie, na prześcieradle. Nie lubiłam ich. Byłam porządnicka, jeśli za dużo nie wypiłam. Z trudem znosiłam obecność innych, nie swoją aurę, obce przedmioty organizujące codzienność, spinające z sobą picie kawy, zakładanie bielizny, wyciąganie korka z wanny, wyrzucanie niedojedzonych kanapek, wylewanie odgazowanej coli. Patrzyłam mu w oczy, omijając wzrokiem poplamiony obrus; zawsze go czymś zalewał. Tak, w inne dni nie przeszkadzały mi jeziora na blacie i lepka podłoga, po której bezbłędnie trafiałam do niewywietrzonej kuchni. Ale skoro z tego zrezygnowałam, chciałam porządku. Po orgazmie leżał obok mnie radośnie wyczerpany, zadziwiony sam sobą, rozmiękczony, smaczny jak mango kryjące pod miąższem dziwnie spłaszczoną pestkę, o którą tak łatwo skaleczyć usta, i tylko wtedy na chwilę przestawał mnie głaskać. Zamierał skupiony na sobie, roztkliwiony tym jeszcze jednym razem, tym dowodem wydolności. „Zdechnę kiedyś, zdechnę”, mawiał, choć nie miał najmniejszego zamiaru zdychać. Przez resztę czasu, między zdychaniem a szczytowaniem, głaskał moje stopy, ramiona, policzki. Uwielbiałam zwłaszcza muskanie łydek; tak bardzo, że byłam gotowa znosić plamy po nim. Ale potem dłoń się zatrzymywała, on przysypiał, a ja oceniałam stan pobojowiska. Nie lubiłam plam, miałam ochotę wyjść spod jego ręki i wziąć się za szmatę.

Na wycieczkach szkolnych masowałyśmy się z dziewczynami na zmianę, wcierałyśmy sobie kremy w dłonie i stopy. Niewinne zabawy wieku dojrzewania. Nie grałyśmy w homo, po prostu byłyśmy, jak to dziewczynki, potencjalnie homo, prowadziłyśmy niewinne zabawy wieku dojrzewania. Żadna z nas nie marzyła o tym, żeby zostać masażystką. Ambicje sięgały wysoko, choć utknęły na stomatologii i w gabinecie szkolnej pedagożki. A i to w najlepszym razie, bo większość moich koleżanek rozpłynęła się w świecie, wyemigrowała albo czatuje na fejsie, pijąc bez przekonania wino. Maja wygląda, jakby zawód wybrała w gimnazjum, ale przecież nie zapytam jej ni z tego, ni z owego: „Maju, czy zawsze chciałaś masować ludzi?”. Może nosi w sobie inne pragnienia i za każdym razem pokonuje wstręt do obcego, wychudzonego, pokrytego grudkami, wydzielającego kwaśny pot ciała. Czasem mojego. Czy mogłam być jej marzeniem o przyszłości, taka jak teraz? Chyba przeceniam swoją rolę. Jestem tylko podstarzałą pacjentką, choć chciałoby się dodać temu nieco romantyzmu. Wcale nie jest oschła, nie traktuje mnie bezosobowo. Zagaduje, mam wrażenie, że stara się być miła, chociaż wykonuje zabiegi częściowo opłacane przez NFZ, mało dochodowe. No, opłacane w jakiejś jednej piątej, reszta istotnie należy do świata luksusu, gdzie uzdatnianie ciała odbywa się na takich samych prawach, jak w studiach odnowy biologicznej. Maja i ja na chłodnym prześcieradle, kłujące kości biodrowe i ciepłe dłonie. W innych okolicznościach spróbowałabym jej soku. Powinien być waniliowo-malinowy, tyle ile trzeba słodki, tyle ile trzeba wytrawny.

Wolałabym bułkę z serem, coś lepiej wiążącego z materią, gulę białka, glutenu i kalorii. Musiałabym jednak zejść po nią na dół, bo nikogo jeszcze nie ma, nikt mi nie przyniesie wczesnego śniadania. Mogę też sięgnąć po talerz, odgonić muszki i obgryźć owoce tam, gdzie nie zwilgotniały i nie zaczęły gnić. Potem przekręcę się ostrożnie na drugi bok, wyjmę spod poduszki hypnogen i poczekam we śnie, aż światło w moim pokoju zamieni się w tęczę. Pod wieczór łatwiej będzie wstać, zostanie mniej dnia do przeżycia.

Tym razem jeszcze wstanę, odłożę niewstawanie na następny. Przekonam się, wpłynę na siebie, wystarczy użyć dostatecznie mocnych argumentów.

Pięćdziesiątka

Подняться наверх