Читать книгу Pięćdziesiątka - Inga Iwasiów - Страница 4
ОглавлениеTorcik truskaweczkowy
Na moje piąte urodziny babcia przygotowała tort. Upiekła złocisty biszkopt, a następnego dnia przecięła go nicią na trzy cieńsze części, przełożyła je mocno schłodzonym w lodówce Igloo kremem waniliowym, którym pokryła też boki i wierzch, a na górze ułożyła truskawki. Całość polała najpierw wystudzoną, a potem częściowo zastygłą galaretką truskawkową. Każdy powinien mieć takie wspomnienie, przebitkę na uważnie wykonaną robotę cukierniczą, żeby móc się nim zasłodzić do zarzygania w razie życiowego dołka. Sama nie umiałabym ani upiec biszkoptu, ani go podzielić, ani przełożyć kremem, ani ozdobić. Nie miałam ambicji, żeby dorównać babci, na nic zachęty. Przyglądałam się, asystowałam, ale poszłam swoją drogą, stawałam do innych kuchennych konkurencji.
Przyznaję: rekonstruuję na podstawie tego, co pamiętam z piętnastych urodzin. Uczestniczyłam wtedy w przygotowaniach, ubijałam jajka, mieszałam masę, potrząsałam galaretką w salaterce. Poznałam kilka kulinarnych tajemnic, których nigdy nie wykorzystałam.
Torcik na piąte urodziny prawdopodobnie nie był moim pierwszym. Na czarno-białym zdjęciu, tradycyjny, z płonącymi świeczuszkami, widnieje nie jako obiekt sam w sobie, ale na tle ustawionej starannie grupy: ja, rodzice, kuzynostwo, dziewczynka z sąsiedztwa. Na stole szampanówki, szklanki z herbatą, literatki, butelki oranżady, talerz kanapek, kompotierki, talerzyki. Zdejmował praktykujący u fotografa kuzyn małej sąsiadki, mojej pierwszej przyjaciółeczki. Torcik, przyjaciółeczka, urodzinki, truskaweczki – takim językiem do mnie mówiono. Sąsiad wpatrywał się we mnie jak wszyscy mężczyźni: intensywniej, niż należało. Kierował na mnie obiektyw. Ustawiał ostrość nerwowymi palcami, zdradzającymi pedofilski lęk. Nie, bez lęku, przecież nikt go nie straszył, nie podejrzewał, nie przywoływał do porządku. Małe dziewczynki wyrastają na duże. Wszystkim należy się męski zachwyt. Także tej, dla której zebrali się tam wtedy i przynieśli dary. Tej kokietce udającej skromnisię. Przewrotnej koteczce z zadatkami na ostatnią sukę. Mnie. Miałam na imię Małgosia, czyli Gosiunia.
Urodziny kojarzą mi się ze zdrobnieniami, babunią, torcikiem i truskaweczkami. Jako dziecko co roku odbierałam w czerwcu taki zestaw. Potem próbowałam organizować go na własną rękę, kupując ciasto w tak zwanych renomowanych cukierniach. Gorsze i lepsze, ale niepachnące masłem, jajkami i wanilią, z chemicznym podtekstem. Podobne do babcinego udało mi się dostać dopiero w Nowym Jorku, w Little Italy od strony China Town. Filmowa sceneria, prezent na naszą piątą rocznicę. Oho, pomyślałam, domowa receptura miała coś wspólnego z włoską kuchnią. Niewykluczone. Napchałam usta słodkim i popijałam gorzką kawą, żałując, że nie zmieszczę drugiego kawałka. Erotyczny moment, nieodparta ochota na perwersyjnie bolesną przyjemność, opanowywanie mdłości. Maja wygląda na dziewczynę, która używa widelczyka. Raczej nie pochwaliłaby takiego niekontrolowanego, kompulsywnego pożerania. Ktoś pstryknął i ten moment, i moje wydęte wargi, ale odbitka do nas nie dotarła.
Babcia pochodziła ze wsi pod Poznaniem. Od 1946 roku pracowała w szczecińskiej gastronomii, uczyła się mieszać w garach i makutrach od cukierników i kucharzy wymieszanych w tyglu przesiedleń. Gotowała tłusto i obficie, bo pamiętała o powadze głodu. Poza tym mieliśmy sąsiadkę Włoszkę.
Tajemnicą włoskiej kuchni w latach sześćdziesiątych w Szczecinie była prostota. Kilka składników, ręczne robótki. Wyrabianie ciasta na makaron, krojenie go w cienkie nitki, rozrzucanie na krochmalonych lnianych ścierkach podsuszonego żółciutkiego spaghetti. Czteroskładnikowy sos. Po pierwsze: mielona w domu wołowina, kupiona od pracownika Miejskiego Handlu Mięsem, który „organizował” ją dla swoich stałych klientów i przynosił na własnym ciele zawiniętą w płótno. Płukało się ją krótko pod bieżącą wodą, a potem trafiała w gardziel przykręcanej do stołu ciężkiej maszynki niemieckiej marki. Spoista, jeszcze dzień wcześniej żywa tkanka stawiała lekki opór, ale po chwili, z cichym organicznym kląsknięciem, które brzmiało jak wspomnienie po życiu, wychodziła przez dziurki sitka w postaci niemych, słabych nitek. Do korbki trzeba było się przyłożyć. Resztki zbierało się z wnętrza maszynki kawałkiem starego chleba. Po drugie, trzecie i czwarte: cebula, przecier pomidorowy i czosnek. Potem dość długi aromatyczny proces. Przekąska: cebula podzielona na łódki, do których nabierało się posolonej oliwy ze spodka. Ktoś mnie zapytał: „Jakiej oliwy? Oleju rzepakowego?”. Być może. Świeżego oleju rzepakowego. Antipasto numer dwa, wpływy wschodnie: kwadraciki chleba z cienko pokrojonym boczkiem i cebulą. Wariant dla odważnych: słonina z cebulą podana na drewnianej desce, ze świni z domowego uboju zamawianej w okolicach grudnia, kiedy ochronna warstwa tłuszczu jest najgrubsza; świnia nosi na sobie słoninę jak człowiek kożuch, gdy brakuje mu własnego ciepła. Antipasto numer trzy: dynia z goździkami marynowana na słodko. Ponadto dla dorosłych kieliszek zmrożonej wódki. Kieliszek porządny, pojemny, na stopce; niska temperatura, żeby zabić smak kartoflanego fuzlu. Trzaskająca radośnie oranżada na popitkę i dla dzieci. Kompoty domowe lub kupne, z importu, mieszane: gruszki, śliwki, jabłka, brzoskwinie. Bardzo słodkie, różowawe.
W czterdziestym roku życia dowiedziałam się, że sos boloński potrzebuje tartej marchewki, szklanki dobrego rosołu i sporej dawki masła. Dobrobyt! Lubiłam też odgrzewane purée ziemniaczane z mlekiem. Niedzielny zapach pieczonego kurczaka i mizerii walczył o lepsze z aromatem szpinakowej lasagne. Na imieninowych stołach obok sałatki włoskiej, czyli jarzynowej z ukręconym w domu majonezem, pojawiała się zupa pomidorowa posypana cienko siekanym szczypiorkiem, obficie przyprószona świeżo zmielonym pieprzem i polana wysokoprocentową śmietaną. W latach osiemdziesiątych każde przyjęcie wieńczyła domowa pizza na grubym spodzie, z kiełbasą, majerankiem i serem gouda z Giżycka. Proszone podwieczorki oznaczały babkę piaskową i bezy pieczone na blasze. Kolacje z wódeczką – śledzie na pięć sposobów, a kiedy Centrala Rybna rozszerzyła asortyment, także kalmarowe krążki w cieście naleśnikowym, smażone w głębokim oleju. Całkiem rozmaicie, prawda?
Lubiłam przygotowywanie jedzenia i stołu, szczękanie sztućców, toasty, omawiane przez gości smaki. Wyjątkowość przyjęć imieninowych, świąteczną krzątaninę. Przekąski, zakąski, zabierane na wycieczkę kanapki. Kulinarna codzienność bywała nużąca, zresztą jadłam niewiele, raczej z rozsądku niż dla przyjemności.
Tort był prosty, odświętność miały zapewniać cukier, pierwsze truskawki, przywożone ze wsi masło i jajka. Krem babcia wyciskała z pergaminowej tutki. Dopiero w latach siedemdziesiątych dostała gdzieś specjalną plastikową tubę z tłokiem. Przedtem radziła sobie za pomocą kilku tricków. Mój tort miał zawsze szlaczki i napis GOSIA – tu odpowiednio – LATEK. Między napisem a szlaczkiem, w śliskim galaretowatym podłożu, zostawało miejsce na świeczuszki. Wzorek był regularny, więc porcjowanie nie budziło niepokoju, co często się zdarza przy kupnych, wymyślnie ozdobionych ciastach. Z rąk babci każdy dostawał mniej więcej tyle samo tego samego. Bez dyskusji o tym, co kto woli, a czego nie może. Bez ryzyka, że trafi się zębem na twardy odprysk skorupki orzecha lub kandyzowanego owocu. Bez podejrzeń, że na talerzyku sąsiada znalazła się większa doza ulubionego dodatku. Szerokość klina zależała wyłącznie od wielkości truskawek, między które gładko wchodził zamoczony w gorącej wodzie nóż. Ten sam, którym kroiliśmy chleb i kurczaka. Powściągliwi prosili o kawałek na dwie truskawki, szczodrzy dla siebie zgadzali się na czterotruskawkowy. U sąsiadów z pierwszego piętra, którzy tort kupowali, solenizantce przysługiwał środek ozdobiony kremową różą. Róża wyglądała pięknie, ale wiedziałam, że w smaku jest sztuczna i mdła. Wolałam swój tort, może niezdarnie wykończony, ale za to własny, swój w sensie, jaki nadawała temu słowu babcia. „Swoje mleko” mówiła o mleku przynoszonym rano w kance przez drugą babcię, którą podczas wakacji odwiedzaliśmy w nieodległej wsi, „swoje warzywa” o warzywach z działki przyjaciół, „swój obiad” o obiedzie ugotowanym w domu. Swój mógł być też człowiek, spokrewniony lub w inny sposób bliski, ale dla babci niespokrewnieni raczej rzadko bywali swoi. Nie miała męża, sądziłam, że poza nami nie ma nikogo. Długo brałam pozory za rzeczywistość. Oswajałam ledwo poznanych ludzi, chcąc, żeby byli moi. Nie przyjmowałam do wiadomości istnienia nieprzekraczalnych barier. Dziwiłam się, gdy ktoś mnie odrzucał. Szłam na całość, beznadziejnie ufna.