Читать книгу Pięćdziesiątka - Inga Iwasiów - Страница 5

Оглавление

Dzień dobry

Byłam dzieckiem kochanym. Rodzice starali się dawać mi wszystko – dobre jedzenie, ładne ubrania, interesujące wakacje, zajęcia pozalekcyjne. Zabierali mnie ze sobą na spotkania ze znajomymi, organizowali sąsiedzkie i rodzinne kinderbale. Na spacerze brali swoje szczęście, swoją Małgosię za ręce, pozwalali jej usypiać między sobą, gdy nawiedzały ją nocne zmory i bezkształtne lęki. Wydawałam się sobie dobrze pomyślana. W cieple ich pochwał, oklaskiwana na imieninach i pod choinką, recytowałam, śpiewałam i organizowałam przedstawienia dla kilkorga dorosłych widzów. W rolach księżniczek obsadzałam swoje małe sąsiadki. Każdej bajce dodawałam kilka rozkwitających odbić: Śpiące Królewny były dwie, bo przecież nie mogłam nie podzielić się tą rolą z rówieśniczką z pierwszego piętra, która tak ładnie wyglądała na katafalku z przykrytej babcinym obrusem deski do prasowania. Obsypywałam ją imitującymi śnieg kulkami waty, a ona mrużyła oczy, bojąc się, że wpadnie jej pod powiekę coś ostrego. Głuptasek, wata nie zmienia stanu skupienia. Szewczykiem Dratewką byłam tylko ja, ponieważ żadna z koleżanek nie miała ochoty na męskie wcielenie, szorstkie i niefalbaniaste. Wielokrotnie pokonywałam smoka i złą panią, która kazała swoim poddanym jeść zupę mleczną. Kto powiedział, że Czerwony Kapturek nie może mieć siostrzyczki, starszej i dzielnej lub młodszej i przytulastej? Albo Królewna Śnieżka braciszka, lubiącego krasnale i kisiel truskawkowy? W te szczęśliwe dni, gdy w przedszkolu pozwalano mi czytać innym dzieciom, także powoływałam do życia postacie przemilczane w ortodoksyjnych wersjach bajek. Nauczyłam się czytać jako czterolatka, ale zawsze dodawałam od siebie kilka akapitów, fantazjowałam, omijałam co nudniejsze lub mniej zrozumiałe kwestie. Lubiłam być lektorką, zarządzać gromadką skupionych słuchaczy.

Domowy teatr prowadziłam kreatywnie i sprawiedliwie. Bez kompleksów malowałam plakaty farbami wodnymi i szyłam kostiumy z gałganków i papieru. Nie miałam zdolności manualnych, więc nadrabiałam zapałem. Braki kadrowe – zwykle obsada składała się z dwóch, trzech dziewczynek – uzupełniałyśmy, używając pacynek i przyklejonych do patyków szmacianych figurek. Spełniałam się, wymyślając scenariusze, prowadząc próby, zaganiając publiczność przed kotarę oddzielającą drzwi pokoju rodziców od reszty mieszkania. Wyglądała teatralnie, choć miała za zadanie po prostu tłumić odgłosy i wyciszać rozgardiasz wspólnego mieszkania, gęsto zasiedlonego tuż po wojnie i obrastającego teraz kolejnym pokoleniem, meblami, ciuchami, książkami i innymi bambetlami, które z czasem miały zyskać status świadków przeszłości. Brakowało tylko miśnieńskiej porcelany, rodowe serwisy w naszej kamienicy składały się z fajansowych kubków opatrzonych nazwami instytucji, z których ktoś je wyniósł. Podczas występów wychwytywałam każdy przejaw znudzenia czy zniecierpliwienia dorosłych tym delikatnym dziecięcym radarem, w którego istnienie wielu z nich nie wierzy. Miałam ten radar precyzyjnie skalibrowany; nadal taki jest. Mogłabym być wróżką, zawsze wiem, co inni myślą i czują.

Wszystko to było skomplikowane. Życie tyczyło się w jakimś półotwarciu, za półprzesłoną. Rodzice potrzebowali intymności, ale pluszowa kotara nie mogła oddzielić ich ode mnie, kiedy ruszałam nocą w stronę ich małżeńskiego tapczanu. Słowo „intymność” wtedy, w tych mieszkaniach kwaterunkowych ze wspólnymi kuchniami i toaletami na półpiętrze, znaczyło co innego niż dzisiaj. Mieliśmy na wyłączność małą kuchenkę, łazienkę dzieliliśmy z pięcioosobową rodziną. Nie najgorzej. Wodę do kąpieli w wielkiej wannie na lwich łapach ogrzewał żeliwny piecyk, karmiony przez dorosłych węglem i drewnem, ale w pokojach stały fantazyjnie kute przedwojenne kaloryfery. Lubiłam wkładać ręce między ich żeberka, delikatnie, nie przyciskając, żeby się nie sparzyć. Kotłownia była w piwnicy. W piecu c.o. palili jacyś kompletnie obcy, dzicy mężczyźni. Schodzili w ciemną czeluść, nie witając się z dzieciarnią na podwórku, nie podnosząc głowy ku balkonom i oknom, z których zwieszały się niepracujące poza domem kobiety. Nie byłabym w stanie powiedzieć, czy palacz był cały czas ten sam, czy może sezonowy. Zestalony w jedno pyłem, mgłą i potem. Czy mógł gdzieś w podobnym do naszego miejscu wracać po pracy jako ojciec, ściągać z głowy brudną czapkę, odpowiadając na pozdrowienia sąsiadów? Myć ręce w kuchennym zlewie, obejmować delikatnie żonę przewiązaną perkalowym fartuchem i pytać syna o odrobienie lekcji. Każdy z tych zmierzających ciężkim krokiem do kotłowni mężczyzn, czy może ten nasz jeden palacz bez właściwości, mógł mieć młodą żonę i syna, mógł nawet być już dziadkiem, choć pachniało od nich samotnością. Pasowała do ich przygarbionych pleców i brudnych ubrań, ale trudno wymagać, żeby człowiek szuflujący sterty węgla i wrzucający do pieca czarne bryły – zawsze trochę za dużo, więc kamienica była przegrzana – przychodził do pracy czysto ubrany. Zresztą nie mieliśmy pralek, czystość parowała proszkiem Ixi, codzienność niezmienianymi swetrami. Starsze dzieci mówiły, że nocami dochodzą z piwnicy odgłosy rozmów. Nie wiadomo, kto tam dyżurował, kto ogrzewał się, być może zostawał na noc, pilnując stałej, wysokiej temperatury. Zbyt wcześnie kładłam się spać, by zaobserwować ruch przy zasypanych pyłem węglowym pięciu schodkach prowadzących do odrapanych metalowych drzwi. Ale coś tam się działo po zmroku, a nad ranem cichło.

To, że nie mieliśmy w pokojach kaflowych pieców, tylko w łazience ten jeden podobny do kozy, a gotowaliśmy na kuchenkach gazowych, czyniło z nas śródmiejską arystokrację. Nie wiedziałam o tym wtedy, ale nasza przedwojenna kamienica należała do wyjątkowych w tym rejonie miasta, nowocześnie pomyślanych przed wojną. Dzieci, których rodziny miały mniej szczęścia przy kwaterunku, były wdrażane w męczącą procedurę palenia w piecach. Załatwianie węgla, składowanie go w piwnicy razem z drewnem na rozpałkę, wnoszenie na piętra ciężkich wiader, czyszczenie paleniska, rozpalanie, dorzucanie do ognia, pilnowanie, żeby nie zgasło, nie wyziębiło się za bardzo – to wszystko powinno należeć do mężczyzn. Ale cóż, matki moich koleżanek i kolegów, zdesperowane i zniechęcone czekaniem, aż ich mężczyźni się ruszą, często przejmowały te obowiązki. I próbowały jak najszybciej wychować sobie pomocników. Zwłaszcza chłopcy mieli za zadanie przywlec codziennie wiadra i dosypywać, rzadziej robiły to wątłe dziewczynki. W tych domach, w zwykle zbyt zimnych pokojach, przyłączałam się do rytuału przytulania pleców do pieca. Nie miałam tego u siebie, między żeberka kaloryferów wchodziły tylko dłonie lub stopy, ale ominęła mnie dzięki temu próba wiadra, nauka, że rodzina i dom oznaczają niechcianą ciężką pracę. Tak więc palacz c.o., bezkształtna figura, miał wpływ na nasze życie, wytwarzał naszą intymną więź nazywaną ciepłem, wybawiał nas ode złego za ciężkiej pracy.

Obcym z okolic piwnicy, w ogóle obcym, nie należało ufać, rodzice ostrzegali mnie przed nimi łagodnie i enigmatycznie, ale stanowczo. Wszystkim należy się oczywiście szacunek. Pani w sklepie, kulawemu sąsiadowi, nienormalnej Ance, która przychodziła w odwiedziny do kuzyna, kelnerce, wozakowi i przedszkolance. Nawet alkoholikowi z przybudówki, chociaż jemu z daleka, bez przesady. Trzeba mu było mówić „dzień dobry” i pod żadnym pozorem nie wolno było przyłączać się do bandy dzieciaków, które pod K+M+B na jego drzwiach pisały „pijak” lub jakieś brzydkie słowa albo stawiały mu na progu butelkę po winie z zebranymi od wszystkich sikami. Też sikałam, solidarnie – do butelki, niełatwe zadanie – i nie leciałam od razu do domu myć rączek mimo strachu przed złapaniem jakiejś choroby. Patrzyłam z daleka, jak pijak się wychyla i bierze flaszkę, łatwowierny i powolny. Miałam nadzieję, że zna ten numer i nie wypija naszych sików, tylko daje okazję do zabawy, bo pamięta, że rodzice małych barbarzyńców, chcąc odkupić ich winy, dadzą mu jakieś drobne na prawdziwy denaturat. I zganią nas, nie tak groźnych jak obcy spoza dzielnicy, niebezpieczni dla nie swojego pijaka ludzie, na których teren zapuszczał się, zbierając surowce wtórne. Kuksańce od swoich były przewidywalne, niemal pieszczotliwe. Zapewniały kontakt z otoczeniem, stanowiły okazję do wymiany paru słów.

Brałam udział w zbiórce sików, czyli nie byłam ślepo posłuszna wiszącej nad nami władzy dorosłych, nienaganna. Dobrowolna rezygnacja z podwórkowych zabaw oznaczałaby pierwotne i bezapelacyjne wykluczenie, po latach miałabym skazę pieszczoszki. Lawirowałam między naukami rodziców a praktyką dziecięcej wspólnoty. Wszyscy znaliśmy granice wolności. Starałam się nie zdejmować majtek za garażami w miejscu widocznym z balkonu najbliższej sąsiadki, chowałam się poza zasięgiem jej wzroku. Bezbłędnie reagowaliśmy na ton głosu wołających z okna matek. Nie było sensu chować się po kątach, kiedy krzyk zaczynał dramatycznie wibrować w studni między oficynami naszych kamienic. Ojcowie wołali rzadko, prawie nigdy. Wracali do domu i siadali przy kuchennym stole w oczekiwaniu na zupę; wezwania matek oznaczały wtedy, że trzeba czym prędzej przyjść, umyć łapy i stawić się do raportu. Mój ojciec wracał wieczorem, więc tylko w środku lata mógł zastać mnie na podwórku. Jedną z naszych ulubionych zabaw była gonitwa w koło, przez bramę do głównej klatki i tylnego wyjścia, z pokonywaniem zakrętów, schodków, pochlorowanych miejsc w rogach. Samochodów jeździło niewiele, nasza spontaniczność nie groziła wypadkiem. W następnych dekadach ruch tak się nasilił, że mury popękały i obsunęło się podtrzymywane prowizorycznymi stemplami sklepienie bramy.

Ojciec mógł wejść na podwórko, pod trzepak i przywitać się z dzieciakami, miał taki zwyczaj. Potem mówił „Chodź, Gosiu”, a ja przy wszystkich brałam go za rękę. Nie groziło mi przezwisko maminsynka, byłam tatycórcią. Chyba jedyna tak na oczach wszystkich. Pozostali mężczyźni pracowali na zmiany i wracali do domu ciężkim krokiem, czasem niepewnym, prawie takim jak nasz pijak. Odmrukiwali „dzień dobry”, zamknięci w sobie, wściekli, ciężcy. Niektórych po prostu nie było, marynarze wypływali na kilka miesięcy, inżynierowie i wojskowi pojawiali się po przechwałkach swoich synów i córek, nie po to jednak, żeby schodzić na podwórko. Dla dzieci marynarzy przyjazd ojców oznaczał siedzenie w domu i niekończące się wizyty u znajomych i krewnych, dla dzieci żołnierzy – wkuwanie matematyki i pracę nad tężyzną fizyczną. Najlepiej było dzieciom robotniczym. Chowano je surowo, ale miały najwięcej czasu na bieganinę, trzepak, grę w klasy i pokazywanie golizny za garażami w ramach transakcji wymiennych: cipka za gumę balonową, za szklankę wody z saturatora, torebkę oranżady, albo po prostu – najpierw cipki, potem siusiaki. Ladies first. Tak poznałam tę zasadę.

Mówienie „dzień dobry” nie przychodziło mi łatwo. Wyczuwałam w tym podstawowym zachowaniu społecznym, do którego przyuczano mnie pewnie już w wózku, jakąś trudność, jakieś niebezpieczeństwo. Wstydziłam się witać, a należało to robić niezwłocznie, kiedy tylko na horyzoncie pojawił się znajomy dorosły. Nabrałam zwyczaju lustrowania klatki schodowej przez judasza, żeby sprawdzić, czy droga wolna. Udawałam zamyśloną, gapę, udawałam, że nie rozpoznaję. Nie jestem pewna swoich dawnych motywacji. Mogły mną kierować pycha i przekonanie, że zrobienie pierwszego kroku jakoś mnie upodrzędnia. Wychowywana w cieplarni naszej małej rodziny, stawiana zawsze na pierwszym miejscu przez troje najbliższych ludzi i przez dalszych krewnych, być może myślałam, że cały świat powinien mnie pozdrawiać, sadzać wygodnie, delikatnie gładzić. Druga, bardziej prawdopodobna, możliwość jest taka, że chciałam uniknąć odrzucenia. Kuliłam się od zwykłych relacji międzyludzkich, jeszcze nieprzyzwyczajona do obcesowego stawiania granic, do tego wszystkiego, czego z czasem nie rejestrujemy nawet kątem oka.

Nie każdy znajomy dorosły odpowiadał nam na powitania, ale niektórzy zatrzymywali się na schodach i zagadywali o szkołę, zdrowie babci czy pierwszą komunię. Zagadywali z ciekawości, łatwo było z dzieciaka wyciągnąć coś, co można podać dalej podczas sąsiedzkiej babskiej herbatki. Poza tym część kobiet po prostu lubiła dzieci i zadawała pytania, żeby chwilę pogadać. Zdarzały się jednak i takie, które tylko odburkiwały albo wręcz traktowały nas jak powietrze. Taka obojętność kilka razy zmiotła mnie ze schodów.

Niepotrzebnie brałam wszystko tak bardzo do siebie. Dzieci i dorośli pozornie zamieszkiwali jeden świat, jedno miasto, jedną kamienicę, ale podziały były ostre. W szkole zdarzało się bicie, a i kuksaniec wymierzony niesfornemu, cudzemu dziecku na podwórku nie należał do rzadkości. Kobiety instynktownie stawały w obronie swoich synów i córek, jeśli zauważyły coś rażąco niesprawiedliwego w zachowaniu innych. Zabrał zabawkę, uderzył, brzydko nazwał – wymierzały karę i szorstko zagarniały swoje małe do gniazda. Zabawek było niewiele i raczej się ich nie wynosiło, a jeśli już, to miało się obowiązek ich pilnować. Najczęściej chodziło o sprzęt do piaskownicy, kilka plastikowych foremek, służących całkiem dużym dziewczynkom do zabawy w dom. O skakankę, piłkę, hulajnogę, rower. Na „Daj się przejechać” należało odpowiedzieć „Tata nie pozwala”. Więksi chłopcy tego nie respektowali, używali siły. Odpowiedzią musiała być siła. Niekiedy dziecięce konflikty przenosiły się o poziom czy dwa wyżej – na starsze rodzeństwo lub od razu na matki. Kobiety załatwiały sprawy na klatce schodowej, głośno, zapominając nauk o grzeczności, jakich udzielały wcześniej synom i córkom. Kiedy któraś uderzyła cudzego dzieciaka, zaczynała się mała wojna, chociaż nie zawsze. Część matek, znękana niesubordynacją latorośli, z ulgą przyjmowała pomoc w wychowaniu. Moi rodzice by nie przyjęli, w żadnym wypadku. Ale też nikomu nie przyszłoby do głowy mnie bić. Byłam krucha, szczuplutka i grzeczna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo wkrótce miały się pojawić wątpliwości. Poza tym nosiłam ładne ubrania, co sygnalizowało ewentualnym agresorom, że ktoś o mnie dba i w razie czego pospieszy z odsieczą. Tylko w szkole parę razy dostałam po łapach, w ramach zbiorowej egzekucji. Zmilczałam. Wiedziałam, w których domach na nieśmiałe „Czy Asia, Kasia, Ania wyjdzie?” odpowiadano „Czego?” i zamykano drzwi przed nosem, a w których wpuszczano na wewnętrzną wycieraczkę i pozwalano zaczekać. Często wysyłano mnie z misją wydobywczą, bo w tych zimnych domach i bezceremonialnych dialogach miałam fory, jako ta ładna, delikatna i schludnie ubrana. Nie przepędzali mnie, pozwalali wypowiedzieć prośbę i ewentualnie krzyczeli do córek, że mogą iść, albo że pójdą, jeśli posprzątają, skończą lekcje, zjedzą, przyniosą zakupy z warzywniaka.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Pięćdziesiątka

Подняться наверх