Читать книгу Bambino - Inga Iwasiów - Страница 3
ОглавлениеMaria, urodzona 1940
Maria to w sobie nosi, zakładam. Obraz drogi, ale nie tylko. Coś, co stało się w trakcie. Coś pozostawionego daleko za sobą. Jak wszyscy inni, ma to coś w sobie, nitki zbiegają się, geny, przecinają, z kombinacji mogą wynikać różne rzeczy, a ja chcę się dowiedzieć, kim są oni, być może to właśnie moja historia, ale równie dobrze nie moja i niczyja. Pogrzebać w obrazkach, przebitkach, odpadkach. Nie ma się czego trzymać, żadnego albumu, żadnego dziennika. Żadnej idei przewodniej, poza potrzebą. Opowieści raczej niezborne. Co sobie kto na swój temat wymyśli. Na temat postaci, którą jest. I życie, ot po prostu, ich albo czyjekolwiek. Przeszłe i trwające. Nic więcej nie mamy na ten temat. Ruch odśrodkowy, zachodzenie od tyłu, to samo, jednak bez widoków na tak samo. Matka wszystkich takich straconych złudzeń, Maria.
Zaczynam od Marii, bo pociąga mnie jej imię. Wszystkie kobiety mają na imię Ewamaria. Ta tym bardziej. Jakby z imienia została postawiona na początku i od razu, bardziej niż Ewa, mniej, oczywiście, wyznaczona, wybrana z tłumu, a przecież nikt jej tego nie obiecywał. Nikt, nazywając dziewczynkę, a właśnie tego pragnie, naznaczenia. Kusi i zaklina los, tak dając, bezmyślnie, dziewczynce na imię. To znaczy wyznaczona na pewno, jednak nie zapominajmy: Maria to w tej sytuacji pospolite imię. Tak zapewne ma na imię co trzecia bohaterka poczęta w interesujących mnie okolicznościach. Tych, które uważam za fragment obrazu drogi. Po prostu, nasze babki często tak miały na imię. Nie mam czym się chwalić, bo zobaczmy, co będzie z imionami i z nimi dalej.
Przywieźli ich dopiero w 1957 roku. Przywieźli. Wiózł ich pociąg, a najpierw ktoś pozwolił, wydał dokumenty, podstemplował im ich decyzję. Ich i tamtych wahanie, już, już podejmowaną decyzję, ale potem cofnięta ręka, odwrócone koło, stanie dalej przy tym samym płocie. Aż do tego, ostatniego momentu. I nie było wcale śmiesznie i bohatersko w tych – jasne, dziś mówimy „bydlęcych” – wagonach. Ale wszyscy nimi jeździli, czego się spodziewać, wciąż było po wojnie. Cały tabor zużyty, salonki zużyte na co innego. Na wożenie ważnych ludzi, którzy podejmowali ważne decyzje. I nawet wagony 4 klasy. Wagony każdej klasy. W końcu do czego mieli ludzi ze wszystkim upakować? I jakie – kto, gdzie – woził bydło? Co oznaczało „bydło” w czasie, gdy te wagony opuszczały niemieckie, zwykle niemieckie, fabryki? Rosyjskie, radzieckie fabryki, inny rozstaw szyn, więc i osi, co mogłoby, co służyło wielu sentymentalno-symbolicznym wywodom. Więc podkreślanie, powtarzanie tego, że w bydlęcych... Do miasta, dalej, do większego miasta każde z nich, każda i każdy, jakimś kiedyś pociągiem jeździło. Gdyby porównać, co innego zaczyna znaczyć „bydlęcy”. Oni też podjęli swoją decyzję. Decyzję, której nie można traktować jako w pełni suwerennej. Trudno w ogóle mówić o decyzji. Tak, niech od tego się zacznie – trudno mówić o decyzji. Ona zaczyna się potem, można ją dorobić do zdarzeń. Palą ci dom, znów przyjdą po zboże, a nawet ziemniaków nie ma, od dawna nie ma też, jako takiej, pracy (może pracy, jako takiej, akurat nigdy nie było; praca, owszem, jako manifestacja tego, że jest, kiedyś nawet była), ogródek zryty do ostatniego ogórka, w szkole dzieci oduczają języka (przynajmniej tak o tym mówią, bo niedokładnie wiadomo, czy właśnie nie uczą, co też delikatne, języka, właściwego języka na przyszłość), sąsiadka z naprzeciwka coś musiała powiedzieć kochankowi enkawudziście, ma złość za jakieś dawne sprawy, może za obmowę, sąsiad z lewej coraz głośniej mówi, że to dziwne. Może złość z młodości, wracają z tańców, ona nie z tym, na którego miała ochotę. Za to ta... owszem, z tym, na którego ona... Jakieś normalne, wiejsko-podmiejskie, sprawy, każdy je zna, każdy doznaje, nie wiedząc w chwilę potem, co znaczą, tylko z odpowiedniego oddalenia mają wagę.
Że ich nie wywieźli na wschód, to dziwne. Że nie zabrali się stąd, to dziwne. Że sami nie wiedzą, czego chcą, to dziwne. Że tak siedzą tu, to dziwne. Że... Nie wiadomo najlepiej co lepiej. Jakiego używać języka. Z jakiego mieliby wywozić powodu. Gdyby spodobała się komu ich zagroda. Powody są zawsze z jakiegoś powodu. Więc od lat czekają na decyzję i sami muszą zdecydować, kim są bardziej. Którego dziadka raczej ukryć, którego wyeksponować. Który dziadek mógłby dać alibi, okazać się kapitałem. Chociaż obaj, wstecz, pradziadkowie, rozgałęzieni aż po prawie mityczną przeszłość, wspomnijmy tu i o mitycznych pra-prababkach, jednak one zawsze umiały pożyczyć, mąki lub języka, czyli to dziadkowie zwykle okazują się decydujący, opoka epok badanych wstecz, nawet gdy legendarnie milczą, bo w milczeniu miałby być namysł, a naprawdę był zwykły autyzm, normalna, najnormalniejsza głupota, co parę pokoleń, albo w bocznych liniach poprzetykana talentem do opowieści, które jak zły gen służą gorszemu przetrwaniu, bo kto mówi, sam się może skazać. Dla pamięci synów i wnuków bezsprzecznie najważniejsi ci autystyczni i ci wymowni dziadkowie, także u córek tata to ho, ho! Dopiero był gościu. Nie wiemy dlaczego, co takiego tata mianowicie robił, przyjmujemy tę wiedzę od przeszłych pokoleń. Kim był ojciec i kim była matka. I oni, niespecjalnie pielęgnowana w chłopskiej czy podmiejskiej okolicy przeszłość, nagle wydobyta na światło dzienne. Języka uczymy się od matek, tylko co one nam mogły opowiadać w tych chatach z niską powałą i pamiątkowym oleodrukiem z Matką Boską-skądś tam? Co mogły mówić? Wolę nie słyszeć tych opowieści.
Spłowiałe zdjęcie prababci z pradziadkiem, sztywne pozy, a w tle, widoczna w zażółconej sepii, bieda. Przez tę zażółconą sepię biedę, a właściwie liszajowatość okolicy pokrytej bujną zielenią, jeszcze bardziej widać. Liszajowatość życiorysu. Biedę okolicy i ludzi, ich uroda należy niewątpliwie do przeszłości, kiedy pozują do zdjęcia, lecz zakładać należy, że zawsze mogła być wątpliwa. Przez biedę, która nie dodaje niczego dobrego sylwetkom i rysom. Uroda może ujawniać się w dzieciach, dlatego tak często się mówi: „to cały tata”, „to mama jak była młoda”. W sprawie zasadniczej zaś nie ma co ukrywać, nie ma co mówić o tradycji. Poza tradycją miski kaszy. W pewnym sensie wszystko by było jedno, kto z nich z jakiej jest rodziny, teraz okazuje się, że w zależności od przodków zwykłe oranie, obrządek, punktualne chodzenie do kościoła... Zacierki, pomidory, jabłka, przybrudzone koszule, spanie pod pierzyną po babce, wietrzenie poduszek na kulawym płocie, wygódka postawiona nad płytkim dołem. Że to ma znaczenie i na jaw wychodzi, że różni się dziadek od dziadka, dzień powszedni od dnia powszedniego, Wigilia od Wigilii. Kościół od kościoła, że cerkiew to zupełnie inna sprawa, cerkiew jest prawie tak podejrzana jak bożnica. O której w ogóle tu się nie mówi. Poza scenką ze zbieraczem szmat stojącym tak nisko, że o wiele niżej. Żyd chodził, Żyd szmaty zbierał. Ostrzył noże? Kto chciałby za dużo rozpamiętywać, ot, kwestia krajobrazu. Aż zdarzy się coś, w sąsiedniej wsi, ale i to nie musi dotrzeć. Poza tym stoimy zdecydowanie, póki ktoś jest poniżej, jesteśmy na powierzchni.
Kościół zaś (od cerkwi) mniej podejrzany. Był do czasu, oczywiście. Trzeba więc zdecydować, za jaką wiarą opowiadała się już babka, która miała nad łóżkiem oleodrukową pamiątkę z pielgrzymki, niezwykłą Matkę Bolesną, przypominającą, gdy się dziś na to patrzy, ikonę. Bo sama babcia, jej córka i córka córki nie myślały o tym. Przypominającą bolesnością, boleściwością ikonę. Przypominającą matce matki i matce jej własne – choć tak o tym przecież nigdy nie mówi i nie myśli – życie. Kojarzy co nieco, wzdycha, miesi ciasto dłonią wycieraną fartuchem. Popatruje nad łóżko, tam patrzy mateńka, tam jej pilnuje, mateczka matek, w godzinie porodu i odejścia. Tylko kwestia postaci w centrum pozwala te obrazki – ich relikwię rodzinną i ikony wiszące tymczasem spokojnie, jeszcze nikt ich nie wozi na szmugiel, w chacie sąsiadki – odróżniać. Bo poza tym równie są piękne. Kolory, jak prawdziwe, właściwie lepsze od prawdziwych, dużo, dużo lepsze. Lepsze od złota koszulek na tych z prawosławia, co dowodzi wyższości naszej wiary, nie tak skłonnej do przepychu, skromniejszej, podobnej do ludzi i dla ludzi. Niewynoszącej dziwnych świętych, pachnących zabobonem, nad matkę matek. Prawdziwa, warta wiezienia tysiące kilometrów stąd, sztuka. Warta więzienia. Jakby kto pytał o tradycję i kulturę. To jest właśnie ta najstaranniej przechowywana sztuka. Mateczka boleściwie panująca nad godzinami rozwarcia i zakopywania trumienek. Każdy choć raz w życiu powinien pojechać na pielgrzymkę. Przywieźć ze świętego miejsca relikwię. To się między innymi nazywa tradycja.
A pra-pra i obrazek to dopiero początek pytań. Bo który język uznać za ojczysty, a który za chwilowo używany, wszak nikt nie powie, niby jakim sposobem, „gwarę”? Kto mówi po naszemu, jeśli to znaczy mówienie trochę tak i trochę tak, właściwie na przemian? Jak by to inaczej mogło być, skoro było tak zawsze? Że inaczej dzieciaki nad brudną rzeczką za domami, inaczej pani nauczycielka, ale już w domu wieczorem jakby się szło środkiem tego mówienia. Własnego i ojca (znaczy męża), który ma inną strużkę pieśni, pogaduszek, odzywek. Nie ma co, naser mater, trzeba podjąć takie decyzje. Jedyne możliwe, a potem czekać. Reszta zależy od innych. Także tych, którzy ich wiozą. Jak już im dadzą pieczątki, starannie ich rozwiozą. Po punktach repatriacyjnych, zdecydują, kto gdzie wysiądzie. Niekoniecznie wszyscy hurmem, na hurra! Tu trochę i tam trochę. Jest już późno, 1957, wsie, miasteczka i wille zajęte, trzeba dobrze się napracować, by jeszcze w ogóle gdzieś ich rozmieścić, dać szansę, żeby coś uprawili, gdzieś zebrali, gdzieś te swoje graty upchnęli, gdzieś wnieśli tę swoją wschodnią biedę, wschodniość, ruskość i ten niedawny lament po śmierci Stalina. O którym nic nie mówią, a zawdzięczają mu coś jednak. Że na czas umarł, choćby. I to, o czym wiedzą ze szkoły, co ze szkoły przyniosła Maria.
Więc teraz też trzeba im dać szansę, by mogli upchnąć tę lepszą od innych – tak im się wydaje, bo zawsze mieli skłonność do przesady – wschodnią rozlewność, biedę. Od razu mogliby zobaczyć, co znaczy gospodarować. Poustawiane równo, zakonserwowane narzędzia. Gdyby przyjechali wcześniej. Porządne zabudowania, nawet siano w stajniach, talerze w kredensach, pierzyny, wszystko było. Tak słyszą, tyle usłyszą. Na niewątpliwy pohybel, bo nie na pociechę. Gdyby jechali wcześniej, gdyby tak długo nie decydowali, jakim właściwie i o czym mówią językiem, i gdyby mieli pieczątki. Gdyby oni i za nich nie decydowali. Teraz to już raczej niczego się z samej konfrontacji nie wywnioskuje. Do resztek trzeba będzie dołożyć to, co stanowi skarb, a wygląda tak samo. Resztki murów, raczej niechciane, niezechciane przez innych, wyszczerbione cegły i rozdrapany dobytek. Ktoś tu może i był, ale się zmył, uciekł albo odjechał. Narzędzia, których ktoś nie wziął, bo miał lepsze. Albo miasteczko, może miasto. Przed wojną miało te swoje 100 tysięcy, dobije i więcej, teraz skruszone jakimś prawie od niechcenia ostrzałem, małym nalotem? Nawet niezburzone porządnie, jak przystało na poniemieckie – systematycznie. Dotknięte falą uderzeniową cofającego się frontu, zabałaganione wywózką, z pozmienianymi byle jak nazwami ulic, niemającymi szans się utrzymać, zarośnięte zielskiem, otoczone czerwonymi murami jeszcze czynnych fabryk, biednych fabryczek, wodę sodową chyba tylko jeszcze da się w nich produkować i słonawą maź na kanapki, marmit w wersji niemiecko-teraz-polskiej, skondensowana maggi. Na resztkach surowca, jeśli mowa o czymś poza wodą, burawą, ale w sumie czystą, na resztkach ciągnących fabryczek, centrum z aleją lipową, teatr, w którym grano także w czasie wojny, niby dlaczego nie miano by grać? Ale lepsze to czy tamto lepsze? Tu teraz okolica też zapomniana przez Boga, tyle że inaczej. Nikt już tu nikogo nie przepędza, nie zamyka, nie przesłuchuje. Senna prowincja. Zielsko przy domach, wilgotnawe bramy, koślawe ławeczki. Narzędzia zwalone w składziku na rdzewiejącą kupę. Ot, trochę na uboczu zmian. Kto wie, gdzie i co. Łatwo zapomnieć. Łatwo zaciągać się do pracy w PGR-ach, ale i uprawiać przy domu, co tam komu trzeba.
Nikt nie zapyta. Jadą, bardzo późno, robi się ciemno. I, prawdę mówiąc, te miasteczka może nie są tak jak Sambor czy Drohobycz piękne. Chociaż zielsko, wilgoć, kupy żelastwa nieuprzątnięte po wojnie... Chociaż są i cechy wspólne. A niektórzy widzieli i dalej, Lwów, młodsi nawet Moskwę, z czym to równać? Gdzie w Polsce jest, będzie, takie miejsce? Wyjazdy pociągiem, wizyty jak pieśń chóru komsomołu. Te ledwie zburzone, zmiecione z wierzchniej obudowy miasteczka i wioski, a nadal takie (jeśli pominąć szczegóły) schludne, jakby nie im się należało, faszystom, rozwalić wszystko, rozwalić, potem zastanowić się nad ciągiem dalszym. Siedzieć ewentualnie w tym słusznie rozwalonym, planując co dalej raczej teoretycznie. A nie tak: schludne i natychmiast osuwające się w błoto. Należało się, ale może i ktoś już wcześniej wiedział, że oni tu, skoro nie mają gdzie, oni tu zechcą pomieszkać, bez entuzjazmu, bo nigdzie już nie będzie tak pięknie, ale dobrze przynajmniej, że mają chociaż do wyboru, czy oni mogą im wybrać, wpisać na kartę przesiedleńczą, te wsie i miasteczka? Jakieś muszą, gdzieś ich wywalić muszą. Znamy to: kołdry, dzieci, inwentarz, bóle. Brzęczy nam z ekranów telewizorów, z książek, a czasem z pamięci.
No, na Szczecin to już nie było szansy. Jak się jechało spod Czerwieńska, raczej na Zieloną Górę była szansa. Zieloną Górę, która może i ładna z daleka, z nazwy, z bliska nie daj Boże, słodka Mario łaski pełna! Trudno o pomieszkanie z kanalizacją. Gorzej niż na przedmieściu Sambora. Więcej ludzi na kupie, tak samo smrodliwie. I sąsiada nie znasz, a jak poznasz – lepiej nie mówić. Znów stwardniałymi pazurami trzeba brud ze ścian drapać.
Więc stoją przy rozwalonym płocie, uchylne skrzydło zamykane na drut prowadzi do sąsiadki, Nastii, malwy, marchewka, pietruszka. Stoją po obu stronach z haczkami w rękach – ale to się wtedy nie nazywa „haczka”, tak się nazwie daleko stąd, pod wpływem innych, którzy o robocie dużo mówią i mają ponazywane przedmioty, narzędzia na wzór mowy tych, którzy jeszcze pilniej pracę szanują – i mówią do siebie o próbie chóru w samborskiej szkole, bo na to ojcowie obu bezwzględnie muszą pozwolić, i robią to chętnie. Każdy tu muzykalny, każdy w jakimś chórze pośpiewał. Nikt nawet ojców by, zresztą, o komsomolski chór, zaszczyt taki, nie pytał. Pomysł podobny do pytania o legitymacje komsomołu dane im obu za zasługi i postawę, chociaż też z rozdzielnika. Bo starają się, jasne, jednak może w sercu mają zdradę? Może matka-ojciec-dziadek-babcia sączą im w uszy za mało miękki akcent? Czy tak z nimi nie bywa? Czy ojciec, z drugiej strony, mógłby nie chcieć takiej czerwonej książeczki z Leninem na okładce u swojej córki w tornistrze? W karmanie? Taką legitymację trzymało się pod bielizną pościelową, na głównej półce w najgłówniejszej szafie stojącej w nieużywanej, najgłówniejszej izbie, gdzie jadło się świąteczne i gdzie czasem ktoś bardzo ważny sypiał. Ważny albo w mundurze. Wówczas tam jeszcze tej legitymacji nie było. Legitymacji przyniesionej w tornistrze, ale zaraz położonej w bieliźniarce jak na ołtarzu. W czasach, gdy nikt nie przychodził przespać się w tym głównym pokoju. Pod poszewkami na poduszki różaniec. Pod prześcieradłami legitka.
I to jest jakiś trop, tego się można by trzymać. Samborskie gimnazjum i pieśni ku chwale armii i Wodza. Komsomoł, legitymacja, odznaka i chusta. Chór, nie kościelny, prawdziwy, szkolny. Jeśli w 1957, a właściwie wcześniej, ktoś tę decyzję podejmował, powinien wiedzieć, że Nastia dostała imię na życzenie ojca, który chodził z partyzantką ukraińską i może nawet w innych wsiach robił to co oni, nawet to wszystko, co dla rodzin i sąsiadów nie było jasne lub nie stanowiło problemu. A tu dał się poznać jako tęgi śpiewak, żona, stojąc przy tym niższym niż do ramion płocie w kobiecym ogródku, nigdy o nim niczego złego matce Marii nie mówiła. Dzieci chrzciła na rosyjską modłę, ale też żadne z nich nigdy się nie spóźniało do domu, ona sama była wyjątkowo schludna i pracowita. Nastia nie mówiła nigdy inaczej niż „tatuś” na tego swojego ojca, niewątpliwie wiedziała. Maria dobrze to czuła. Wszyscy tu zdrobniale mówili o rodzicach, nawet o tych z raczej ciężką ręką. Taki szacunek. Ojcom się należy. Tak było i będzie. Będzie co było. Za komunisty jak za cara. Sprawa odwieczna. Tatuś, tata. Niektórzy wiedzą, z czym to się wiąże. Gadać nie należy na ten temat za dużo. Morda w kubeł.
A próba chóru to było śpiewanie w języku najlepiej im jednak obu znanym. Plewiąc grządki, czasem sobie też przez płot te smętno-tęskno brzmiące pieśni, na zmianę z dumnymi radzieckimi, odśpiewywały. Gdyby je zapytać, tak gdzieś w 1950 roku, obie mają po dziesięć lat, to już wtedy i trochę później, najlepiej jednak leży im na podniebieniu rosyjski. I książki w domu, te dziesięć, gdyby w obu domach zliczyć, mają po rosyjsku. Nastia nigdy nie mówi o ojcu inaczej niż „tatuś”. Na fotografii widać, że to wszystko nie oznacza pieszczot, spracowane ręce babki schowane za siebie, więc na pewno spracowane. Dziadek niczego nie chowa, tu tak jak w rzeczywistości nawet nie musi nikomu nic mówić. Wiedzą, jak się ustawić do zdjęcia. To znaczy, na tym jest tylko on i żona, czyli prababcia. Tylko ona dba o ukrywanie spracowanych dłoni, bo to wiadomo, kto obejrzy zdjęcie. Prababcia jeszcze nie, nawet nie babcia, natomiast matka już będzie chodziła do szkoły. Więc odruch delikatności, jakiś rys przyszłej kultury, dziedziczony oleodruk, sznur korali, rozparcelowany potem niczym sznur pereł, wszystko razem, na szczęście, zmieści się choćby do karmana... Dobrze mieć takie małe coś na godzinę, gdy trzeba uciekać. Małe, mieszczące się przy sobie. To znaczy przy nas, przy boku, przy tyłku, przy ręce. Właśnie, przy ręce. Co mam w ręce. Ważne pytanie, co kto ma w ręce. Bogate, każdy widzi jakie. Lepsze oczywiście niż perły. Żywy kolor jak sukienki pasterzy na oleodruku. Prawie taki, sztuka to jednak sztuka, coś więcej, nie da się podrobić, do tego trzeba artysty.
Więc jedźcie, mówią ci, którzy zostaną. Jak ukochana ciocia, siostra mamusi. Która nie pojedzie, bo nie wie, gdzie jej przepadli. Bo wie, że tu (a niby dokąd?) wrócą. Nie honor zostawiać krewną, lecz tym razem trzeba. Ona im sama mówi, prawie wdowa i prawie osierocona matka – muszą, muszą spróbować. I obiecać, że przynajmniej Maryjkę jej przyślą, najstarszą, która wszystko o świecie jej opowie. Jeśli sami nie dadzą rady. Wrócić. Opowiadać. Maryjka młoda, da radę. Maryjka ma to zapamiętać, że ktoś zechce posłuchać. Więc Maryjka ma się uczyć, uczyć, poznać świat, czytać. Bo nie kto inny, kobiety teraz chodzą do szkoły wszędzie, na pewno żaden z braci, zaczynają pić młodo, trudno jechać taki świat drogi pociągiem po wódce. Poza tym, kto by jechał do kobiety? Kto by jej opowiadał? Wiadomo, nie mężczyzna.
Maria stoi na peronie i pilnuje walizki oraz osób, które powinna mieć pod opieką. Zakłada się, że siedemnastolatka powinna umieć zadbać o walizkę i młodsze rodzeństwo. Sama by już mogła mieć dzieci. W końcu w jej wieku niejedna bywa matką, jej własna już była. Lepiej nadaje się do roli strażniczki i opiekunki od matki, która urodziła te wszystkie dzieci, więc ma prawo być zmęczona. Urodziła dzieci, zamykała drzwi za ich ojcem, gotowała strawę w wielkich garach na ledwie rozpalonym, bo wojna, palenisku, i nie wiadomo z czego uciekała z innymi kobietami, kiedy zbliżali się do wsi tamci, zmienni w byciu „tamtymi” jak pogoda. W lepsze dni robiła zasmażkę, a o uboju zwierząt musiała raczej, wobec niemożności praktykowania, dobrze i na zapas pamiętać. Kiszka, salceson, smalec, kiełbasa, szynka. Zasmażka perkocząca cały dzień na skraju fajerki, zawiesisty sos z tłustej, swojskiej śmietany. Coś trzeba było wywieźć, jako pamięć życia, jako niezaprzeczalny kapitał. Żeby potem, za czterdzieści lat, też (jeśli dożyją) wszyscy mogli wspominać, zawsze porównując do tego – ja tego do ust, kochany ty mój, serdeńko, nie biorę – czego pełno w sklepach. – Wszystko to, mój miły, śmierdzi rybą. A u nas nawet świnia je schabowego. Ja jej wszystko, kochaneńka, daję. My rosół, ona rosół. My schabowe. Ona też, co zostanie. – Przynajmniej przed świętami, wówczas też nie ma o czym gadać, z czym równać. Nigdzie się już nie dostanie takiej kiszki, jaką matka musi pamiętać. Nie ma mowy, żeby komuś od krwi kaszy jelit uboju ryku zarzynanej chlupiąca krew serce wątroba w misce do mycia nóg żółć na butach – robiło się słabo. Człowiek w innych okolicznościach mógłby się z tego wyrzygać, ale w pamięci, mocno zaryglowanej, strzeżonej przez czujną strażniczkę domowych specjałów, to jest poezja, ta kiszka. Dla sentymentu dobrze pilnuje uboju i obróbki kobieta-strażniczka. Domowej spiżarni i tych innych rzeczy też. Teorii mieszania i zabijania. Chociaż od bajania jest tata, to znaczy od bezczynnego leżenia, jak już mu zainstalują łóżko w kuchni, od gadania o lepszych czasach, przygodach, przewadze nad innymi, szczególnie nad tymi tutaj. Kto z nich widział tyle świata? Za kim oglądało się tyle kobiet? Matka, choć ma w pamięci jak co zrobić, za dużo nie będzie gadać. Matka to kobieta. Puszcza mimo uszu. Nie zwraca uwagi na to, że wtedy też była.
Matka musiała się dobrze orientować, kim są tamci, rozpoznawać moment, gdy sąsiedzi, nasi, armia zmieniają się w tamtych. Co o tyle trudniejsze, że nie wiadomo do końca, czym się kierować. Wyglądem, językiem. Ojciec Nastii wcale nie wyglądał, a językiem mówił także ojciec Marii. Więc krwawa kiszka i rozpoznanie. Ryglowanie zapachów, smaków, znaków to ciężka robota. Rozpalanie w piecu i wynoszenie wiadra.
Matka miała dość zmartwień, z racji samego bycia matką kobieta robi się silna i słaba, nawet i słabo-silna, nosi te dzieci na plecach tak długo, aż najstarsza córka może wziąć tłumoczek i polecieć z nim do lasu, szybko, szybko, nawet jeśli sama jest mała, przebiera krzywicznymi nóżkami bardzo szybko, żeby na pewno dobiec tam i wynieść braciszka spod ognia, bo przecież matka nie dałaby rady pędzić tak szybko. Matka jest silna, z dzieckiem w brzuchu niesie worek ziemniaków, a potem ma spuchnięte nogi i od najstarszej córki oczekuje wsparcia. Matka słyszy w nocy rozmowy ojca, a potem jeszcze jest z nim i ma kolejne dziecko. Nie każde może żyć, Bóg dał i zabrał, trzeba więc umieć też pochować. Małe trumienki, pierwszej nie ma nawet na fotografii. Druga już tak, owszem. Fotograf z miasteczka. W pierwszej byłyby, gdyby je sfotografować w godzinie śmierci, kilogramowe bliźniaki. Takie kiedyś będą mogły przeżyć, jednak na razie nie, nie ma nawet fotografa, żeby przeżyły choć tak utrwalone. Jest, też wydatek, trumienka. Czy masz dzieci, czy masz trupki, to kosztuje zawsze. A ubranka przydadzą się kolejnym, nie ma co chować strojnie. I wykręcać się od obowiązku, Bóg dał, Bóg weźmie jeszcze, nie daj Boże, kto wie ile. Więc matka Marii nie jest zbytnio, to nie od niej zależy, wstrzemięźliwa. Może ona sama wolałaby nie chodzić ciągle w ciąży, na szczęście nie każde dziecko przeżyje, co jest wielkim nieszczęściem na całe życie – wspominanie przy świętach, przy innej okazji, kiwanie głowami – a z drugiej strony, to w końcu normalne. Tylko sąsiadka ze skraju wsi, ta wysoka Rosjanka, czarnobrewa (jak oni wszyscy, chociaż nie matka Marii) nie ma dzieci. Odwiedza znachorki, jeździła gdzieś, chodziła na pielgrzymkę. Nic, dalej dziecka nie ma. Mówią, że w młodości nie była od tego. Jej mąż nie stąd, nie wiedział. Teraz tak, musieli mu powiedzieć życzliwi, przy wódce: – No, Iwan, niejeden miał tę twoją... – albo w tajemnicy. Tylko on tak mocno bijał, że nawet pop tam chodził, żeby przestał, bo co się stanie, jak zabije. Hospodi pomiłuj, co jak babę zabije na śmierć, zabije. Potem pop, nie wiadomo kiedy, pojechał. Tyle śmierci i tak Pan wokół rozsiał. Bez dziecka tak jest, wojna nie wojna, trzeba dziękować za kolejne. Z drugiej strony, zwykle bili i ci, którzy mieli dzieci. I babę w ciąży niejeden szturchnął. Uczuciowe ludzie, bardzo, więc jak się który wzruszył i napił, napity za mocno... Jednak dzieci mówią o nich, o rodzicach, a zwłaszcza ojcach, tatusiach, zawsze z sentymentem. Takiego gościa, jak każdy z nich, świat nie widział. Tylu tych gości, każdy w swoim domu. Każdy pan na swoim, na swoich babach i dzieciach. Niech to cholera, jaki naród, same pany, pan w pana. A najgorzej nie mieć dzieci, być taką popsutą. Lepiej mieć po kim płakać.
Rano prosi najstarszą córkę, żeby zlitowała się, odłożyła książkę, małe chcą jeść, trzeba im zrobić klusek, zająć się nimi jakoś, żeby chociaż przez chwilę było cicho. Po tym wszystkim, po wojnie i tym co nastąpiło – strzelanie, palenie, odbieranie, krzyki. To po wojnie. Matka jest słaba, dość długo była silna, więc ojciec surowo mówi do Marii: teraz musisz zadbać o rodzeństwo. Dostałaś od nas dość, teraz ty się wszystkimi zajmiesz. Taka rola córki. Chociaż Maria nie miała zamiaru nigdzie odbiec, nie miała żadnych planów na inną przyszłość. Przyjmuje od ojca napomnienie. Rozumie, że musi pilnować walizki, rodzeństwa i matki. Ojciec w tym czasie dba o pryncypia. Ojciec wyznacza im drogę, wyrąbuje ją siekierą, a potem śpiewa. Ojciec wychodzi rano do pracy, kiedy ma pracę. Nigdy za bardzo, za bardzo to już nigdy, głowy nie pochyla. Ojciec tak tego nie nazywa. Wie, co znaczy być tatą i panem u siebie. Idzie do urzędu. Kiedy już wie, że nie ma pracy w lesie, na kolei, w fabryczce, kiedy był wszędzie i niczego nie przyniósł, mówi: pojedziem my już, maleńka, pojedziem, serce. Taki czuły potrafi być, patrzącej z boku Marii wydaje się kimś, kogo nie zna, kim bywa pod pierzyną, kim bywał, kiedy zachodził po matkę do chałupy jej rodziców.
Co z matką, czy na pewno kiedyś była silna? Kiedyś, kiedy ją brał do domu, kiedy pierwszy raz rodziła? Potem, ale już potem Maria słyszy, że przedtem, przedtem teraz to ona właśnie ma być silna. Zanim sama, a ma siedemnaście lat, inne, jej matka też, w tym wieku... Jeśli w ’45 pierwszy raz pobiegła z tłumoczkiem pod las, do lasu. A w nim matki dziecko. Spłodzone na zapas, bo zawsze któreś może odejść. Jeśli już w ’45 Maria biegnie z dzieckiem, to kiedy właściwie matka, kiedy kobieta w ogóle bywa słaba, a kiedy silna? Kiedy przestaje być dziewczynką, bo zanim przestanie, a jest najstarszą córką, wiadomo, że właśnie ona musi być dzielna. Nie wiadomo dokładnie, czy dzielna to to samo co silna. Przecież Maria biegnie wcale nie tak szybko, jak jej każą, i ma nawet wrażenie, że upadnie, dziecko w tłumoku ciąży jej i wrzeszczy, osuwa się do kolan, ona wlecze je właściwie bardziej, niż trzyma, wlecze samą siebie wlepioną w to okutane ciałko, ale potem już przyciska mocno i wie, że była dzielna, chociaż jej tego nie powiedzą, matka jej wyrwie braciszka i każe zająć się obieraniem kartofli, zostało jeszcze trochę w kopcu. Nie ma co gadać, to normalne. Maria, chociaż wyniosła i ochroniła coś, co waży połowę jej samej po każdym większym posiłku, coś, co krzyczy głośniej i nie pobiegnie samo, jest po prostu córką. Dzielna przedtem, potem decyduje się z nimi nie jechać. Nie chce z nimi zasiedlić zabudowań we wsi, gdzie mieszkają inni ze Wschodu, nawet i z Sambora, i spod Drohobycza. Stawia się, nawet mniej, niż sądziła, nawet bardzo nie musi. Bo jest argument: w mieście wykształci się i pomoże, zawsze córka ma ten obowiązek, rodzeństwu, rodzinie. A w domu zostaje, do pomocy, całkiem duża, młodsza siostra. Oraz bracia, których przeznaczenie jest całkiem inne.