Читать книгу Bambino - Inga Iwasiów - Страница 5
ОглавлениеUla, urodzona 1930
Ula to oczywiście spolszczone imię. Ulrike, tak miała w papierach, zanim je głęboko schowała. Ojciec nigdy tak do niej, na przepustkach, które się dawno skończyły, i wcześniej, ojciec, którego prawie nie było, inaczej nie mówił. Nie lubił zdrobnień. Jako inżynier zatrudniony w stoczni, spec od budowy pięknych statków, też ich nie używał, chyba że w niedzielne popołudnie, po powrocie z wycieczki do mamy. Dla mamy miał sporo zdrobnień. Czułości. Prezentów. Pomysłów na przyszłość. Wiary w plany narodowych socjalistów. Że będzie dobrze i sprawiedliwie. Niewiary? Planów, planów na dobrą przyszłość, tylko trzeba się włączyć, nie stać z boku.
A tak to nie. Mało zdrobnień. Czasy są ciężkie, poważne, wkrótce oczywiście będzie lepiej, ale dzieci nie należy rozpieszczać. Nawet dziewczynek. Kupowanie zabawek, wyjazdy nad morze, kanapki przygotowane w domu i zabierane, żeby jeść w wiosenny, letni, jesienny czas podczas podmiejskich spacerów – tego było podobno, mówiła mama, dużo. Ula dostała tego od ojca, jako najmłodsza, dużo. Szczególnie na samym początku, przed ’33, jasne, potem też. Aż po ’39. Nawet kiedy oni byli mali, ona jednak młodsza. Najmłodsza w rodzinie, gdzie dwaj – starszy i od niego młodszy – bracia. Jednak to się jakoś szybko chyba skończyło, kanapki, lalki, wyprawy, rozluźniona twarz ojca, szczęśliwy śmiech matki, bo dziewczyna tego właściwie nie pamięta. Pamięta, żeby nie przeszkadzać tacie. Cóż, kiedy ten jest pod Stalingradem, nie trzeba uważać, żeby się nie denerwował. Daleko. Szkoda, że mama tak tego nie czuje. W dodatku ma się okazać, że nawet jak jest Bóg wie gdzie, na swój sposób teraz to on im przeszkadza. I na nic karcenie, na nic mówienie w pustym pokoju, w zimnym łóżku, co robi mama.
Jej bracia też są prawie dziećmi, kiedy dostają karty mobilizacyjne. Niby przez te różne świetne organizacje kształtujące ciało i ducha przygotowani. Matka nie stara się nawet starać nie płakać. Matka łka głośno albo patrzy przed siebie. Układa poduszki na łóżku, dużym, drewnianym, małżeńskim. Inne, haftowane bogato, układa na białym parapecie, wygląda, cały dzień mogłaby tak wyglądać, gdyby nie sąsiadki. Wygląda i dla nich, licząc się jednocześnie z ich o tym zdaniem. Normalnie wygląda się z sąsiadkami, tak się robiło przed wojną. Jak już było sprzątnięte, uprane, ugotowane, dzieci, zostały przecież w domu, dziewczynki i mali chłopcy, schludnie odprowadzone gdzie trzeba. Nie wszystkie miały szczęście i jeszcze, podczas wojny, miały co robić. Niektórych wszyscy synowie byli na tej zmiennej jak pogoda wojnie. Zwycięskiej, skłaniającej do dumy, niepewnej, przedłużającej się, my na pewno, kompletnej klęsce, której nie zapowiadały żadne znaki na ziemi i niebie. Na świeckim, pełnym niemieckiej chwały niebie. Bóg, podobny do żołnierza Wehrmahtu i do pana Stoffa z kawiarni w parku, miał czuwać nad dystrybucją chwały i szczęścia, polegającego między innymi na oddaniu czego trzeba komu trzeba, ale chyba to była propaganda. Nie ma o tym z kim, choćby przez okno, porozmawiać. Inne kobiety są o wiele bardziej łatwowierne. Za to w pewnych kwestiach nierozmowne. W innych tak. Przepisy i nowa sukienka tej spod dziesiątego. Prowadzenie się tej spod piętnastego i plony z jabłoni rosnących w podwórzu. Tematów pod dostatkiem.
Poduszki w oknie i sąsiadka z przeciwka mogła widzieć, że u niej wszystko na czas zrobione. Machała czasem, z przeciwka, sąsiadka. Ulica była w tym miejscu szeroka, kamienica od kamienicy daleko, porozmawiać można było co najwyżej, zaglądając na balkon z prawej albo z lewej, nie z tą z drugiej strony. Ale widziało się fryzurę i bluzkę, a przede wszystkim było jasne, że tam, u niej, krzesła przystawione do stołu równo, w kuchni pełna mobilizacja, kurz starty, w szafie poukładane też równiutko. I można sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Bez narzekania, tego się nie praktykuje, na kartkowe reżimy i na to, że listy z frontu docierają ostatnio, führer chwali kobiety za ich wierność i siłę, rzadko. Można było odetchnąć przed zakupami (po wczorajszych?) i gotowaniem. Więc bez przesady, nie za długo. Nie pozostawiając pustej kuchni. Tak mija czas kobiet między oknem a kuchnią. Dopiero dostaną swoje karty mobilizacyjne.
Ale nie wiadomo gdzie jest ojciec, matka też tego nie wie. Nie zawsze wie, gdzie są Uli bracia. W końcu nikt nie wie, gdzie kto jest i jak się to skończy. Kto kogo gdzie i kiedy odszuka. To można niewątpliwie nazwać damską mobilizacją. Trochę statyczną, póki co, mobilizacją. Nie pierwszą zresztą mobilizacją. Kobiety w tym państwie wypełniały ważne zadania. Tym razem muszą nauczyć się pokory. Nagle samo czekanie na mężczyzn, na to, przestaje wystarczać. Nie ma natomiast pomysłu na inne czynności, na cokolwiek innego. Brak jakichkolwiek możliwości.
Aż matka podejmuje pracę. Dostaje przydział. Ileż można oglądać naszych żołnierzy w Ufa Palast, w kinie? Jakież to w końcu odruchowe. Każda kobieta, będąc kobietą, kobieta. Do pracy chodzi pieszo, ma naprawdę blisko. Pierwszego dnia wstaje o wiele za wcześnie, układa za długo kromki chleba na talerzykach, za szybko stukają jej obcasy na schodach. I za dużo mówi, żeby po paru dniach nie usłyszeć w jej głosie zmiany. I zmiany w tym, że najpierw przynosi rzeczy, prawie nowe, a potem przestaje je przynosić. I w tym, że Ulrike nie ma już obowiązku czekać na nią na rogu, odprowadzać jej do domu, i trudno doprosić się o pozwolenie odwiedzenia jej wreszcie w pracy, w biurowym, niedużym pokoju, gdzie zajmuje biurko z ładnym widokiem na ulicę.
Ulrike, oczywiście, tam ją odwiedza. Pomaga liczyć coś, nie wie co. Podliczać rzędy cyfr. I dopiero rozmowa mamy z sąsiadką co nieco wyjaśnia. Charakter tych cyfr, ich, można powiedzieć, odniesienia. To miejsce pracy jest zapleczem sklepu-magazynu, w którym kupują więźniarki z półotwartego obozu, mają prawo do kompletu odzieży zgodnie z porą roku, raz na pół roku, ewentualnie mogą dokupić coś więcej po normalnej cenie. Państwo dba nawet o nie. Poza tym mogą i chętnie kupują tu Niemki. Ot, grzebią w stosach, przebierają między wieszakami. Dziwne, dziwne, demokratyczne podejście. Owszem, sklep jest duży, ma oddzielone regałem dwie strony. Z jednej te wystraszone, w chustkach na głowie i chodakach na stopach, z opaskami na ramionach. Z drugiej, chętnie w parach, rozgadane, patrzące na tamte pobłażliwie, a czasem nawet. Czasem się zdarza, że jakiś łaszek, kupiony na te inne, dobre kartki, albo za te inne, łatwiej przychodzące marki, jakiś tam łaszek, którejś tam odstępujące. A na zapleczu, za sklepem, z boku i w piwnicy – jakieś inne kobiety, też z opaskami na rękawach, zaangażowane w jakieś szycie-prucie, sortowanie. Więc to są te wszystkie liczby, składowe buchalterii, do której skierowano mamę. Sztuki bielizny, palce zaangażowane w prucie, marki, kartki. Jednostki przeliczeniowe. Kilogramy i sztuki worków. Miejsca, z których to się przywozi. W końcu list ojca o lalce i semickich rysach. Zdanie wypowiedziane do sąsiadki, półgłosem: – Ja jednak nie chcę tego nosić, wie pani, higiena. – Ależ może być pani spokojna, to wszystko po dezynfekcji – też szeptem udzielona rada. I matka myjąca potem filiżanki z Miśni tak długo, tak długo, jakby chciała z nich zmyć kwiatowy wzorek.
Przywykła, mama przywykła, praca bardzo dobra, w służbie ojczyzny, nie miało się wrażenia, że podczas gdy mąż i synowie starają się jak mogą, ona tylko o siebie i poduszki się stara. Nie na darmo kończyła przed wojną, przed ślubem, w innej epoce, szkołę. Jednak ciuchów raczej nie przynosi, raczej. Czasem zostaje po godzinach, potoki futer, sukienek, swetrów. Odkładanie na bok, dla kierowniczki, dla innych, lepszych klientek. Wszystko spisane, domniemana wartość. Czasem robi się pustawo, prawie pusto. Czasem zarządzenie specjalnej akcji, dziewczyny w wieku Ulrike przychodzą do bocznego pokoju drzeć pościel na bandaże, z którymi niekoniecznie wiadomo co robić, trzeba je pakować, opisywać, organizować wysyłkę. Czasem cyfr jest tyle, ciuchy zalewają magazyny, a potem szefowa nakazuje inwentaryzację. Resztki, w oczekiwaniu na spóźniający się, w końcu nienadchodzący transport. Mama coraz lepiej, automatycznie, liczy i kaligrafuje wynik.
Najpierw sama mówi do niej „Ulrike”, żeby było poważniej, jest w końcu też już poważna jako czekająca nadaremnie żona i matka, gospodyni i pracownica. Potem tym bardziej, nie chce wyjeżdżać, czeka, wszystkie sąsiadki, nawet ta z przeciwka, mówią, żeby jechać albo, nie, żeby czekać. Zmieniają zdanie często, chyba że mają rodzinę w znanym miejscu przebywania i tam, oczekiwane przez tę rodzinę, mogą się udać. Nie ma mowy, w tym zamieszaniu, o przesiadywaniu w oknie: – Ulrike, chodź tu. Zamknij okno. Chodź. Mama czeka. – Nie pracuje, nie chodzi do zamkniętego magazynu, tylko odbiera kartki, potem nie ma ich gdzie odebrać, czekać, tylko czekać.
Wszędzie wokół gruzy, gruzy, nie wiadomo, czy sąsiadka zdążyła uciec, kiedy rąbnęło w tę kamienicę. Ich dom, w samym centrum, pozostał prawie nietknięty. Tak wygląda od frontu. Jakby lotnicy mieli naprawdę dokładne mapy z adresami dobrych Niemców, którzy o niczym złym nie wiedzieli. Dobrych matek czekających na wychowanych jak się patrzy synów. Matek pracujących przy cyfrach. Ula idzie, po jednym z nalotów, w głąb mieszkania, do części zajmowanej przez doktora Krause, który nagle zniknął i widocznie nie był dobry. Jako człowiek, bo lekarz i owszem. Za zakrętem korytarza wejście frontowe, nienaruszony gabinet. Fotel dentystyczny, Ula siada w nim, zawsze chciała spróbować. Siedzenia na sucho, bez bolącego zęba. Wizyta umówiona była wobec tej wymyślonej erzacem. Nawet kiedy doktor borował jej zęby, myślała o zabawie w tym miejscu, o dotykaniu chłodnych narzędzi i w ogóle się nie bała. Teraz są tu, pokryte warstwą pyłu, niesterylne i niezabezpieczone. Zostały narzędzia. Pocisk trafił w tylną ścianę budynku. Gabinet ma teraz coś jakby dodatkowe okno, nieprzysłonięte papierem do zaciemniania. Wyrwę, aż boli. Zabiera narzędzia, zawija w szmatkę, chowa, zaciera ślady. Ma coś, kapitał.
Ula nie ma ochoty na zabawę. Siada w fotelu i myśli, że wolałaby wyjechać. Tu jej nie znajdą, może przemyśleć spokojnie tę sprawę. Ale matka zaczyna mówić do niej zdrobniale, żeby nie dać się zastraszyć, nie poddać się do tego stopnia. Ma dziecko. Znów decyzja. Ula-Ulrike-Ula. Dziewczynka, dziewczyna, młoda kobieta myśli, że matka tak mówi, żeby znów mieć kogoś naprawdę. Tak to czuje. Matka ma ją teraz bardziej niż wtedy, kiedy starszy brat zaginął. Najpierw nie było wiadomości, przejściowa trudność kontaktów z frontem, potem były pewne, a potem je upewniono: to coś więcej niż przejściowa trudność. „Uznany za zaginionego” dawało nadzieję, ale matka wydawała się tego tak nie traktować. Coś się jej w nadziei zatkało. Nie miała zamiaru więcej słuchać. Nie było dość szybko już kogo słuchać. Nikt nie przemawiał, nie zachęcał, nie strofował. Ojciec chciał mieć dzielne kobiety, porządną rodzinę. Żadnych zdrobnień. Może usłyszy? Gdziekolwiek jest, będzie interweniował. Trzeba spróbować takiej niesubordynacji. Jak już zawiodło wszystko inne. Robią mu, robi żona, zdrada, z córki bezużyteczną lalkę. Tymczasem lalki są zabawkami dla dzieci, nie dziećmi. Ojciec taką swojej córce obiecał, miał dla niej bardzo ładną. Obiecał, chociaż dawno porzuciła własne. Chociaż mówił bez zdrobnień. Pisał do żony o lalkach, co nie miało bezspornego sensu. Miał lalkę? Ale musiał zostawić ją w getcie. Okazała się za mało aryjska. Tak napisał do mamy tata, kiedy jeszcze dochodziły listy. Mama zrozumiała tę uwagę, ale nie powiedziała, czy to znaczy, że nie będzie, czy że będzie wolno mieć czas dla lalek. Czemu lalka miała być aryjska? Co tata próbował napisać mamie? Czemu mama, co za przeczucie, list podarła? Po co tacie była potrzebna Ula? Lalka dla niej? Świat oszalał, skoro ten poważny ojciec, inżynier i oficer, pisał głupstwa o aryjskich lalkach. A matka na to płakała. A matka nagle przypomniała sobie, że też nie do końca jest taka znów aryjska. Że miała kiedyś jakąś rodzinę, w Polsce, ale dawno zdecydowała zapomnieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej