Читать книгу W powietrzu - Inga Iwasiów - Страница 4

Оглавление

Poznajcie moje małe tamagotchi

Od dzieciństwa kochałam się chętnie, zanim zrozumiałam po co i dlaczego. Czasem po to, żeby ukoić mieszkającą we mnie małą drżącą dziewczynkę, dać jej do buzi szmatkę z makuchami, lumpka z gorzałką. Dziewczynkę zwykle grzeczną, siadającą chętnie w pierwszej ławce i nieznoszącą odrzucenia. Poiłam, karmiłam, przewijałam i ogrzewałam właśnie ją, swoje pierwotne wcielenie, tworząc osobisty model gry, aktywny, zanim Japończycy wymyślili ludzkokształtne tamagotchi. Kiedy skończyłam trzydzieści lat, znałam swoje już dość dobrze i zastanawiałam się, czy aby na pewno jest małą kobietą. Potrzebowało godziny seksu, kieliszka płynów fizjologicznych. Rano czekało na jajecznicę, gorący prysznic, litr gazowanej mineralnej i rozpuszczalną aspirynę. Podawałam mu przez swoje gardło drobinki posmarowanego miodem chleba. W drodze do pracy poiłam je wprowadzanymi właśnie na rynek soczkami Kubuś, które piłam, żeby uspokoić żołądek. Przed obiadem spodziewało się kanapki, po obiedzie ciastek. Koło siódmej zaczynało ssać, wierzgać, sięgać do mózgu, więc szłam w miasto uzupełnić paliwo, dzwoniłam do kogoś, wywabiałam samców i samice z ich nor; dawałam im siebie bez ograniczeń, nie wszyscy wytrzymywali.

Cholerne ustrojstwo, prototypowe modele bywają przesterowane. Moje tamagotchi, nieoswojone, bez instrukcji, długo nie dawało mi chwili wytchnienia. Bez przerwy piszczało, wrzeszczało i groziło kompletną zapaścią w razie odcięcia dostaw. Po mocnym pocałunku, wymienionym z kimkolwiek, kto umiał oddać, kładło się we mnie mięciutko, głaskało łapką wyściółkę mojego żołądka, przez piersi wysyłało mi do głowy cudne obrazki – kolorowe, obłe, słodkie; pierwsze endorfinowe szoty, smakujące świeżym balsamicznym powietrzem, spokojem nadmorskiego pejzażu w lipcowy wieczór, lodami waniliowymi z bitą śmietaną jedzonymi w drodze powrotnej z przedszkola w lokaliku Mors, słodkim dżemem rozsmarowanym na białej chrupiącej bułce. Smyrało mnie milutko, mrucząc moje ulubione piosenki, ale tylko przez chwilę, potem sięgało rączką przez powłoki brzuszne i brało sobie więcej, z czubkiem, niecierpliwie, choć nie spuszczałam oczu z obiektu, w nadziei, że skończę, kiedy skończy, bo przecież musiałam rano wstawać do szkoły, na wykłady, na lekcje muzyki, do redakcji, do perforowanych kart, o których też opowiem. Biło mnie po łapach, jeśli myliłam rytm, i chichotało przyjaźnie po pierwszych ruchach na prześcieradle. Tak samo jak ja uważało, że należy skończyć seks przed dwudziestą trzecią, co dawało nam osiem godzin gęstych snów pełnych przelewającego się oceanu, koncertów cykad i sirocca. Puste noce przeczekiwało w jelitach, jak najdalej od moich ołowianych snów, zasłaniało oczy i uszy, broniło się przed wyrzyganiem, wystraszone swoją podstępną śmiałością, okazywaną wcześniej, gdy kładłam się opakowana w chwilowy celibat.

Mieliśmy lepsze i gorsze okresy. Bywaliśmy w pełnej komitywie lub w stanie wojny. Rozpoznając się powoli, łyżka po łyżce, wspólnie pisaliśmy moją historię miłości. Bywało złośliwe i swędzące. Podły czort, rano chciał kawy, jajek i perfum, pewny swego, pewny nadchodzącego wieczoru. Pewne, pewny, nie wiem, jakiej było płci wówczas, gdy się go zaledwie domyślałam, traktując opisane wyżej objawy jako zakłócenia psychosomatyczne. Nie czułam w nim kobiety, miało w sobie niedookreśloność, jak płód niezbadany ultrasonografem. Wiedziało, że nie oddam nas nikomu; próby stabilizacji w parze witało ostrym atakiem źle lokowanego pożądania. Dłuższej abstynencji żadne z nas by nie przeżyło. Zniszczyłabym je i siebie, gdybym zrezygnowała z miłości łóżkowej. Miewałam taką pokusę, listek relanium i litr whisky, mogłoby wystarczyć, ale wtedy wywoływało torsje, trzymało mnie nad muszlą klozetową, śpiewając jękliwie i prosząc o podrapanie za uszkiem; patrzyło z dna muszli, spod moich opuszczonych powiek, i namawiało do umiarkowania. Bo tam, obok, gdzieś byli jeszcze ludzie do zaliczenia. Kilogramy czekolady, wieczność w hammamie, tort Sachera.

Wyglądało, widywałam je w majakach nad ranem, jak Obcy – ósmy pasażer Nostromo. Scena, gdy filmowy Obcy uwalnia się i ucieka, tak mnie przeraziła podczas seansu w kinie Colosseum, że nie chciałam wracać do domu, wolałam pójść jeszcze dokądkolwiek, choćby na wiśniówkę i krem sułtański, byle nie kłaść się na swoim wąskim półkotapczanie, z kołdrą na głowie, co miało zabezpieczać przed ciekawością babci. Byle nie spróbowało czegoś podobnego. Trzęsło się lekko, myślałby kto – galaretka wiśniowa, kochany maluszek, słodka dziecinka przewracająca oczkami we wnętrzu mojego brzucha.

W rzeczywistości nigdy nie było potworem, nie było nawet brzydkie. Po latach mogę je z dumą przedstawić: oto moje własne, wyhodowane przeze mnie i wykarmione, oswojone tamagotchi.

W powietrzu

Подняться наверх