Читать книгу W powietrzu - Inga Iwasiów - Страница 6

Оглавление

Nie patrz tak na mnie, Alek

Chłopcy za mną nie przepadali. Omijali mnie wzrokiem, chyba że pilnie potrzebowali wypracowania. Wyrabiałam sobie styl poniżej swoich możliwości, skwapliwie pisząc rozprawki pozbawione akcentów krytycznych typowych dla wypracowań, które oddawałam pod własnym nazwiskiem. Indywidualne podejście do klienta miało się okazać przydatne później, gdy zaczęłam żyć na styku własnego i cudzego pisania. Nie płacili pieniędzmi z kieszonkowego, chociaż transakcji zawieraliśmy wiele. Wolałam samo zobowiązanie, świadomość, że mi wiszą. Niełatwe zlecenia, podrobienie składni niektórych z nich wymagało dużego wysiłku. Kończyli zdania jakimiś „eee” i „no nie”, zapominali o spójnikach. Milczenie, nie wiem, czy znaczące, było jedynym środkiem stylistycznym, jaki akceptowali. Norwidowskie wielokropki i socjalistyczna nowomowa, coś o tym wiedzieliśmy. Więc pisałam jak oni, ale trochę lepiej, przynajmniej na trzy z plusem równoważące pały z odpowiedzi. Mieli niewątpliwie ciekawe życie wewnętrzne i własne przemyślenia. Podkładali moje kartki pod puste strony w swoich zeszytach i odczytywali, zatrzymując się na trzysylabowcach. Czytali tak, jakby sami napisali – nieskładnie, na trzy z plusem.

To pisanie na łebka, zwane dziś ghostwritingiem, trwało przez wiele lat. Chłopcy z klasy tracili jednak zainteresowanie moją osobą zaraz po odebraniu stopnia, nawet wtedy, kiedy zaczęłam nielegalnie kolportować wyciągnięte z biblioteczki matki świńskie fraszki Sztaudyngera. Nie miałam niczego, o co mogliby zaczepić ręce: włosów, piersi, bioder, odsłoniętych kolan, dziewczęcych reakcji uczuciowych, zwyczaju wydmuchiwania gumy balonówy w kierunku wybranka. Wygłaszałam zdecydowane sądy, w ocenie postaci literackich i filmowych byłam nieprzejednana. Brałam stronę Azji przeciw polskim panom, zwłaszcza takim jak Babinicze, scenę „ran całowania” uważałam za zbyt patetyczną, po nabiciu na pal Azja tylko zyskał w moich oczach – on jeden był odważny, on jeden nie był śmieszny. Nie pochwalałam rzucania się w ogień w celach dobroczynnych, nawet pod dyktando poetki. Owszem, brali ode mnie fajki, pobierali składkowe na wino, ale woleli palić w swoim towarzystwie i porzucali mnie, kiedy tylko rozpiliśmy patykiem pisane równo odmierzanymi łykami. Chodzili pod okna ładnych, ich zdaniem (a nie znali się), dziewczyn. Nie byłam jedną ze szkolnych puszczalskich, więc na libacje w piwnicach mnie nie zabierali.

Był jeden chłopak, od początku, pewnie już od pierwszej klasy. Średniak, bystry, ale roztargniony. Przystojny w sposób, którego dziewczyny nie ceniły, niepodobny do wieszanych na słomiankach w dzielonych z rodzeństwem lub dziadkami pokojach plakatowych gwiazd tamtego czasu: chłopców z Boney M., Karela Gotta, Joe Dassina, Davida Bowiego, Chrisa Normana, Roda Stewarta, Krzysztofa Kolbergera czy Jerzego Zelnika. Tacy jak on, niepiękni na pierwszy rzut oka, pojawili się w wyobraźni masowej później, kiedy dziewczynom znudziły się pudle i cukierki, dżentelmeni, grzeczni chłopcy i hippisi. Taki grubiej ciosany Leonardo DiCaprio.

W wypracowaniach i zadaniach z matmy robił błędy, ale zawsze myślał w dobrą stronę. Silny, krępy, z nieporządną fryzurą, niepodopinany, rozchełstany, zapowiadający się na mężczyznę, którym został: zawsze trafiającego kulą w płot – w wyborze studiów, żony, biznesu, nałogu. Miał słabą wątrobę, a mieszał wódkę z czymś mocniejszym, na co akurat było go stać. W dobrych czasach, kiedy uruchomił produkcję domowych filtrów powietrza, brał kokę. Potem chyba nie wybrzydzał. W złych czasach umarł na marskość wątroby w wieloosobowej sali najgorszego szpitala w Wielkiej Brytanii, do której pojechał o dekadę za późno. Wrócił, do miasta i do mnie, w marmurowej urnie.

Mieszkał w połowie mojej trasy do szkoły i często czekał na mnie przed ósmą rano. Nie pamiętam, o czym mogliśmy gadać; trochę o książkach, ale ja byłam w czytaniu na pewno bardziej zaawansowana, oprócz przygód Tomka Sawyera i Tomka Wilmowskiego musieliśmy mieć i inne tematy. Nosił mój ciężki skórzany tornister, zgodnie z obowiązującym fasonem (w domu mówiło się raczej „teczka”), a po lekcjach siadaliśmy na wysokim ceglanym murku przy szkole albo na niższym cementowym pod moją kamienicą. Przy szkole groziło nam, że wyśmieją nas uczniowie starszych klas. Pod jego domem najwyżej przystawaliśmy, niby mówiąc o lekcjach; jego starsza siostra donosiła matce, a matka nie tolerowała żadnego zadawania się z dziewczynami.

Wielu rodziców myślało jak ona: koedukacja koedukacją, dziewczynki i chłopcy są z innej gliny – kiedy się dowiedziałam, skąd biorą się dzieci, zaczęło mnie brzydzić to powiedzenie, nie kojarzyło mi się biblijnie, gdyż religię porzuciłam w czwartej klasie podstawówki, rozczarowana brakami w wiedzy katechetki – i powinni siedzieć po dwóch stronach sali, chodzić innymi drogami, modlić się w kościele w osobnych ławkach. Prawdopodobnie zbyt szybkie zbliżenie groziło zepsuciem – dotyczyło ono głównie dziewcząt, ale jakieś odium spadłoby także na chłopaka przyłapanego na psuciu – mogło do niego dojść w każdej chwili, nawet już w piątej klasie. Matki wiedziały o tym co nieco, same zostały młodo zepsute, wyszły za mąż jeszcze w zawodówce. W tamtych czasach do wszystkiego dosypywano pestycydy, więc rosły nam (mienia akkurat k sożaleniju niet) piersi, im stawały penisy, miesiączkowałyśmy przed czasem i zbyt często, nieszczęście gotowe, zanim ktokolwiek zdąży pomyśleć o żyletkach dla nich i wacie dla nas. Nie bez znaczenia były rodowody naszych matek i ojców, ich wiejskie w większości pochodzenie – wiedzieli, że niepilnowany byczek zrobi swoje. Za segregację i przyzwoitość odpowiadały matki, ojcowie wkraczali w razie czego, wyjąwszy po drodze pasek z zsuwających się garniturowych spodni, noszonych nawet po domu, co osłabiało, na szczęście, ciosy, zadawane z tym większą złością, że niechętnie. Kto by nie wolał kulturalnie popatrzeć w telewizor Koral, popijając kapuśniak piwem? Matki biły nie gorzej od ojców, czerwonymi dłońmi wytartymi nieporządnie w fartuch zarzucony na te same ciuchy, w których przychodziły z pracy. Odgrzewały obiad i wymierzały policzki, z troski o pieczęcie na cipkach, ze złości na swój los. Wiedziałam to wszystko z opowieści i z nasłuchu; słyszałam, przechodząc pod otwartymi oknami, na podwórku zadzierałam głowę ku wybuchającym co chwila krótkim awanturom, po których ktoś zbiegał po schodach, ktoś krzyczał z balkonu, a w końcu zapadała niekompletna, miejska cisza.

Mnie nie pilnowali, byłam druga od końca ze swobody. Druga, bo pierwsze miejsce należało do dziewczyny z 6C. Była starsza od koleżanek, powtarzała klasę w innej szkole, miała same zagraniczne ciuchy, a jej matka nie wyglądała ani na ekspedientkę, ani na kucharkę, ani nawet na nauczycielkę. Na nic, co znaliśmy z domów. Wyglądała, teraz tak myślę, na kogoś z rejonów restauracji Bajka albo kombinatu gastronomicznego Kaskada. Jeszcze bardziej zagraniczne ciuchy, buty z plastikową cholewką do uda, mini. Kupowała dla córki w Pomorzance ciasto z bitą śmietaną i zostawiała w lodówce. Dziwne było tylko to, że mieszkały w podłym miejscu, w niewyremontowanej po wojnie kamienicy bez łazienek, z wychodkami na półpiętrze. Na dorobku? Po korzystnym rozwodzie, chwaliła się alimentami dzieciakom wybieranym na audiencje według niezrozumiałego klucza. W ich dwóch pokojach wszystko było zagraniczne – matka, córka, meblościanka, toster, radio, alkohol w barku, wycinki z niemieckiego „Bravo”, pudełka kakao i koncentraty soków. Zamiast kolekcji pudełek po papierosach – prawdziwe marlboro; matka nie liczyła, częstowaliśmy się wszyscy. Więc ona miała całkiem luźno, pierwsza od końca w byciu pilnowaną. Mówiło się, że może nawet oglądać szwedzkie porno, ale nam nie pokazywała. „Mam zakaz”, mówiła, puszczając Procol Harum na szpulowym grundigu. „Znów ktoś wygada i wyrzucą mnie z kolejnej budy, a wy i tak nie zrozumiecie jak i co. Do seksu trzeba głowy”. Cóż, wyglądała na kogoś z głową, zwłaszcza w okolicach biustu, opiętego jaskrawym moherowym sweterkiem.

Nie żałowałam, miałam za sobą oglądanie książeczki znalezionej w wewnętrznej kieszeni marynarki jednego z lepszych ojców. U Bożenki obowiązywała przede wszystkim czystość, marynarki, płaszcze, spodnie wisiały w szafie zabezpieczone folią. Szukałyśmy jak zwykle zapomnianych drobnych, rutynowa kradzież uprawiana przez całe dzieciństwo. Znalazłyśmy małą książeczkę o tematyce dziewczęco-zwierzęcej. Przez pewien czas obie omijałyśmy pieski.

Więc murek u mnie pod domem, na murku ja i Alek. Sprawdzał, czy nienaplute i nienasikane, czasem podkładał mi swoją teczkę, podejrzanie pustą; nie zabierał z domu książek, zapominał, gubił, wołał pożyczać ode mnie. Lubiłam potem mężczyzn, którzy dbali o moją wygodę i interesowali się moimi książkami. Znajdowali poduszki, kocyki, nie pozwalali mi leżeć czy klęczeć na twardym, szorstkim, zwłaszcza jeśli dochodzili dopiero po długim boju z wykorzystaniem wielu technik. Gest, jakim Alek kładł na murku teczkę, która nieuchronnie się przez to niszczyła, co narażało właściciela na awanturę z nauczycielami, sprawdzającymi higienę uszu i pomocy naukowych, w niczym nie ustępował scenom filmowym z rozkładaniem na łące marynarki. Alek był szczodry, wielkoduszny, ciepły i dużo większy ode mnie. Kupował mi ciastka tortowe w cukierni Jurgi, przynosił oranżadę z żydowskiego sklepiku. Nie brzydziłam się jego kanapek, tylko jego. Kanapki innych dzieci śmierdziały surowym mięsem, nie wiem, skąd matki brały mięso; a może był to zapach smalcu. Bałam się mielonych glist, wetkniętych, mówiono na podwórku, między liśćmi sałaty. Tłuste, zachowywane na następny raz papiery śniadaniowe, grube pajdy – nie byłabym w stanie odgryźć od nikogo. Jasne, dawałam gryza, każdy dawał – bułki, sznytki, jabłka, siebie. Z obrzydzeniem przełykałam kawałek, którego dotknęły czyjeś usta. Robiło się to, na szczęście, między dziewczynami, których ślina nie miała bardzo ohydnego zapachu, najwyżej cień wypełniającego dziury amalgamatu pomieszanego z cebulą. Alek był jedynym, którego kanapkę mogłam zjeść w całości lub do połowy i dać w zamian swoją; gryzł ją ostrożnie, z elegancją, zasłaniając dłonią duże zęby o odcieniu kości słoniowej. Zamienialiśmy się chętnie; nie wiadomo właściwie, na czym polegał ten zwyczaj. Ktoś mógł mieć z pasztetówką, ktoś z żółtym serem. Kanapki Alka były chłopackie, dość grubo krojone, często z kiełbasą. Odwijał pergamin i pokazywał mi najpierw: „Chcesz moją?”. Zawsze chciałam, choć byłam niejadkiem, pałaszowałam wielkimi kęsami – jem tylko z talerzy tych, którzy smakują bliźniaczo.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

W powietrzu

Подняться наверх