Читать книгу W powietrzu - Inga Iwasiów - Страница 5

Оглавление

Królowa Śniegu

Wiedziałam, kim jest: wychowawczynią starszaków. Bałam się podejść. Mogli zauważyć i wyśmiać moją chęć. Siedziała w grocie wyglądającej jak sprzedawane masowo nad morzem pamiątki z Wieliczki, lampy solne, które miały zapobiegać łuszczycy – nie dałabym głowy za ich pochodzenie, bo raczej mają na spodzie Made in China, a nie na przykład Zdiełano w SSSR lub „Teraz Polska”, ale w każdym razie świecą. Albo jak takie ze sklepu z dewocjonaliami, z Matką Boską w niebieskiej szacie, też Made in China, bynajmniej nie in heaven, choć w Chinach wzrasta liczba katolików podobno. Tamta grota, w rogu sali zabaw, była biała jak mleko wylane z aluminiowej bańki do fajansowego talerza, opalizowała pomarańczowym światłem napływającym z niewiadomego źródła, a śnieżnobiała suknia i welon Królowej Śniegu połyskiwały srebrem; może były to naszyte koraliki, a może sam materiał miał taki wzorek, wdrukowany jakąś łódzką maszyną, z tych, które chodziły wówczas pełną parą. Zapraszała nas po kolei po odbiór paczki. Mówiła ciszej i łagodniej niż na co dzień, można by nawet uznać, że wypowiadała nasze imiona aksamitnym głosem, a w tle grało ukulele, pomyślałoby dziecko, gdyby znało ten dźwięk i to słowo. Głosem, o który nikt jej nie podejrzewał, kiedy zaganiała nas do szatni z placu zabaw, demaskowała nasze niechlujstwo, dawała po łapach za niszczenie zabawek, dłubanie w nosie, grzebanie w majtkach i talerzach.

Strasznie pragnęłam znaleźć się obok niej, w tej grocie, w tym cieple; było jasne, że iluzja śniegu jest w tym przypadku obietnicą ciepła, którego nam zresztą nie żałowano: kaloryfery były odkręcone na full. Chciałam przytulić się do jej dużych, wyraźnie podniesionych przez bardotkę piersi (wiedziałam, mama nosiła bardotkę) i zostać tak na dłużej, niż przewidywała procedura: podejść, odebrać prezent, przysiąść na kolanie Pani-Cioci-Królowej, wysłuchać oceny z zachowania w ostatnim miesiącu, ewentualnie obiecać poprawę i uśmiechnąć się do fotografa przebranego w jakiś czarny strój, nie wiadomo za kogo, bo nikogo nie przypominał, może Don Pedra z Krainy Deszczowców. Nie pozwoliliby mi siedzieć na jej kolanach dłużej, chyba że Don Pedro uznałby zdjęcie za poruszone; przecież rodzice mieli dostać udane fotografie, reportaż ze szczęśliwego życia w państwowej instytucji opiekuńczej, która wspiera pracujące na rzecz socjalistycznej ojczyzny matki.

Nie znałam niepracujących matek, a teraz się dowiaduję, że mamy wzrost zatrudnienia kobiet, czyli jakieś niepracujące istniały i istnieją. Chyba na innej planecie, gdyby ktoś chciał znać moje zdanie. Na naszej planecie matki wychodziły do pracy, zanim my wstaliśmy do szkoły, wracały długo po nas, od razu zakładały fartuchy i zaczynały skrobać, czyścić, prać, prasować, mieszać, zmywać i sprawdzać nasze zeszyty. No, może moja nie. Moja kręciła stopą w pantoflu z puszkiem, krążyła po pokojach w podomce i dolewała sobie czegoś do kubka z herbatą.

W albumie zdjęcie z Królową powinno się znaleźć obok portretu w przebraniu Chinki; przed 1 Maja obchodziło się Dzień Małego Internacjonalisty, występowaliśmy wówczas w tradycyjnych strojach bratnich narodów. Na szczęście nasze matki umiały szyć, wyglądaliśmy wspaniale w kostiumach z podszewek, zasłon, kilkakrotnie recyklingowanych zużytych sukienek przybranych wstążkami zdjętymi ze zwiędłych goździków oraz krepiną wydzielaną w sklepach papierniczych po jednym arkuszu każdego koloru. Piękne stroje, bez porównania z tandetą sprzedawaną obecnie w hipermarketach. Wróć – dzisiejsi rodzice, szanujący siebie i swoje bezcenne latorośle, nie kupują w hipermarketach, tylko wypożyczają z opery, zamawiają u stylistów, wyszukują w sklepach internetowych. Niektóre co bardziej zdesperowane matki pewnie też szyją, korzystając z porad telewizyjnych, internetowych i innych. O, bogini! Jak dobrze, że nie mam teraz dzieci. Moja córka jest już dorosła, umie sama projektować ubrania i przebywa w krainie poniekąd bajkowej.

Chinka całkiem mi odpowiadała, jeśli nie liczyć czarnego warkocza zrobionego z treski babci. Miałam na niego uważać; z tym uważaniem zawsze robili afery, jakby nie rozumieli, że niewiele od nas zależy. Jeśli któryś z chłopaków chciałby wsadzić ten mój warkocz do zupy albo farby, nie miałabym nic do gadania. Mogłam co najwyżej nie chodzić do toalety, gdzie warkoczowi groziło dodatkowe pranie w małej, dostosowanej do dziecięcego wzrostu, muszli klozetowej. Końskie zaloty, nie reaguj na końskie zaloty. Nie martwiłam się o stan treski, babcia potrzebowała jej na większe wyjścia, czyli nigdy, ale uważałam, że z długimi włosami wygląda się głupio. Co prawda, miałam kapelusz, warkocz wystawał tylko trochę, ale głupi był bez dwóch zdań. Podczas wieczornej próby generalnej próbowali mi wytłumaczyć, że w Chinach wszyscy noszą warkocze, kobiety i mężczyźni, pokazywali nawet jakieś obrazki z książki w obcym języku. No, no. Owszem, wszyscy tam brodzili po kostki w wodzie, zbierali ryż, który wcale nie wyglądał na ryż, swoją drogą, cienkie słomki wystające z bajora, ale kto wie, może to były same kobiety? Znająca języki sąsiadka czytała podpisy: „Mieszkańcy wioski Nun Tun przy pracy”. Nie dało się dyskutować z tym stowarzyszonym frontem znawców dalekich, choć bratnich kultur. W końcu mogli mi kazać założyć strój krakowianki, kupiony niedawno i całkiem jeszcze dobry. Nienawidziłam tej krótkiej spódniczki i drapiącego serdaka. Miałam rację, Kasię, krakowiankę z Cepelii, Królowa trzymała na dystans.

– Uważaj, kochanie, zaciągniesz mi sukienkę – powiedziała do niej zawieszonym między odświętną słodyczą a codzienną chropowatością tonem, prawie doprowadzając zbitych w gromadkę przebierańców do płaczu. Każdemu groziła banicja.

Mój strój był gładki, niczym nie groził szatom Królowej, mogłabym długo siedzieć na jej okrągłym kolanie, oddychać trochę wytchłym zapachem czegoś, co zdawało się należeć tylko do niej, do złej Pani-Cioci od starszaków, która przyjaźniła się z moją matką i po znajomości doglądała także mnie. Jakie to mogły być perfumy? W bajce o Oślej Skórce, czytywanej w porze wspólnych zajęć, wszystko pachniało bzem. Sądziłam, że „bez” to stopień wyższy od „zapach” i że każda fikuśna butelka stojąca na jednej z wciąż licznych w mieście poniemieckich toaletek zawiera ekstrakt z białych lub fioletowych kwiatów rosnących przy parkanach w willowych dzielnicach, które chodziło się zwiedzać w niedzielne poranki. Bzowy zagajnik za uchem Pani-Cioci, bzowe piersi Pani-Cioci, bzowe pocałunki składane przez Panią-Ciocię na policzkach najgrzeczniejszych dziewczynek. Bzowe sutki mojej matki, wystające ponad balkonik bardotki, oglądane w niedzielne poranki, miękkie jak nic innego na świecie, może z wyjątkiem mojej własnej, wcześnie odkrytej łechtaczki.

Niektóre kobiety nosiły długie włosy, ale mężczyźni nigdy. Na nic mydlenie oczu obrazkami z dalekiego kraju. Moje kobiety – rozglądałam się po rodzinie, sąsiadkach, znajomych – raczej miały fryzury półdługie, praktyczne trwałe, małe koczki. Czas i czar topielic, tonących przy mnie, miał dopiero nadejść. Kobiety wokół, wyrósłszy z dziewczyńskich warkoczy, chowały włosy pod czepkami pielęgniarek, ekspedientek, kelnerek, pod chustkami robotnic i kapeluszami paniuś idących z wizytą. Warkocz nosiła młodsza siostra mamy, gruby i błyszczący. Byłam jedyną dziewczynką w klasie ostrzyżoną całkiem na krótko. Sama tego chciałam? Nie miałam nic do gadania, najpewniej matka uległa przesądowi i uznała, że krótkie strzyżenie wzmocni moje mysie ogonki, a ponieważ wydawałam się szczęśliwa z tą chłopięcą na ówczesne standardy fryzurą, prowadzali mnie do dziecięcego, a potem damskiego fryzjera zawsze, kiedy włosy przekroczyły linię ucha. Czy w ten sposób wywołali we mnie podwójność? Długie włosy, uwalniane przez dziewczyny ze szpilek, spod czapek, z gumek, nieodmiennie wywołują we mnie radość i skurcz podbrzusza, nie jako lustrzane odbicie, ale jako rewers mojej kobiecości.

Lubiłam mężczyzn, którzy podczas delikatnie kładli mi dłonie na głowie. Myślę, że większość tych najtwardszych była lekko homo, choć się przed sobą do tego nie przyznawali. Przymykali oczy i dotykali mojej czupryny, wyobrażając sobie, że jestem chłopcem. Nie naciskali, nie mówili tych wszystkich „weź go”, nie byłam zabłąkaną pokojówką ani klęczącą dziwką. Lubiłam i tych, którzy mówili do mnie „chłopcze”, głaskali niedbale jak psa i zapraszali na wódkę. Lubiłam, gdy mnie głaskali, lubiłam łaskawość panów, lubiłam się łasić. Potem zaczęłam lubić i innych, zdecydowanych hetero, rewolucjonistów i konserwatystów, kładących dłonie na mojej głowie. Niekoniecznie delikatnie. Żałowałam, że nie mam warkocza, za który mogliby mnie ciągnąć, i w wyobraźni łamałam niezłomną zasadę chłopięcej fryzury.

Lubiłam kobiety z długimi włosami; ciągnąc za włosy, mogłam ustawić kobietę w wygodnej pozycji. Podczas gdy mnie lizała, szarpałam i głaskałam je na zmianę. Czasem okrywałam się nimi na chwilę, albo brałam je w dłoń, pozorując postrzyżyny. Moim kochankom myliły się rodzaje, zmęczone zwracały się do mnie niechcący męskimi imionami. Niektóre nie zamykały oczu, inne zapadały w odrętwienie i oddalały się ode mnie. Znajdowałam w nich granicę bólu i zachęcałam do znalezienia mojej.

Królowa Śniegu miała spływające na piersi kręcone włosy z przedziałkiem na środku. Czasem udawało się ich dotknąć, kiedy pochylała się nad talerzem, żeby zaczerpnąć łyżkę zupy mlecznej i wepchnąć ją któremuś z nas prosto do przełyku. Mnie ta procedura przeważnie omijała, miałam cudowne zwolnienie z zupy, błogosławioną mało znaną alergię na białko. Królowa zapominała się jednak niekiedy, poza tym zwolnienie nie obejmowało ziemniaczano-szpinakowo-pulpetowej papki, tę wpychała mi głębiej, do końca, aż czułam aluminium na migdałkach.

W pornosach najbardziej lubię właśnie ten moment: wytrzymasz, wytrzymasz, włożę ci do końca. Zwłaszcza w gejowskich, chociaż tam akurat takie dialogi są rzadkie, rozumie się samo przez się, że wytrzyma bez zachęty, tocząc udawaną walkę z przebijającym ból orgazmem. Miłość boli, wiedziałam to od początku, już w grocie.

W takich chwilach Królowa zapominała, że nie lubi naszego dotyku i można było musnąć ustami te jej cudowne włosy, te królewskie loki, natarte płynem Lotion 2, lekko utapirowane i usztywnione lakierem z butelki z gruszką.

Dla niej napisałam pierwszy wiersz i wymyśliłam pierwszą własną wersję Oślej Skórki. Jeśli dobrze pamiętam, kończyła się ucieczką z matką chrzestną. A wiersz brzmiał jakoś tak:

Nasza pani jest najpiękniejsza

Kupię pani kolorowy szalik

Żeby miała ciepełko

Na śliczne gardełko

Zrobię dla pani

Kolorową wycinankę

I falbankę

Żeby wolała mnie nie Ankę

Jeszcze nie wiedziałam, że wyłączność nie popłaca, obiecywanie prezentów prowadzi do wyczyszczenia karty kredytowej, a rymy obniżają wiarygodność wiersza. Byłam na innym etapie.

Wiedziałam, że ona siedzi w grocie i zaraz będzie moja kolej. Wiedziałam, że pozwoli trochę się dotknąć, jako Królowa Śniegu nie jest niedotykalska, może nawet przytrzyma mnie na kolanach, a ja mocno obejmę ją za szyję, pocałuję w policzek, włożę rękę w te jej falujące włosy. Kto wie, może potarga moje „A co z twoimi włoskami, dziewczynko? Tyfus czy weszki?”. Nie przejmowałam się tym głupim pytaniem, skoro w domu zatwierdzili taką fryzurę, widocznie była normalna, nienormalne wydawały mi się te wszystkie panienki z warkoczami, których nie umiały zaplatać same, te szarpane szczotkami nieszczęsne istoty, które zawsze ktoś mógł wytargać. Mnie się nie dało. Głaskali, chcąc nie chcąc.

Z tego samego powodu już w liceum współczułam dziewczynom noszącym buty na obcasie. Mogłam biegać. Oczywiście nie na wuefie, którego nienawidziłam prawie tak jak wcześniej leżakowania, mleka, zajęć plastycznych, badań lekarskich i dziesiątek powszednich rzeczy, z których nie miało się nic poza brudnymi rękami i swędzącą wysypką. Biegać tak sobie, bez nakazu, nie na czas, za to skutecznie uciekać przed wszystkim, do każdego, kogo się wybrało. A one? Kołysały się w biodrach, niestety wcale niepodniecająco, raczej jakoś tak na wyrost, w przeczuciu kłopotów ze stawami biodrowymi po okresie przekwitania.

Królowa skinęła na mnie, uśmiechnęła się porozumiewawczo. No tak, obie wiedziałyśmy, że ma mnie na oku na prośbę mamy, że jest dla mnie o przedszkolne niebo lepsza niż dla pozostałych. Czego jeszcze bym chciała? Wszystko musi mieć jakieś granice, nawet dobroć po znajomości. W grupie miała kilkadziesięcioro głodnych dotyku smarkaczy, prawie każde z nas zostało za szybko odstawione od piersi i oddane na przechowanie. Uczyliśmy się rywalizować o uwagę, o przyjemność, rozpoznaną w pieczeniu rozbitego kolana dotykanego językiem.

Popatrzyłam na nią z bliska. Od dawna podejrzewałam, że w kalendarzu ojca jest lutym. Trudno było poznać bez sukienki i z trochę krótszymi włosami, ale tak. Te same zielonkawe oczy w ciemnej oprawie, kręcone włosy odgarnięte z twarzy. Uśmiechnięta jak w grocie, przystępna. W baśni Andersena to chyba ten moment, gdy obiecuje, choć nie ma zamiaru dotrzymać. Jedną dłoń trzyma na piersi, drugą między nogami. Była zimową panią, rozdawała prezenty na bezwyznaniowej gwiazdce w przedszkolu i gdzieś tam, gdzie wieszali ją mężczyźni – w warsztatach samochodowych, w biurach, w szatniach klubów sportowych, w zakładach rzemieślniczych. Dla mnie miała dwie minuty – podejść, usiąść na kolanie, obiecać poprawę, odebrać paczkę ze słodyczami. Po zejściu z jej kolan, wiedziałam, czeka mnie już tylko podróż przez mroźną krainę, na końcu zaś leżakowanie, raj małych macantów, którzy wkładali dziewczynkom ręce pod koszulki i wycierali o ich ciała świeżo wykopane z nosów gile. Szłam zrezygnowana do zamienionej w sypialnię salki zabawowej. Jeszcze myślałam, że nie ma innego wyjścia.

W powietrzu

Подняться наверх