Читать книгу Smaki i dotyki - Inga Iwasiów - Страница 3
ОглавлениеPole walki jej najlepszej opowieści
Lubiła opowiadać. Wstawała rano, jak inne dzieci, zjadała kromkę chleba z żółtym serem, wciągając jednocześnie elastyczne, prążkowane rajstopy, zawsze trochę za luźne z powodu szczupłych łydek, sznurowała tenisówki, czesała krótkie włosy, nie patrząc w lustro. Przygotowywała śniadanie mężowi, połykała swoje tabletki, splatała warkocz matce, podsuwając jej kubek z herbatą. I już. Była gotowa na wszystko, na każdy dzień, nawet na odpowiadanie przy tablicy, do której miała tak daleko, że po drodze krew wracała do równego biegu, policzki bladły. Tak daleko, że zdążyła wynieść rannego spomiędzy drzew, na otwartą przestrzeń, gdzie rano znajdą go towarzysze: nic więcej dla niego nie mogła zrobić, sama się wykrwawiała. Wychodziła z zagajnika, ze środkowej ławki, mijała siedzących przed nią, biurko nauczyciela, a potem było najgorsze: podnoszenie ręki z kredą, zgrzyt białego po ciemnozielonym, przez który wszyscy widzieli, mogli zobaczyć wilgotny materiał pod pachą, jej chude łokcie, niesymetryczne łopatki, ale też stanowisko ckm-u. Wystawiona na strzały, na spojrzenia, w samym środku miasteczka, pod pręgierzem, nie mogła zasłonić ani skrawka wychudzonego ciała. Wszystko jedno, za późno, mogła ratować tylko pozostawionych w katakumbach towarzyszy. Należało odwlec, przeciągnąć, odwrócić uwagę. Dać się zabić, nawet dać się zabić. Za miłość. Za Boga. Za Ojczyznę.
Stali po stronie nauczyciela, reagowali usłużnie na jego słowa, uśmiechy, wyprzedzali atak, żeby zasłużyć na zakończenie pomyślne dla pozostałych. Wydobywała z siebie głos, a wraz z nim to wszystko, co w podręcznikach porządkowały ramki, wykresy i pogrubienia. O, drogi poruczniku Kloss, ta przeklęta skleroza! Przywoływała na ratunek niestarannie prowadzony zeszyt. Zagięty róg, kolorowe brzegi przyklejone przezroczystą taśmą. Niektórzy nauczyciele koniecznie chcieli pod nie zajrzeć, przerzucali kartki z obrzydzeniem, jakby spodziewali się znaleźć szczątki włosów, naskórka, wydzieliny z nosa; rozszyfrować bazgroły z ostatniej strony. Nieprawomyślne ślady spisku Tajnego Towarzystwa Krzewicieli Życia. Jego dowody, ukrywane przez tę masę wciśniętą pomiędzy drewniane pulpity i ławki. Nawet na to była gotowa, na ich niechętne falowanie, na znalezienie się poza lepkim zapachem klasy, pod wpływem niecierpliwego stukania ołówkiem w dziennik, w syczącej uwadze nauczyciela, rozpylającego ślinę i obcość. Jeśli tylko wcześniej coś sobie opowiedziała, czasem jeszcze przed budzikiem, pod kołdrą, zanim zobaczyła nieświeżą tapetę, niedomknięte szuflady, zanim zaskrzypiały drzwi od szafy; przed spojrzeniem w lustro rzucanym w przejściu do łazienki: zielona, złuszczona lamperia. W ostatniej chwili to mogła jeszcze być droga na egzekucję, chociaż starała się unikać takiej melodramatycznej dosłowności. Więc w ostateczności: egzekucja albo manifest rewolucyjny, śmiałe wyłożenie poglądów na temat prawdziwej nauki, ukrywanej starannie przed ludem. Jeśli się zapędziła, użyła języka któregoś z zabronionych surowo autorów – wyrok był nieunikniony. Nauczyła się tego nie robić. Przeczekać. Zawsze raczej czekać. Wrócić do ławki, wlepić ciało w szmer i kwaskowatość trzydziestu innych wypełniających szczelnie salę lekcyjną, dzień po dniu, z przerwą na wakacje, które były czasem intensywniejącego opowiadania. Dzieci wyjeżdżały z mężem. Nie musiała sobie przerywać. Nauczyła się konfabulować z nielicznymi antraktami i wracać bez trudu do tego samego miejsca. Koniec szkoły był aktem wyzwolenia. Pięciodniowy tydzień pracy. Urlop dla poratowania zdrowia. Została rzemieślnikiem swojej opowieści.
Była w niej zawsze kimś nieskazitelnie nieszczęśliwym. Nigdy nie wymyślała dokładnie ciągów dalszych, happy endów, w jakie obfitowały zabawy koleżanek (nie bawiła się z nimi, odkąd odkryła tę zasadę), najwyżej ekspozycję cierpienia odgrywanej postaci, docenionego cierpienia, budzącego szacunek i zainteresowanie innych, czasem konkretnych, osób. Najczęściej ledwie majaczących za mgiełką narracji; już od dawna wiedziała: opowiadanie innym nazywamy „narracją”. Po drugiej stronie potoku skojarzeń w niej samej stał ktoś zwany „odbiorcą”. W podręczniku syna te słowa podkreślono dodatkowo, umieszczając je w centrum rozdziału i, oczywiście, w ramce. Tak, w piątej klasie umiała określić typ odbiorcy. Czasem wybierając kogoś do roli realnego czytelnika. Zbyt głośny śmiech, nieostrożny ruch, brudne paznokcie, dostrzeżone nie wiadomo jakim sposobem z odległości – dyskwalifikowały ją, jego. Odbiorca powinien być inny, poważniejszy, czystszy. Odbiorca miał łatwą do zapamiętania definicję, ale niełatwe ciało. Miałaby ochotę włożyć go (gdy jednak przyoblekł się, jakimś sposobem, w konkretny kształt) do wanienki sterylizatora, używanego podczas zabawy w pielęgniarkę, trwającej zwykle niedługo, bo zaraz musiała mieć pole bitwy, umieranie żołnierza, rozlane wrzody, nowotwór sąsiadki (jak powinien wyglądać?). Tyle różnych stanów i rzeczy, że nie dodawali ich do żadnego zestawu „junnych” – chemików, techników, fryzjerów, lekarzy i dziewczynek.
Często na początek wybierała bycie sierotą. Pijący ojciec też był niezły. Prawie tak dobry jak nieznana matka. Na początek, w przedakcji. Potem już zwykle partyzantka. Przedzieranie się przez zasieki. Demaskowanie esesmana. Indiańska dziewczyna, umierająca przy porodzie. Szamanka w wysokich górach. Przebrana za mężczyznę Maria Curie w laboratorium pełnym świecących minerałów. Szkorbut. Głód. Bieda. Problematyczne. Ile trzeba by nie mieć? Gdzie była granica mogąca zadowolić prawdziwą koneserkę, jaką już była? Szlachetną Wojowniczkę o Dobro Nielubianej Ludzkości? Nielubiącej Jej Tymczasem Ludzkości? Może w miejscu, dokąd poszła z kartką od wychowawczyni? Do rodziny chłopca spoza kategorii odbiorców i bohaterów? Chociaż: niezła brama, ciemna klatka schodowa. Wejście przyprawiające o dreszcze, K+M+B 1974 wydrapane na drzwiach bez dzwonka i szmata zamiast wycieraczki. K+M+B? Może nie należało się zbliżać? Ściskała w kieszeni kartkę, życzliwie wskazującą na niedostateczne zaangażowanie domu w życie dziecka. Raport z oblężonego miejsca. Z zadżumionego miasta. Z karnej kolonii na tajemniczej wyspie.
Zapach. Mydliny, na zawsze skojarzone z brudem. Kobieta nad miską z praniem powinna mówić do niej „panienko”. Była panienką, nosiła starannie odprasowany fartuch z białym kołnierzykiem, robiła postępy. Kiedyś na najlepszej drodze do zostania słynną pianistką, gdyby nie porzuciła spodziewanej kariery dla surowego życia pasterzy. Miała też na ramieniu opaskę Czerwonego Krzyża, naprawdę znała się na rzeczy. W domu upiekła ciastka. Całe kilogramy, stosy ciastek z ostatniego przydziału mąki. Cieszyli się, tylko ona wiedziała, co przyniesie jutro. Nie mogła im teraz powiedzieć. Nie chciała. Dlatego miała taką smutną twarz. Nauczyciele i terapeuci uważali, że nie potrafi okazywać uczuć. Okazywanie uczuć. Tyle ich było wszędzie wokół. W reklamach, pismach, dyskusjach, na ulicy. Dzieci zarzucały jej ramionka na szyję; mokre, ciepłe pyszczki. Przejdzie kanałami do innej dzielnicy, przeniesie raport. Niech się nie dziwią. Ona tylko wygląda na wątłą. Zeszłej zimy rozkuła lód na jeziorze, żeby dostać się do schowanych tam zapasów. Uratowała miasto. Nie pisano o tym w gazetach. Nie było gazet. Niczego w ogóle nie było, tylko ich oddział przeszedł linię ognia i dostał się na drugą stronę. Więc niech jej zaufa.
Matka brudnego chłopca nie zmieniła pozycji nad miską z praniem. Czy to mogło coś znaczyć? Ktoś podsłuchiwał? Słuchał? A może nic nie znaczyło? Najwyraźniej gazety faktycznie o niczym nie napisały. Nikt o niczym nie wiedział. Nie ufano jej, małej dziewczynce z opadającymi rajstopami, a przecież była gotowa wykarmić ostatnie dziecko tej kobiety i uratować jej męża, zgłosić się zamiast niego do pracy w okopach.
Tamta w ogóle nie zwróciła na nią uwagi, ledwie pozwoliła pomyśleć, że za drzwiami może znajdować się pijany mąż i ojciec, z nożem w zasięgu ręki. Zawołała najstarszą córkę; ta wyjrzała zaraz zza tych drzwi i wzięła, mówiąc „aha”, tę pomiętą teraz kartkę. Zawstydzona i jeszcze bardziej wystraszona tym obojętnym „aha” niż mężczyzną w brudnych kalesonach (nie zobaczyła go w końcu), ściskając materiał pustej kieszeni, nie mówiąc nawet „do widzenia”, wyszła, wybiegła. Od tamtej wizyty często obierała ziemniaki na zapleczu garkuchni, prała w przytułku, szorowała schody, wdychając zapach swojego potu, nikły na granicy bawełnianej koszulki i nagiej pachy. Całkiem inny pod czarną halką, niezdejmowaną także na noc, gdy zmęczenie ucinało obraz. Zasypiała w ozdobionej misiami koszulce. Sny rzadko miewały domieszkę dziennych fabuł. Bywały czymś trzecim, jeszcze innym, w czym nie czuła się równie dobra. Przypominały dotyk, pierwszą fazę dotyku, delikatne rozlewanie się ciepłego dreszczu, na którym wolałaby poprzestać. Przymykała oczy, oddalała się od rąk męża. Usypiała zawinięta w siebie. Ustępował. Gładził ją, związany braterską przysięgą. Kazirodztwo narażało na srogie kary. Kochała brata zakazaną miłością.
Potem robiła to nad książkami w czytelni, na swoim tapczanie w akademiku, ponad głowami dzieci. Lubiła puszczać mocno wodę w kuchni, pochylać się nad koszem ze śmieciami, żeby nie słyszeć, jak biegają po mieszkaniu, jak tłuką małymi piąstkami po meblach, jak ją wołają. Żeby zdążyć, zanim coś się stanie, zdążyć z obrazem, przed obiadem, dopowiedzieć sobie, teraz częściej o spotkaniu po latach, kiedy będzie prowadziła pensjonat w górach i on zjawi się przypadkiem, trochę postarzały, siwy, opalony, bogaty, nie zauważy jej szorstkich dłoni, poczeka wieczorem, będzie namawiał, namawiał. Na wieczorową suknię, na szampana i miłość, na jeszcze jedną wspólną wyprawę przez dżunglę, ale przecież i tak bez złudzeń. Nie zabierze jej wcale z krainy ziemniaka do jakiejś innej, do jakiej tylko by chciała. Trzymała się mocno kubła na śmieci i przepoconej halki, ostatnio bliższej spranym domowym T-shirtom. Upychała dzieci do wózka, prosiła je, żeby nie wyłaziły bokiem, tak jak prosiła skarpetki z wiecznie otwierającej się szuflady, żeby nie wystawały, nie przeszkadzały żyć w myślach. Podtrzymywać w myślach siebie i świata.
Ten wysoki mężczyzna nie zastąpił, prawdę mówiąc, innych historii. Te nie wydoroślały wraz z nią, nie wyszły za mąż, nie urodziły dzieci i nie towarzyszyły zwykłym, życiowym zmianom. Nie były romansami czytanymi do poduszki ani pogawędką z przyjaciółką spotkaną po latach. Miały swój rytm i wolę – nawet jeśli często występował w nich siwiejący na skroniach właściciel srebrnego mercedesa, nie zgadzały się na powierzenie mu głównej roli, na wepchnięcie się przed inne, od lat ulepszane. Nie dały się też pokonać nowym wynalazkom, serialom mogącym tak łatwo odciągnąć uwagę, jeśli zgodzić by się chociaż raz i wpuścić je do zawalonego dziecięcymi ubrankami pokoju z telewizorem. Cyk, pyk – przełącznikiem. Pstryk, myk – pilotem. Tylko raz, na początku, zmrużyła oczy, żeby nikt nie widział jej łez, kiedy tamta kobieta schodziła szerokimi schodami w stronę tamtego mężczyzny, a ona wiedziała już, co się stanie: widziała to poprzedniego dnia rano. I postanowiła więcej nie płakać nad czymś, czego sama nie wymyśliła, bo to byłoby całkiem tak, jakby płakała nad swoim życiem.
Więc nadal była barmanką, pracującą całymi nocami na chleb dla upośledzonego brata. Latami ulepszała tę postać, znajdowała uzasadnienie dla zajęcia wykonywanego z gorzką rezygnacją mimo przerastających wymagania kwalifikacji. Barmanka z dyplomem wyższej uczelni, ale kto pytał o dyplom po nuklearnym spustoszeniu? Pokojówką w wielkim hotelu. Robotnicą przy jakiejś szybko przesuwającej się taśmie. Czasem, bardzo rzadko, bywała też prostytutką, nie wdając się tu jednak w zbędne szczegóły, raczej dyskutowała z klientem o życiu i pobierała opłatę. Zawsze pracowała na akord oraz na czyjeś zbawienie. Obok łóżka stały wciąż lalki, nie mogłaby przy nich opowiadać dalej, a nie chciała odwracać ich buziami do ściany. Czuła, że nie powinna. Były z nią także w tym podmiejskim ośrodku wypoczynkowym, gdzie okazała się jedyną osobą mogącą zaradzić ranom i chorobom innych, zdolną do prowadzenia kuchni, nagle najważniejszą wśród kilkudziesięciu ocalałych z kataklizmu. Nie chciała ich rozczarować, zmuszać do utraty dziewictwa, nawet jeśli sama przez to przeszła. W końcu ona tu była dorosła, od wielu lat nie nosiła elastycznych rajstop tworzących na kolanach apetyczne obwarzanki. Jasne, nie wierzyła w życie lalek. Nie wyobrażała sobie, że chodzą nocami po mieszkaniu, wyjadają z lodówki. Kto jednak mógł zagwarantować, że nie czują, nie widzą, nie pamiętają? Były przy wszystkim, bardziej niż ktokolwiek były przy wszystkim. Mrugały plastikowymi oczami i wydawały plastikowe dźwięki, gdy ona sama zaciskała powieki, starając się przetrwać. Szyła dla ich dzieci, jeszcze zanim urodziła własne. Miała nadzieję na stałe miejsce w ich życiu.
Kiedy ktoś zaskakiwał ją w połowie, wchodził nieoczekiwanie do kuchni, chwytał ją za rękę; kiedy przerywała w popłochu, zasuwała okienko swojej fikcji, czuła przede wszystkim zniecierpliwienie. Była rozdrażniona koniecznością układania ust do zdań, komentowania cudzych słów, odpowiadania na nie. Tak, nie, nie wiem. Uhu. Najczęściej używane dźwięki. W tym ciągłym roztargnieniu robiła wrażenie zasłuchanej w siebie, skupionej na wykonywanych właśnie czynnościach, oddanej dziecięcym kroczkom, potem zeszytom, potem zjadanym o różnych porach posiłkom, potem planom syna i córki, ich kłopotom i sympatiom, potem wnukom i ich pokojom dziecinnym z katalogu międzynarodowych korporacji, produkujących raje. A przecież wcale nie chodziło o nią i jej bliskich. Nie o ten rodzaj więzi ze światem, jaki daje krzątactwo. Byłaby zdumiona; bywała zdumiona, dostrzegając nagle poskładane starannie sztuki bielizny najwyraźniej przez siebie wypranej lub słysząc jakąś pochlebną uwagę na temat domu, prowadzonego z niespotykaną skrupulatnością; rodziny, tak świetnie funkcjonującej, gdy wokół... No właśnie, wokół była pustynia po dziesiątej wojnie galaktycznej, a w dowodzonym przez nią bunkrze wszystko stało na miejscu, nawet witaminy wydzielano od lat z konsekwentną regularnością. Rozglądała się, w środku kolejnej uroczystości, po twarzach i strojach, widząc zmiany. Patrzyła na niemowlę w ramionach syna, dziwiąc się, że ktoś tak mały jak jej dziecko mógł spłodzić potomka. Jakim cudem?
Stosowała antrakty i retardacje, kiedy w jej życie wchodził nowy mężczyzna, sączący dość silne, by stłumić te wewnętrzne, historie.
Pachniał w środku nocy i nad ranem czymś niedookreślonym, delikatnym, słodko-gorzkim. Nie wydzielał żadnego płynu lub zapachu, którego nie chciałaby poczuć czy posmakować. Po paru godzinach snu jego ślina była nadal smaczna, przydymiona odległym trawieniem, a ledwie wyczuwalny węchem pot nawilżał szorstki naskórek, bo nie używał w żadnym wypadku żadnych kremów. Pielęgnował się po męsku, powietrzem, wodą i mydłem. Wdychała go mocno, przyciskając twarz prawie wszędzie – nie miała odwagi zrobić wszystkiego, co znała z oblepionych żywotnymi jak żabi skrzek cudzymi narracjami cenzurowanymi ze względu na lalki – dała mu pierwszeństwo, grzecznie czekając na odczarowanie kolejnej strefy, na jego zaklęcia i ustępstwa. Odpływała, dławiła się i usypiała, wpadała w hiperwentylację i kwiliła; płakała ze szczęścia.
Dość szybko odkryła: miał jej smak, ale lepszy. Lubiła własny, słono-słodki, podtekst, zlizywała siebie z palców, wąchała pachy, rozbierając się przed lustrem. Rzadko bywała ostrzejsza, raz w miesiącu metaliczna, zwykle prawie bezwonna, leciutko doprawiona. Potrzebowała przynajmniej dwudziestu czterech godzin, żeby wyjść spod perfum, przebić sobą ulubione wonie, ustawione ciasno na łazienkowym blacie i w pokoju wypełnionym mydlinami unoszącymi się nad obtłuczoną miską. On był nią, bez niczego pośredniego. Początkowo sądziła, że to kwestia pomieszania, przechodzenia potu z jego pleców na jej dłonie, z jej brzucha na jego tors. Sądziła, że pachną mieszanką siebie, utartą między skórami. Potem, kiedy zaczął przyjmować pieszczoty spokojniej, odkryła, że sam w sobie ma ten znajomy smak, smak samotnych, przerywanych orgazmem nocy.
Opowiadał. Wynosił z bunkrów w centrum miasta skarby, resztki czyjegoś życia. Rozwieszał na ścianach swojego mieszkania kolejne obrazy przedstawiające miasto. Wertował w jej obecności pełne obcych miejsc albumy fotograficzne. Razem biegli przelotką w dzielnicy dzieciństwa, dotykając ukradkiem swoich dłoni, bo chłopaki nie biegały z dziewczynami. Porzucała go, zatrzymując się w zwykłych miejscach, gdzie jej własne historie głośniej krzyczały. Czasem przygważdżał ją relacją z drogi do szpitala psychiatrycznego, w którym odwiedzał ukochaną siostrę. Czasem zabrzmiało śmiercią ojca. Latami pięćdziesiątymi, które potrafiła udatnie skłamać, wydrzeć spomiędzy okładek książek. Tanią jatką na rogu kwartału ulic, które uważała za własne. Prosiła, żeby milczał, bo to pole należy do niej. Ustępował na krótko. Stosował narracyjną przemoc, skłaniając ją do ustępstw pocałunkami w miejsca wcześniej tajemne, nieznane żadnemu mężczyźnie. Była prototypowym egzemplarzem kochanki, przesterowanym. Konstruktorzy zostali porwani przez Mosad, być może nie wrócą, więc pozostanie nieskalibrowana jak ryba wyrzucona na piasek – kobieta miotająca się w męskich, uwielbianych, twardych rękach.
Więc kiedy uznała, że jej macierzyństwo, małżeństwo i ostatni romans osiągnęły punkt, w którym nic nikomu już nie grozi, postanowiła zostać w środku na dłużej. Tam szło na gorsze. Otwierała drzwi z napisem K+M+B i wiedziała, że tym razem zobaczy najpierw mężczyznę. Prawie zawsze tam był, nie pracował, nie przynosił stoczniowej pensji jak kiedyś, kiedy bywał na miejscu właściwie tylko po nocnym piciu lub nocnej zmianie. Nie umiała tego uniknąć, zmienić, ominąć. Jeśli mężczyzna był za drugimi drzwiami, kobieta znad parującej miski patrzyła jeszcze obojętniej. Wszystko wydawało się niewyraźne, apatyczne, zatarte. Zaparowane, spowolnione, jak nie jej. Jak cudze, podglądane przez dziurkę w drzwiach z literami K+M+B, rozszyfrowywanymi na różne sposoby. Ale jeśli spędziła tam więcej czasu, jeśli tylko udało jej się tam być dość długo – nabierało tempa i blasku. Wszyscy zaczynali mówić, nawet przekrzykiwać się, akcja przyśpieszała, już była poza pokojem, w okopach, w lesie, w szpitalu polowym, w stoczni. Już nie odrywano jej od tego wszystkiego, żeby stawała do tablicy, do dzieci, do jakiejś kolejnej deklaracji, do podpisywania czegoś w urzędzie, nad czyjś grób, przed jakieś lustro. Nie wysiadała z pociągu w ramiona ojca, w ramiona męża, w ramiona syna, w ramiona kochanka, w ramiona wnuka, w ramiona przyjaciółki. Nikt nie mówił, że musi podjąć ostateczną decyzję, zanim przejdzie na emeryturę.
Postanowiła zostać. Lalki zachowane dla dzieci dzieci przestawiła na niższą półkę, bliżej łóżka. Domknęła drzwi i szuflady. Napisała odręcznie list, przezwyciężając drętwienie dłoni i nie starając się niczego wyjaśniać. Wyczyściła twardy dysk komputera. Puściła wodę z kranu w kuchni. Rozpyliła środek owadobójczy i perfumy. Weszła prosto w pole walki. Nie zawahała się, nie. Poczuła tylko przeciąg, więc częścią siebie wróciła, żeby domknąć okno.
Po południu wysoki, siwiejący mężczyzna zobaczy na dywanie rdzawy odcisk. Coś jak krew pomieszana z gliną. Ślad z pola walki jej najlepszej opowieści. Pomyśli, że jeszcze przed chwilą tu była.