Читать книгу Smaki i dotyki - Inga Iwasiów - Страница 5

Оглавление

Wąskie przejście

Stali ciasno upakowani na niewielkiej powierzchni przed barem. Chodnik był w tym miejscu wąski, wystawione na zewnątrz wysokie stołki wypełniały całą przestrzeń, każdy, kto chciał tamtędy przejść, musiał wybrać jezdnię, zakręcającą za rogiem pod górę, więc niewygodnie. I niebezpiecznie. Samochody zjeżdżały z góry rzadko, ale dość szybko, jak zwykle tu nieostrożnie, trąbiąc do stojących w poprzecznej uliczce taksówkarzy. Nie oswoiła, oboje nie oswoili tego trąbienia, odbierając je jako agresję. Było tylko wylewne, odpowiednik przyjacielskiego „cześć” rzucanego znajomym i nieznajomym. Mężczyźni i kobiety, z tym że widziało się więcej mężczyzn, pili w drodze do pracy lub na początek dnia bez pracy, dobrą kawę. Tu pod domem przy gorszej pogodzie siedzieli w środku, mijanie pustego stolika obstawionego pustymi filiżankami stwarzało podobny dyskomfort. Wydawało się, że zawsze świeci słońce, oni tam są, szła, spinając pośladki, nie patrząc w ich stronę. Sztywniejący krok, minuta przed upadkiem w lodowatą wodę. Kojarzyła wiele podobnych sytuacji. Mijanie budowy, przystanku autobusowego, rytm miejskiego życia. Korytarz, boisko w czasach szkolnych. Odwiedziny na wsi, pod sklepem, pod klubem, przed kościołem. Jeśli się żyło na ich zdaniem wyższej półce, to tym bardziej. Miastowa panienka, której należało się słowo pizda. Niedojebana pańcia odpierdolona jak pies na szczepienie. Dorosłe dziewczyny, kobiety, matki pamiętają jakiś plugawy dialog wysepleniony, wypluty z odorem piwa i papierosów. Sama zapominała, a jednak ciało przechowywało wstyd i lęk, bo tu, w bałkańskim kurorcie, wiedziało, jak się układać. Do mijania tej grupki, która zawsze tam tkwiła.

Jeszcze nie kupili domu zarośniętego dzikim winem, z palmą na podwórku, bez miejsca na śmietnik, z zejściem na plażę. Bez miejsca do parkowania, lekko pachnącego, nawet w lecie, wilgocią. Oswoili go szybko, wystarczyło, że pootwierali walizki. Jak w każdym z poprzednich, nie wiadomo na jak długo, w każdej podróży, wszędzie, gdzie przybywali dla dobra ludzkości, o której wypowiadali się językiem statystyki i odrobinę nieludzkim językiem praw człowieka, co nie odbierało im wrażliwości na piękno. W autoironicznych dialogach, zmieniając wino na whisky, mówili o własnych przejściach: od procedur do zachwytu. O kupnie domu, mieli już na to środki, rozmawiali we dwoje po zmroku, pijąc na tarasie miejscowe wino, patrząc na światła starożytnego w końcu miasta, którego nawet nie mieli ochoty zwiedzać. Innym, przyjmując ich delikatesami z lotniska, też o tym wspominali, rewanżując się za przysmaki z ich rodzinnych stron i zwierzenia na temat domów kupowanych w Normandii, na Hvarze, na Sycylii... Wypijali w sobotnie poranki kawę w gradskiej kavanie, patrząc na turystów wzrokiem turystów. Jak w każdym z poprzednich miejsc. W innym trochę rytmie. Wystarczyło szeroko otworzyć walizki. Jeśli się je wniosło, wyjęło z bagażnika taksówki, wyciągnęło z taśmy na lotnisku. Jeśli nie zagubili im, znów, jasna cholera, bagażu.

Poprzednio zasiedlili apartament w wielkim mieście. Winda, bez słowa. Trzecie piętro. Dwa zamki. Nikt na nich nie czekał. Stos gazet na wycieraczce i w środku, pod drzwiami, jakby ktoś wszedł, tylko żeby je włożyć do środka. Mały salon, sypialnia, łazienka, kuchnia. Studio, powybijane ściany. Książki, papiery, bibeloty, zdjęcia. Nieusunięte życie. Przejściowy lokal, w którym zmieniają innych lokatorów. Sprzęty i drobiazgi. Nie mieli siły, żeby się nad tym zastanawiać, analizować zawartość. Nawet płeć nieobecnego lokatora, który im bez spotkania, bez słowa, za pieniądze to lokum udostępnia, oddaje, wypożycza. Na półce pod prysznicem męska golarka. Chanel 5 i Hugo Boss, resztki we flakonach, po równo. Ktoś zostawił, nie domknąłby z tymi resztkami walizki. Nie dopchnąłby w drodze tam, gdzie znów ją, na pewien czas, odstawia.

Szum klimatyzacji, w tym klimacie bez niej nie biorą mieszkań. Stawiają torby w sypialni, wciąż milcząc. I – dalej milcząc – idą do łazienki. Powinni zacząć rozmawiać. Powinni ustalić, jaki sens ma ta kolejna eskapada. Powinni coś zrobić, inaczej od tego milczenia i rutyny coś się stanie, tak czują. Wyjmują z szafy albo z własnego bagażu pościel, rzucają na posłanie. Ona kładzie się na wysokim łóżku, na materacu z Ikei, zamyka oczy. Słyszy go w sąsiednim pomieszczeniu, chodzi jeszcze długo. Pomiędzy szumem klimatyzacji, odgłosami z ulicy, krzykiem ptaków nad ranem, krokami ludzi piętro wyżej; pomiędzy własnymi snami i myślami, słyszy go w kuchni, łazience, na sofie w pokoju obok; pod szeleszczącą kołdrą, przy niej. Kiedy usypia, nadal go słyszy. Śpi płytko, wiedząc, co się tutaj stanie.

Kawa w ekspresie Krups, pieczywo tostowe. Wszystko w walizkach, zestaw Bonda może się schować. Oni jak składany Spider-Man, jak jakiś pomylony Janosik. On i ona. Rosnące poziomy wynagrodzenia, coraz wyższe zaszeregowania.

Stary dom na wybrzeżu kusił. On też, ona tak sądzi, do pewnego momentu nie myślał, co dalej, jak długo te wynajęte lokale, przy którymś tam stały kontrakt – biorąc kąpiel, idąc do łóżka, kładąc się na niebieskim prześcieradle, tu pod czymś białym jak serweta, z mereżką czy haftem, albo bez przykrycia; zawsze bez ubrania, te obowiązkowo drogie ubrania i ich odkładanie na krzesła. Ona się przeciąga, czekając na żywszy potok myśli, zapomina, że on jest obok. Białe firanki w oknach zastygają nagle – albo tak to widzi – wszystko zwalnia. Leży wyciągnięta, w jednej linii. Zwija się w kłębek. Wcale jej nie dziwi, że powoli siada na brzegu. I jakby to robił, robi, codziennie, o czwartej trzydzieści w Nowym Jorku, o każdej porze w tych miejscach, gdzie stawiają swoje walizki z pościelą i tostami w folii, zawsze, rozpina koszulę, a potem także pasek od spodni. Wciąż bez słów. Wciąż bez słów, jakby wracał od budki telefonicznej tamtego lata w Niechorzu, powiat Gryfice, jakby dopiero zaczynali, ugrzecznieni wówczas, odprasowani. Żal wspominać, biedni w tym, na początku, byli. Więc też nic nie mówiąc, ona siada na łóżku i obejmuje go w pasie, spręża się, naciąga, żeby go poczuć. Żeby wygodnie zorganizować życie. Tak bez przerwy. Tylko w innym miejscu. I o wiele teraz lepiej. Czyli warto byłoby kupić trochę iluzji, inwestując przy okazji w nieruchomość.

Potem jest naprawdę rano, ósma najpóźniej. Leżą obok siebie i zaraz będą zajmować tę, nierozpoznaną dobrze, łazienkę. Powinni rozejrzeć się po mieszkaniu. Wszystko jest ważne. Data w gazecie leżącej na stosie przy drzwiach wejściowych. Data ostatniej wizyty. Przyczepione magnesem do lodówki wiersze, Sylvii Plath tym razem, daty nie widać. Pocztówka z Guggenheim Museum. Rzeźba Brâncuşiego, sezonowa ekspozycja. Jakieś wycinki, zdjęcia. Drzwi cudzej lodówki, do której przyniosą swoje jogurty, sery, kartony i puszki. Sterylny chłód, odciski zabrudzonych papryką i tłuszczem palców. Nikt nic nie zostawił, ktoś posprzątał. W środku wielkiego miasta albo, jak tu, na bałkańskiej prowincji. Ktoś zostawił jak leci, wszystko. Inkrustowane obcym językiem, którego nie muszą poznać. Wystarczy ich wyuczona, gładka angielszczyzna.

Potem wychodzą, idą ulicą lekko skręcającą w górę, na plażę, do metra. Linia A, czekają, patrząc niepewnie, mogą sobie teraz, sami, pozwolić i na to, patrząc na wykafelkowaną ścianę, nielicznych o tej porze ludzi. Nielicznych, szczyt popołudniowy pcha ich raczej w drugą stronę, z miasta ku oddalonym od centrum miejscom jak to. Udają tubylców, ludzi z wyraźnym celem. Są kimś więcej. Wszędzie mogą udawać tubylców. Więc dla odprężenia udają udawanie udawania.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Smaki i dotyki

Подняться наверх