Читать книгу Samozwaniec, tom 3 - Jacek Komuda - Страница 10

Die 2 februarii/23 januarii
Dobrynicze, obóz wojsk kniazia Mścisławskiego Wieczór

Оглавление

Z krwawego pola nad mokradłami rzeki Wul zawlekli go wprost do Dobrynicz, do obozu Mścisławskiego i Szujskiego. Czterech Moskali na jednego rozbrojonego Polaka – to była liczba wystarczająca, aby powstrzymać najgorętsze marzenia o złotej wolności. Wsadzili go na zwykłą chłopską szkapę, bez kulbaki. Chabeta była tak koścista, że szlachcic czuł się na niej równie wygodnie co piechur posadzony za karę na drewnianym koźle.

Rzecz dziwna, ale wysoki Moskal w szłomie przywodzącym na myśl czasy założenia Kijowa narzucił mu na ramiona czugę – krótki i wąski kaftan z rękawami do łokci. Jego kompan w pikowanym kaftanie zamienił się z Jackiem na nakrycia głowy, zamieniając futrzany szłyk na husarski szyszak. Ze swoją capią bródką wyglądał w nim niczym Tatar z sanockich jasełek.

Dobrynicze – uboga, chruściana wioszczyna pełna kleci i kurnych chat – pękały w szwach. Gdzie tylko był kawałek miejsca, tam stali strzelcy, dworianie, bielały porządne namioty rajtarów. W każdej chałupie gnieździło się po dwudziestu ludzi, na skrawkach jeszcze niezajętej przestrzeni poupychano konie, woły i sanie. Dzicy, okryci kożuchami Tatarzy gnali w stronę rzeki stada włochatych bachmatów. Od strony kosza dochodził brzęk piszczałek, z moskiewskiego obozu łoskot nabatów – wielkich bębnów wożonych na wozach albo między końmi.

– Ty, szlachticz, trzymaj się między nami – mruknął najstarszy z Moskali, o krzaczastych brwiach, zwany przez pozostałych Fiodorem Maksymowiczem.

Otoczyli Jacka na koniach tak ściśle, że niemal czuł na karku oddech trzeciego jeźdźca.

Zaprowadzili go do spokojnego kąta, w śniegu przy chałupie na skraju wsi. Stało tam kilka koni, małe sanki, przy płocie wzniesiono duży szałas o jednej pochyłej ścianie ze skór i gałęzi. Płonęło przed nim ognisko, a siwy jak gołąb pachołek dorzucał świeżych sosnowych gałęzi.

Dydyński szykował się na najgorsze: bicie, tortury, wyzwiska. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zsiedli z koni, po czym ów Fiodor Maksymowicz powiódł go do ogniska. Dziwne, lecz nie domagali się oddania kaftana.

– Siadajcie i nie trwóżcie się, panie Litwin – mruknął. – Nie będzie bolało. W każdym razie nie wydamy was jeho miłosti kniaziowi Mścisławskiemu.

– Kto w ogóle jesteś? – zapytał drągal w szłomie.

– Jacek Dydyński, szlachcic.

– A jak wasze otczestwo?

– Aleksander. Znaczy Aleksandrowicz.

– To pięknie – wyszczerzył zęby stary dworianin. – Aleksander – zamruczał. – Słuszne i ładne otczestwo. Wasz batiuszka zwał się całkiem jak nasz Aleksander Newski, co pobił jeretikow na Jeziorze Czudzkim.

Dydyński wolał nie informować, że gotów był w tej właśnie chwili przekląć ojcowskie imię, bo prawdę mówiąc, to właśnie ono zawlokło go aż tutaj, do kompanii moskiewskich drapichrustów.

– Ubogi jestem, ale da Pan Bóg, wykupię się.

– O tym będą jeszcze rozhowory – mruknął stary. – Boh dał ruki po to, aby nimi brać. – Błysnął w uśmiechu zębami. – Ja jestem Fiodor Maksymowicz Gonczarow. A to mój syn Fiedia. Siadaj u ognia, bo po co masz stać?

Dydyński usiadł, a raczej zwalił się na posłanie z gałęzi i wojłokowej derki. Był pobity, obolały, bez snu, bez nadziei.

Stary Gonczarow z pomocą sługi pozbywał się bechtera, pozostali zrzucali szłomy i twarde pikowane kaftany szyte na tatarską modłę. Nie wyglądało na to, aby jeniec zajmował ich bardziej niż wróble na płocie.

Jacek opadł na derkę, nakrył się kaftanem. I sam nie wiedział, kiedy zmorzył go sen. Ostatnim, co zobaczył, był Gonczarow przeliczający wraz ze sługą u ognia pieniądze wytrzaśnięte z sakiewki szlachcica. To była najlepsza gwarancja życia i zdrowia pana stolnikowica. Nic widać nie rozjaśniało lepiej ruskich sumień jak blask polskiego złota.

Kiedy się ocknął, był już prawie wieczór. Obudził go armatni salut. Znów raz po raz grały działa, ich głuche, suche grzmoty odzywały się tuż za chałupami.

Nikt się nim nie zajmował. Fiedia siedział przy ogniu, zajadając coś z drewnianej miski. Brodaty sługa natłuszczał bechter sadłem, ten z capią bródką doglądał kotła, Fiodor Maksymowicz popijał coś z kubka – raczej prostuchę niż wodę.

Jacek wstał, choć z bólem. Rozglądał się po ludziach, koniach i sam nie wiedział, co zrobić. Moskale na sąsiednich stancjach pili gorzałkę i zataczali się jak ślepcy na niderlandzkich obrazach. Kilku leżało w błocie i gnoju. A kiedy szlachcic podszedł do płotu, przeszło za nim dwóch brodaczy ciągnących bezwładnego dworianina w wysokim szłyku i sobolowej szubie. Dydyński patrzył, jak próbowali wsadzić go na konia – bez większego powodzenia, bo byli pijani jak susły.

– Jegomość! Hej, jegomość!

Rozejrzał się jak spłoszony ptak. Głos wołał po polsku.

– Nie rozglądajcie się, pst! Cicho!

– Kto wy?

– Żeleński. Czeladnik pana Aniołowicza. Z waszej chorągwi, pamiętacie?

Młodzieniec z poczerniałą gębą, okryty opończą przycupnął przy płocie.

– Ciebie też wzięli. W bitwie?

– Razem z panem towarzyszem. Ale ja niedługo na tym miejscu popasam.

– Jak to?

– Mój pan traktuje o okup. Wysyła mnie z listem. Do Glinian.

– Moskale cię puszczą?

– Jegomość, nie ściągaj na nas uwagi. Tu wielu naszych ukrywają dworianie po chatach. Chcą okup albo boją się odmiany fortuny. Znaczy, że Dymitr wróci...

– Poczekaj. – Dydyński chwycił pacholika za ramię. – Jak będziesz w Polsce, pojedziesz dalej, w Sanockie?

– Jegomość, jedno list oddam, a chętnie pomogę.

– Jedź do Dydni pod Sanokiem. Do mojego brata, Przecława Dydyńskiego. Powiedz mu... Nie, daj pierścień, masz – zsunął z palca sygnet z Gozdawą – i przekaż, że jego brat Jacek żyje, jest w niewoli. Czeka na wykup.

– Jegomość, co mogę, to uczynię.

– Ten pierścień, słuchaj, będzie nagroda. Mój brat wykupi go od ciebie za... trzysta złotych.

– Rety, jegomość, ja senatorem zostanę!

– Spraw się dobrze. Ratuj mnie, a nie poskąpię pieniędzy. Jak wrócę żywy.

– Cichajcie, Moskale patrzą.

– Idź. I pamiętaj. Zaklinam na Matkę Boską z Leżajska...

Dydyński odwrócił się. Moskale ślepili na niego uważnie. Nie było bezpiecznie tutaj sterczeć, zatem wrócił do ognia.

Znowu rozległy się grzmoty dział. I wiwaty.

– Mścisławski ucztuje! – rzekł Fiedia, popatrując uważnie na szlachcica. – Pobity wasz Łżedymitrij, wor, rostryga! On już u kniazia Szujskiego w łańcuchach.

– Dymitr schwytany?! Nie może to być!

Moskal popatrzył w lewo, w prawo.

– Ty, Litwin, nie krzycz. Sprowadzisz strzelców. Był prikaz, żeby wszystkich jeńców oddawać Szujskiemu. Wezmą cię i kęsim! – Przeciągnął dłonią po gardle.

– Ja nie żaden Litwin, ale Polak. Czy ja wyglądam na Litwina? Czy na boćwinie tak wyrosłem? I na winie z brzozy? A może kosmaty jestem jak niedźwiedź ze Żmudzi?!

– Jeść chcecie, panie Polak? – zapytał sługa Fiodora Maksymowicza. – A może wam nasza uboga strawa nie przejdzie przez harde gardło?

– Tylko jeśli zaprosicie na biłłużyne koleno i na lebedyje huczno. Bo to niepolitycznie podawać komuś do ucałowania kolano bieługi i łabędzią dupę.

Moskale aż drgnęli. Stary sługa podał szlachcicowi drewnianą miskę.

– A w łyżki nie obrodziło tego roku w Moskowii?

Któryś prychnął, inni odwrócili się.

– Dajcie mu łyżkę – zarządził Fiodor Maksymowicz z takim namaszczeniem, jakby szlachcic prosił o gwiazdkę z nieba.

Dydyński do tej pory jadał zwykle na cynie, a najchętniej na srebrze, pozostawiając drewniane miski chłopom i dworskim psom. Cóż jednak – nawet polski orzeł musi krakać, kiedy dostanie się między stado moskiewskich wron.

Kasza twarda, o omastę strach było pytać. Cóż z tego – jednak i na szczęście – była to kasza.

– Wyście szlachetny Lach – rzekł Fiedia. – Pewnie wam nie smakuje winko hosudarskie?

– Najbardziej podchodzi mi węgrzyn i małmazja, bo alikant włoski zanadto zalatuje starym jajkiem. Ale co zrobić, czasem człowiek musi, inaczej się udusi. Dawajcie!

Przechylił bukłak do ust i pił moskiewską gorzałczynę. O dziwo – nawet nie taką marną.

– Naszego zdrowia nie wypijecie? – uśmiechnął się krzywo Fiodor Maksymowicz. – Mogliśmy cię tam, na brodzie, po szyi. – Uczynił prosty katowski gest.

– Wypiję, jak do Moskwy wejdziemy. Z Dymitrem Iwanowiczem na przedzie.

– Ty Lach, ty Boha nie boiszsia! – jęknął stary dworianin. – Łżedmitrija już nie ma, to koniec. Tak ty myśl lepiej, Jacku Andriejewiczu, o zbawieniu duszy.

– Nie uwierzę, że przegrał, dopóki nie ujrzę go tu żywego na postronku. Albo ciała, które poznam, bo go często widziałem.

– Nie gadajcie tak głośno o Dymitrze – przestrzegł Fiedia. – Bo za to knut i szubienica.

– A co mnie jeszcze może spotkać gorszego? Wszak jestem jeńcem.

– Bojarzy Szujskiego mogą cię sprzedać Tatarom!

– To po coście mnie uratowali?

– Nie gadajcie, Lasze. Różnie może być. Raz ten car, raz tamten. Lepiej, żebyś był żywy, bo w razie czego...

Dydyński sięgnął po bukłak, bo już rozumiał, czemu zawdzięcza taki, a nie inny los w rękach wroga. Moskale niepewni, kto zwycięży, woleli grać na dwie strony i w razie wiktorii Dymitra mieć kogoś na podorędziu, kto wstawiłby się za nimi do carewicza.

– Milczcie, szszszsz!

W obozie grzmiały strzały, bębny. Pijani strzelcy wiwatowali, rzucając czapki w górę – pewnie by uczcić tryumf kniazia Szujskiego.

– Ten Dymitr – zapytał cicho Fiedia – jaki on jest? Bo u nas... różnie powiadają.

– W przeciwieństwie do waszych carów, z których jeden był groźny, drugi ślepy, a trzeci srogi, Dymitr jest łaskawy. Gdyby było inaczej, to czy ja, szlachcic, wolny człowiek, służyłbym pod rozkazami tyrana? Ofiarowałbym usługi gosudarom, którzy wedle własnej woli ucinają ludziom łby, topią, dławią i powiadają: my monarchowie jesteśmy, klucznicy boży. Co nam Hospod do serca poda, tak się dziać ma, chociaż kto niewinien? Diabła tam z taką monarchią. Dymitr... O nie, on jest inny.

– Jaki tam inny?! – zagrzmiał Fiodor Maksymowicz. – Był mużykiem u kniazia Michała Romanowa i będąc u niego, zaczął kraść, a Michał za złodziejstwo rozkazał wyrzucić go z dworu. Potem go za łotrostwo chcieli powiesić, ale on uciekł, postrzygł się w zakonie na mnicha zwanego Grzegorzem.

– Dymitr niesie wam wolność.

– A co to takiego?

– O, masz, tańcuj w koło Macieju! – jęknął szlachcic, bo już miał przed oczyma poprzednie rozmowy z Borysem i innymi Moskalami, toczone do ostatniej pustej flaszy, świtu i pierwszej blizny na gębie. A przy tym wszystkim równie owocne co ruta zimą. – Jeśli zasiądzie na carskim prestole, nie będzie wtrącał was do więzienia, nakładał podatków ani zabierał włości bez zgody sądu. Rozumiecie?

Nowi moskiewscy przyjaciele pana stolnikowica kiwali głowami jak kozły nad żłobem pełnym siana.

– Choroszo to tak u was – chrząknął wreszcie Fiodor Maksymowicz – ale to u nas się nie przyjmie. Bo my, naród prawosławny, za naszą powolność gosudarom tym większą zasługę mamy w niebie!

– Dajcie lepiej gorzałki – jęknął szlachcic. Przechylił bukłak porządnie, czując, jak z każdym łykiem wznosi się na wyżyny retoryki. Nie przestał pić, póki nie poczuł się bardziej wzniosły od samego Katona.

– Dymitr zwyciężyć musi! – zagrzmiał, niepomny na Fiodora Maksymowicza, który próbował uciszyć go dyskretnym gestem. – Bo kiedy weźmie Moskwę, nastanie unia Rzeczypospolitej i Wielkiego Księstwa! Razem pobijemy – zatoczył się, bo gorzałka była mocna – cesarza tureckiego, chana ze wszystkimi ordami, a przy okazji odbierzemy sumy neapolitańskie. Z Neapolu.

– Jak będzie unia, przecież wy papieżnicy – zafrasował się Fiodor Maksymowicz. – Będziecie szanować naszą świętą ruską wiarę? Popi gadają, że Dymitr cerkwie obróci w katolickie chramy!

– Przecież Moskale i Lachy prawie że bracia! – zagrzmiał Dydyński. – Imć pan Stanisław Sarnicki pisze jak wół w swoich Annales sive de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum1, że język słowiański był jednym z pomieszanych języków wieży Babel. Moskale, to jest Moschini lub Moschi, wywodzili się zaś od samego Mosecha i najpierw zamieszkiwali ziemie Kapadocji, a potem przenieśli się in intima Septentrionis2. Znaczy tam, gdzie Scytowie!

Bracia... – pomyślał w głębi duszy pan stolnikowic. Bracia – wszakże nie z jednej matki. Prał ja bym was, kozojeby, korbaczem i nahajem po gębach, gdybym nie był w niewoli, na waszej śmierdzącej moskiewskiej łasce.

– Jego mość Wojciech Dębołęcki – perorował stolnikowic głośno, sięgając po nowy bukłak z gorzałką – dzieli Scytów na dwa odłamy: mieszkających nad Wołgą Scythas Wulgares od Wołgi, a nie od wulgarności. A także Scytów osiadłych nad Odrą, Nysą i Donem, których zowie Królewskimi, zwanymi Carmatami, czyli mającymi carstwa. Z nich się wywodzi Polska z Rusią. Tedyśmy bracia!

– Ciszej! – jęknął Fiedko i rzucił się w stronę Dydyńskiego, aby zatkać mu gębę. – Ciszej, strielcy! Oni nas...

Za późno. Nagle przy płocie wszczął się jakiś rozruch i gwar. Jacek dojrzał gromadę brodaczy w krasnych żupanach i kaftanach, w podbitych futrem kapuzach, z wielkimi okrągłymi berdyszami na ramionach.

Strzelcy! Już pokazywali go sobie rękoma. Na wpół pijany, rozgrzany gorzałką widział, jak wpadają na stancję Fiodora Maksymowicza, jak odpychają starego dworianina, biją Fiedkę, depczą starego sługę.

Trzy pary rąk poderwały Jacka z ziemi. A potem stało się kilka rzeczy naraz. Krzyk strzeleckiego dziesiętnika: „Lacha zatailiście!”. Lękliwe odpowiedzi jego niedawnych pogromców.

Wywlekli go na wiejską uliczkę, za chałupę. Dwóch strzelców stanęło po bokach, trzeci wykręcił w tył ręce szlachcica. Czwarty omotał je rzemieniem, ścisnął mocno, aż stolnikowic jęknął.

A potem wśród wrzasków powlekli go poza obóz, za namioty i chaty. Raz tylko zdołał odwrócić głowę – chciał sprawdzić, co z Fiodorem Maksymowiczem i jego ludźmi, ale zobaczył tylko zbiegowisko Moskali, Tatarów i czeladzi, usłyszał krzyki i słowa, od których zwiędłyby uszy jaśnie oświeconej panny cnoty.

A potem zawisł w żylastych ramionach strzelców; pozwolił, by zawiedli go tam, gdzie czekało przeznaczenie...

Samozwaniec, tom 3

Подняться наверх