Читать книгу Samozwaniec, tom 3 - Jacek Komuda - Страница 9
Die 3 albo i 4 februarii nowego stylu,
24 lub 25 januarii starego stylu
Anno Domini 1605
Roku 7113 od stworzenia świata
W stepach za Trubczewskiem, poranek
ОглавлениеBezkresna biała równina kurząca się drobnym puchem. Lodowe piekło bez drzew, chałup, gór. I tylko wyjeżdżona wstążka traktu przecinająca bezmiary. Wąska, ledwie widoczna spod śniegu, który sypał od rana.
Małe czarne figurki zagubione w nieskończonej bieli. Zgięte wpół, brnące w zaspach, mrużące oczy od kurzawy. Cierpliwie, niby żuki wlokące dwie armaty na drewnianych łożach i okutych kołach, po których pozostawały szerokie koleiny. Grupa skazańców zagubiona na drodze bez początku i końca.
Wcześniej młot bił z dźwięcznym głosem. Uderzał w kowadło, rozpłaszczał nit wetknięty w otwór obręczy obejmującej nadgarstek Jacka Dydyńskiego. Najpierw lewy, potem prawy. Długie łańcuchy biegnące do żelaznego okucia na łożu moskiewskiej armaty. Tak samo przykuwano pół wieku temu stryja Michała po wzięciu Połocka?
Wszystko było jak sen. Brodaci strzelcy okutani w szuby, patrzący na jeńców ni to ze wzgardą, ni to pobłażliwie. Dwie stare armaty – na oko każda po dwadzieścia funtów – po polsku Jaszczurki. Śnieg, blady świt, para oddechów, ponury kowal w skórzanym fartuchu. I dziesiętnik strzelecki na podjezdku kryjący uśmiech w gęstwinie brody.
Gromada oberwańców – szarych moskiewskich niewolników parchatych od odłażących strzępami łachmanów, przykutych do dział jak do własnych śmiertelnych grzechów. Nie patrzył w ich twarze. Tego lodowatego, śnieżnego poranka dostrzegał tylko, jak byli okaleczeni. Bez palców, bez rąk. Z drobinkami prochu zapieczonymi pod skórą na gębach. Czerwonawe blizny po oparzeniach – wszystko od ognia wystrzałów, rozgrzanych luf i iskier. Oblicza czarne od dymu, dygocące ręce pokryte szarym nalotem. Czy tak wygląda po roku człowiek przykuty do działa?
Na tle śmierdzących świt i kaftanów niewolników żupany, giermaki i ferezje polskich jeńców wyglądały jak pawie pióra w błocie. Dydyński jednak widział już, jak z każdym kolejnym dniem czerwone, żółte i zielone barwy zaczynają ustępować miejsca szarości, czerni. Jak pętlice, materie, kołnierze i podszewki zmieniają się w bezbarwne szmaty, łachmany przeżarte siarką i saletrą, przenicowane kwaśnym prochowym smrodem.
– Dawaj, dawaj! – Chudy strzelec popchnął go ku armacie.
Świsnęły baty, a szlachcic nie wiedział, co robić. Niewolnicy zakotłowali się wokół lawety, łańcuchy napięły się, posłuszne karki pochyliły – działo potoczyło się z chrzęstem po śniegu.
Dydyński poczuł, że jego łańcuch napiął się, pociągnął za armatą. Uczynił krok i wkrótce szedł, bezmyślnie zagapiony w przestrzeń, tuż obok wytężających siły towarzyszy.
Źle zrobił – nie uszło to uwagi dziesiętnika. Podjechał kłusem. Nahaj świsnął, chlasnął szlachcica po plecach – uderzył przez kaftan i przeszywanicę, ale Dydyński odczuł to jak ukąszenie żmii. Krzyknął, jednak szedł wyprostowany, bynajmniej nie po to, by wszczynać zwadę – po prostu nie domyślał się jeszcze, że powinien pchać armatę. Dziesiętnik podniósł nahaj...
Jacka uratował jeden z niewolników. Szary jak wszyscy – o poczerniałej od prochu gębie, rudej brodzie, świecący wyblakłymi oczyma. Pochwycił go za ramię, pociągnął ku łożu. Dydyński wpadł między pozostałych, zatoczył się, jeden z jeńców – chłopisko wielkie jak tur, w postrzępionym giermaku – odepchnął go ze swej drogi. Jacek omal nie upadł, łańcuch plątał się pod nogami drągala, który zgryzł w ustach przekleństwo twarde jak orzech.
I znowu rudobrody więzień wyciągnął pomocną lewą dłoń. W prawej brakowało trzech palców, czwarty był zgięty i urwany w połowie.
– Tu, panie Polak – wycharczał. – Chodźcie do mnie.
Dydyński przypadł do łoża tuż obok spiżowej lufy moskiewskiej Jaszczurki. Pchał działo wspólnie z innymi, niewiele rozglądał się na boki. Brnęli przez śnieg; łańcuch plątał mu się między nogami. Dopiero po kilku chwilach odgadł, że powinien owinąć go sobie wokół rąk. Inni tak właśnie robili. To była pierwsza nauka w moskiewskiej niewoli, kolejna zaś, której nie zdążyli wbić mu do głowy ojciec i preceptorzy z Akademii Rakowskiej. Pierwszy krok do poznania doli moskiewskiego jeńca.
Ruszyli.
Krok za krokiem, śladami stryja. Michał Dydyński też tak szedł? Zapadając się w śnieg, zerkając czujnie, czy nie spadnie na niego bat dziesiętnika.
Stolnikowic przymknął oczy. To było piekło, a jeszcze dzień wcześniej moskiewska niewola zapowiadała się inaczej.