Читать книгу Samozwaniec, tom 3 - Jacek Komuda - Страница 11
Die 5 februarii/26 januarii
Gdzieś koło Briańska, południe
Оглавление...do armaty, którą pchał, a czasem ciągnął przez śnieg pospołu z mrukliwymi i mało dobrymi kompanami.
Nielekko jest ciągnąć dwudziestofuntową Jaszczurkę przez moskiewskie śniegi i mrozy. W Koronie używa się do tego czterech par koni, a i tak zwykle zdejmuje się lufę z łoża i klinuje na potężnym, okutym wozie. Tu trzeba nie tylko ją pchać, ale i pochylać – bo łoże nie ma przodka z kołami. Nie wiadomo przy tym, czy lepiej popychać lufą do przodu, czy raczej ciągnąć – opuściwszy ją w dół i obróciwszy całą armatę w drugą stronę.
I jeszcze przeklęte po trzykroć łańcuchy. Nie można ich rzucić, bo plączą się między nogami albo wpadają pod koła, co może się skończyć jak najgorzej. Najlepiej owinąć je wokół rąk. I mieć czujne oko, aby nie zawadzały innym więźniom.
Dydyński był świadkiem, jak łańcuch zwieszający się z rąk niejakiego Narymunta zaplątał się między nogi Wąsowicza – ponurego, rosłego, nalanego na gębie draba z mazowieckiego zaścianka.
– Zwazaj, zwazaj, boćwino! – ryknął ze złością, a potem przyłożył wielkim jak bochen kułakiem w grzbiet Litwina. Raz, drugi, trzeci. Narymunt zwalił się w śnieg, łańcuch zaplątał się w koło, podniósł się krzyk, potem wrzaski.
Dydyński skoczył do Mazura, chciał go odtrącić barkiem, lecz z równym powodzeniem mógłby poprosić dzwonnicę, aby się przesunęła.
– Pohamuj się, waść, bo nie wytrzymam! Co robisz, do diabła rogatego!
Wąsowicz obrócił się w jego stronę, podniósł skute ręce jakby do ciosu, ale nie zdołał wszcząć zwady. Strzelcy rzucili się między nich, tłukąc korbaczami i styliskami berdyszy tak mocno, że więźniowie w mig rozplątali łańcuchy, podnieśli Narymunta i popchnęli armatę. Jacek czuł na sobie ponury wzrok Mazura, ale na złość i waśnie nie było czasu.
Jeść nie dawali. Do picia był śnieg. W nocy lodowate łańcuchy ziębiły ich mocniej niż mróz, choć okrywali je strzępami szat. Zbili się w kupę jak owce na pastwisku, strzelcy rzucili im z litości dwie baranice, ale nie dali rozpalić ognia.
Dopiero następnego dnia, kiedy dotarli do jakiejś wioszczyny, gdzie spośród śniegu i zarośli sterczało kilka kleci, kazali im stanąć, a potem wręczyli po dwie czarki gorzałki i po kubku piwa. Przynieśli też kilka bochnów, które rozdawali jak leci.
Dydyński przełamał chleb, próbował jeść, ale nie szło. Bochenek był ze słabej mąki, pół na pół z plewami, najgorsze jednak, że szelma piekarz dosypał zwykłego piasku, którego drobinki trzeszczały między zębami.
Jacek zjadł kawałek. Resztę chciał schować, lecz więzień, który pierwszego dnia podał mu pomocną dłoń, spoglądał na chleb niczym lis na sperkę.
– Masz, bracie. – Stolnikowic wręczył tamtemu resztę chleba. – Znaj polskiego pana!
Moskwicin rzucił się, wybierał dygocącymi, pokaleczonymi dłońmi sam miękisz ze środka. Skórę schował na później.
Przy drugiej armacie wszczął się rwetes. Któryś z Moskali – dzikooki, w łachmanach odsłaniających nagą pierś – krzyczał i darł się w łańcuchach.
– Ja carewicz Iwan Iwanowicz, wy bladiugi! Mnie się należy więcej!
– Ty, Iwaszko, przestań szczełkat jebalnikom! – zagrzmiał pleczysty strzelec z kapuzą nasuniętą na oczy. – Dostaniesz, ale w gębę!
Obdartus chyba miał zatkane uszy, bo oberwał. Dwa razy styliskiem berdysza po łbie, raz nahajem od dziesiętnika. To wystarczyło.
– Iwaszko heretyk – mruknął bezpalcy Moskal z gębą pełną chleba. – Z uma zszedł, bawi się w szuta, choć jeszcze nie Maslenica. Łżedymitr mu we łbie namieszał, bo podaje się, he, he, za syna cara Iwana Groźnego.
– Wy długo tak przykuci, batiuszka?
– Ja nie Moskal. Patrick Lockhard, Szkot, poddany miłościwego i najjaśniejszego pana Jakuba...
– Teraz już pewnie były poddany. Co za wiatry przywiały cię do tej barbarii?
– Sam przyjechałem – Szkot wsuwał ostatnie resztki jakby obawiał się, że Dydyński się rozmyśli – za chlebem.
– To masz swój chleb. Moskiewski!
– Kiedy wasz król Stefanus wziął Inflanty, najjaśniejszy, przesławny i wsieja Rusi samodzierżca batiuszka Iwan Groźny szukał na wyspach puszkarzy, mistrzów i pomocników. Tak i przybyłem wojować z Litwą.
– Wyjechać było trudniej.
– Wolien Boh...
– Przymknij gębę! Dosyć mam waszych hosudarów i bogów.
Nieszczęsny Lockhard, który odmienił skalistą Szkocję na lodowatą Moskowię, zamilkł i cierpliwie żuł chleb. Nie stracił jednak ochoty do rozmowy.
– Ja poznałem waszych ludzi, Litwę i Lachów – rzekł. – Dużo ich jest za Wołgą, prawie przy Kamieniu.
– Znasz może Michała Dydyńskiego? Albo innych o tym nazwisku?
Szkot wolno pokręcił głową.
– A skąd tam Polacy? Z niewoli?
– Zaraz po wojnie pskowskiej, za króla Stefana, Moskale, tfu! naród prawosławny, prawowierny, namówili wielu waszych na wojnę przeciwko Tatarom, obiecując dobry żołd i wolny powrót do domu, kiedy by chcieli. Wasi im uwierzyli, ale kiedy przyszło do bitwy, Polacy nie tańcowali po pohańsku, tak jak Moskwa, i ruszyli prosto do boju! Uderzyli na Tatarów, których było jakieś osiemdziesiąt tysięcy, aż znikli między czambułami. Kiedy to zobaczyła Moskwa, myśleli, że Litwa zdradziła. Zaczęli ustępować. Na szczęście Tatarzy za nimi nie poszli, obawiając się, że wpadną na działa.
– A nasi?
– Zostało z Litwy i Lachów jakieś tysiąc człowieka. Uszli z powrotem do Moskwy, a kiedy wymawiali bojarom, że ich nie wsparli, Moskale wymawiali im głupotę: A kto widział taki nierozum, aby biec do nieprzyjaciela, jakoby mu głaza z głowy wyjął, jakoście wy uczynili? Nacierać na kogo, a on do ciebie z piszczela wypala?
– I za to naszych ukarali?
– Prosili po tej bitwie, aby im pozwolono odejść. Carskie słowo nie dym, jednak... Rozesłali ich na różne miejsca, a najwięcej za Wołgę.
– A nas dokąd wiodą?
Szkot rozłożył ręce.
Dydyński wziął się na odwagę. Odwrócił się i podszedł, na ile pozwalały mu łańcuchy, do dziesiętnika strzeleckiego, który wraz z ospowatym strzelcem wpatrywał się w dymy na widnokręgu.
Jacek zdjął czapkę, skłonił się pokornie, bo wiedział, że za szlachecką fantazję zarobi tylko cięgi. A potem zapytał:
– Batiuszko ukochany, u Hospodyna prosim, powiedzże, z łaski, dokąd nas prowadzicie? Do Moskwy? Do Tuły? Do Kaługi?
– To wie tylko sam Boh i wieliki kniaź wsieja Rusi – odparł zapytany i dziwna rzecz, ale nie smagnął przy tym więźnia batem. – A jeśli taki ukaz będzie od gosudara, powiedziemy was nawet za Kamień, w Sybir, do pogan Ościaków i Permiaków, gdzie słońce nie zachodzi, a noc trwa pół roku.
Dydyński miął czapkę w dłoniach.
– Biedni wy jesteście, panowie Litwa – dziesiętnik, postawny i brzuchaty, w ferezji strzelczej po kostki, brnął poprzez śnieg – dlatego widzę dla was tylko jeden ratunek. Przyjmijcie – klepnął w ramię Wąsowicza – naszą wiarę. Każcie się ochrzcić w imię carskie, a zaraz sam wyślę gramotę do cara, prosząc zmiłowania. Bo car jako Boh: karaje i żałuje.
– Kto chce przyjąć naszą wiarę i poddaństwo? – zapytał ochryple pleczysty strzelec, który do tej pory rozgrzewał się, obijając pięściami boki. – Jest ktoś taki?
Więźniowie milczeli. Dydyński czekał, aż Wąsowicz wystąpi spomiędzy jeńców, ale Mazur z pogardą splunął na śnieg.
– Nie chcecie, Lachy sobaki, naszej wiary. Jołki wam połki, pizdy bisurmanskije! To pójdziemy – a dokąd, to Boh i chuj znajet! Jeszcze się odmienicie. Nu nic na szybko, powoli trzeba.
– Zbierać się! – krzyczeli strzelcy.
Dydyński wrócił do armaty. Ujął napuchniętymi, odmrożonymi dłońmi łoże przeklętej Jaszczurki. Świsnęły baty. Ruszyli.
– Wy zdechniecie, ale ja bede zył – seplenił z chłopska przez zaciśnięte zęby Wąsowicz. – Tańcować bede, jak wyzdychacie! Wy jus nie jasnie wielmozni, nie posesjonaty. Teraz jus ja bede panocek! Nie bedziem karku zginać. O nie!
– Było się ochrzcić w imię batiuszki gosudara – wymruczał Patrick do Jacka. – To jest jedyna szansa, zbawienie dla was, ludzie...
– A ty się chrzciłeś na schizmatyka?
– Ja... Dawno przyjąłem bizantyjski krzyż.
– I co masz z tego? Pchasz armatę jak my! – zakończył rozmowę zdyszany Dydyński. – To módl się teraz do świętego Sergiusza albo do samego diabła!
1 łac. – Kroniki o początkach i dziejach Polaków i Litwinów
2 łac. – głęboko na północ