Читать книгу Samozwaniec, tom 2 - Jacek Komuda - Страница 12

Die 21/11 novembris
Wioska w pobliżu Nowogrodu
Godzina dziewiąta w nocy

Оглавление

Czworoboczny dwór Izmajłowa czerniał w świetle księżyca nad polami jak wojenny okręt na spokojnym morzu. Ponury, o stromym dachu krytym brzozową korą, wzniesiony nieopodal wioski pełnej nędznych kleci i czarnych chat.

Bojarzyn czekał we wrotach z drugim sługą, a może synem – Dydyński równie dobrze wyznawał się w jego koligacjach co w liczbie dworskich dziewek, które zdobywały zasługi w łóżkach jego dziadów. Moskal powitał ich w kołpaku z otokiem, w aksamitnej ferezji haftowanej w kwieciste sztuczki i podbitej wilczym futrem. Sługa chadzał w pikowanym sarafanie, czyli kaftanie otwartym z przodu, w czapce i przy szabli. Pachołkowie, którzy rozwarli wrota, mieli żupany i koszuliny, czyli najtańsze szuby, w jakich Dydyński widywał nawet niewiasty na targu.

Izmajłow skłonił głowę, jeszcze zanim Jacek zeskoczył z kulbaki. Stolnikowic odwzajemnił ukłon hardo. Co, może on, szlachcic polski, miał bić czołem jakiemuś Moskalowi śmierdzącemu dziegciem? Niedoczekanie!

Pachołkowie pokłonili się w pas, ściągając czapki z wygolonych głów. Niespodziewanie również Borys zeskoczył z Myszatego i oddał czołobitny pokłon bojarowi.

– Błagodietielju mojemu czełom kłaniaju1 – rzekł Izmajłow. – Zapraszam do domu, mospan. Wybaczcie mnie głupiemu, ale otczestwa waszewo błagorodia nie znaju2.

– Otczestwa? – Dydyński zdumiony przeniósł wzrok na Borysa. – A to co znowu?

– Jak było na imię ojcu waszej miłości? – zaszemrał Oboleński. – Tak u nas ludzie między sobą rozmawiają.

– Aleksander.

– A zatem, Jacku Aleksandrowiczu, proszę pokornie do górnej izby na wieczerzę. A wcześniej do powałuszy, złożyć łuby.

– Rad z gościny skorzystam.

Weszli na ganek, potem po schodach na podklet, czyli piętro zwieńczone czerdakami – nadbudówkami, w których mieściły się izby. Moskal wprowadził ich na kolejny ganek, potem do przedniej sieni – dla gości i pana domu. Szybko przeszli do gornicy i od razu do bocznej izby, gdzie na ścianach obitych aksamitem i kitajką wisiały dwa rzędy świętych ikon i obrazków, a na półkach pod nimi stały lampki i świece. Przy ścianach ustawiono ławy okryte sukiennymi poławocznikami, z boku stał grubo ciosany stół okryty obrusem, dwie skrzynie, szkatuła. I jeszcze stosy poduszek i pierzyn, dwa wezgłowia, z tego jedno mniejsze – zwane bumażnym. Wysoki lichtarz i dwa zydle. Pieca nie było, zamiast niego przez róg komnaty przechodził gliniany komin pomalowany w kwieciste wzory. Widać palenisko było piętro niżej – w poziemnej izbie, a służba nie żałowała drzewa – w komnacie panowało gorąco, choć z kątów rozchodziła się woń kurzu i stęchlizny.

– Oto wasza kwatera, Jacku Aleksandrowiczu – rzekł bojar. – Ostawcie i ochędożcie się, a zaraz na wieczerzę pokornie prosimy.

Kiedy zostali sami, Dydyński pozbył się z pomocą Nieborskiego obojczyka i naramienników, rozpiął karwasze, wyłuskał się ze zbroi, zdjął husarski szyszak, już bez strusich piór, które sprofanował moskiewski wisielec na bramie w Morawsku.

Dydyński zdjął przeszywanicę zakładaną pod zbroję dla mokrej żołnierskiej roboty, narzucił jedwabny żupan, karmazynową delię i wilczy kołpak. Przypasał starą, dobrą węgierkę.

– Patrzcie – rzekł Świrski, który na trzeźwo miał wzrok wilka, a po pijanemu – sokoli. – Piec świeżo podmalowany. Krew?

Dydyński zatrzymał się w pół kroku. Sięgnął do juków i wydobył kindżał. Przez chwilę ważył go w ręku, potem wsunął za cholewę buta, dla wszelkiego spokoju. A co jeszcze miał zrobić?! Spisać testament? Przecież nie wybierał się na kujawską biesiadę, gdzie szlachtę w tany porywała sama śmierć.

– Chyba nam gardeł nie urezają, mości Świrski. W gościach jesteśmy. Gość w dom, Bóg w dom.

– Znałeś, wasza mość, braci Rosińskich z Teleśnicy nad Sanem? Pan Krogulecki też u nich gość był, a głowę w świetlicy zgubił.

– Idziemy.

Izmajłow czekał na nich w gornicy, pod ścianą zawieszoną ikonami, kłaniając się może nie w pas, ale wystarczająco nisko, aby Dydyński poczuł się jak prawdziwy pan. Jednak po prawdzie nie wiedział, jak odwzajemnić jego honory – czy się po polsku przywitać podaniem ręki, czy może obłapić albo po prostu odkłonić?

Z kłopotu wybawił go Borys. Zdjął czapkę, przeżegnał się, spojrzał na ikony i trzykrotnie pokłonił się im, dotykając ziemi palcami, następnie zgiął się w pas.

– Błagodietielju mojemu i kormilicu rabski czełom biju – rzekł – kłaniajus stopam twoim, gosudaria mojewo, prosti memu okajaństwu, dozwol mojej chudosti3.

Stolnikowic spojrzał na niego jak na małpę ze zwierzyńca Jana Zamoyskiego.

– Pokłońcie się trzy razy ikonom, ojczulku – wyszeptał Borys. – A potem gospodarzowi. Taki obyczaj.

Dydyński zdjął kołpak, przeżegnał się, ale po katolicku, skłonił głową gospodarzowi, spojrzał na ikony. I starczy. Nie było nawet mowy o tym, aby on, szlachcic polski, bił czołem Moskalowi, choćby się niebo zapaść miało.

Świrski pokłonił się, a Nieborski, który szedł z tyłu, tak zagapił się na ikony i obcych ludzi, że potknął się o próg, omal nie wyrżnął głową w deski. Wpadł między służbę Izmajłowa jak kula z armaty, ledwie któryś z pachołków ze śmiechem złapał go pod pachę.

Dydyński rozejrzał się ciekawie, bo choć nie pierwszy raz był w dostatnim moskiewskim domu, dopiero teraz miał czas, by przyjrzeć się sprzętom, ludziom i świętym obrazom. Jak się domyślisz bowiem, Drogi Czytelniku, uwaga pana stolnikowica, gdy wraz z panem Przybyłowskim gościł u czernihowskiego kupca, była skupiona na sprawach bardziej przyziemnych – jak skrzynie i sakwy wypełnione brzęczącym grosiwem.

– Jacku Aleksandrowiczu, preswietny sługo gosudara naszego – rzekł bojarzyn – poznakomijże się z gośćmi moimi i druhami – mówił, prowadząc Dydyńskiego do stołu, przy którym zasiadało dwóch Moskali w kołpakach i szubach obszytych tak grubym futrem, że ich rękawy przywodziły na myśl niedźwiedzie łapy. – Oto bojar Mikołaj Siemionowicz Golicyn i poddiaczy Fiodor Iwanowicz Radiszczew.

Pierwszy był stary, z brodą jak wiecheć słomy, a drugi z bródką podgoloną w szpic, po tatarsku. Tak przedstawiała się zasadnicza różnica między Moskalami, bo obaj byli po równo zarośnięci pod oczy i w futrzanych czapach. Podnieśli się ociężale, ale kiedy przyszło do powitań, Dydyński znów miał okazję, aby podziwiać nadzwyczajną giętkość moskiewskich karków. Młody Radiszczew i gruby Golicyn skłonili karki z równą łatwością co młode topole uginające się pod powiewem wichru. Zdaje się, że mieli nawet ochotę obłapić się z Jac­kiem, ale szlachcic jakoś nie był chętny do niedźwiedzich poufałości.

– Bijut4 czołem, Jacku Aleksandrowiczu – rzekł Golicyn, taksując szlachcica bacznym spojrzeniem jak kupiec na targu.

– Siadajże, waszmość panie, koło gospodarza – syknął Borys. – Ja was, dobrodzieju, obsłużę.

Dydyński usiadł u szczytu stołu, na ławie pod rzędami ikon, na wprost Moskali, którzy przyglądali mu się z ukosa, ukrywając wszakże swe zamiary pod gęstymi brodami. Świrskiego i Damiana usadzono w drugim kącie, przy stole dla służby, co trochę nie podobało się Jac­kowi. Borys przycupnął z boku, gotów służyć na każde skinienie szlachcica.

Izmajłow klasnął w ręce siarczyście, aż echo poszło po izbie, i tym znakiem rozpoczął pir, to jest ucztę, a właściwie spóźnioną wieczerzę.

Służba była wyszkolona jak na królewskim dworze w Krakowie. Uwijała się żwawo, podając kolejne potrawy, część stawiając na stół, inne trzymając w rękach, póki goście nie pojedli lub przynajmniej nie pokosztowali.

Porządek uczty w porównaniu z tym, co Jacek pamiętał z Polski, odwrócony był na wspak. Zamiast pieczystego podano wety. Kolejno lądowały przed nimi kołacze brackie z pszennej mąki, potem karabaj, to jest chleb z serem. Kisiele z mlekiem tudzież słodkie szyszki zastąpić miały polskie cukry i marcepany. I nie można powiedzieć, aby Dydyński rad był temu wszystkiemu. Chleb podano tylko Izmajłowowi, który po chwili zaczął wywoływać gości po imieniu i otczestwie, po czym obdarowywał ich grubymi pajdami. Talerzy nie było. Zamiast nich podano po prostu czerstwe kołacze. O noże, a zwłaszcza łyżki, nie warto było nawet pytać. A Jacek z wrodzonej wyrozumiałości dla moskiewskich obyczajów nie wspomniał nawet o nowomodnych widełkach do przytrzymywania mięsa. Jeszcze by się skojarzyły Moskwie z diabelskimi widłami.

– Błagodietielju, Jacku Aleksandrowiczu, czełom biju – zakrzyknął Izmajłow, wznosząc srebrny bratym, czyli puchar, a stolnikowic zdziwił się, że mieszkańcy tego kraju nie mieli guzów na łbie od tego bezustannego czołobicia. – Dobrego zdrowia żełaju5 i wszystkiego, co dobre!

Toast był krótki, ale po Moskalu trudno było spodziewać się retoryki godnej Demostenesa. Szybko osuszył naczynie do dna, lejąc trunek w gardło jak w spróchniałą sosnę. Puchar przeszedł w ręce Dydyńskiego, Borys usłużnie nalał aż po brzegi czerwonego wina, podał panu, trzymając w obu rękach, jak najdoskonalszy sługa. Kto, do diaska, wyuczył go dworskich manier?

– Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia Moskale – rzekł Dydyński staropolskim obyczajem – wielce mnie miły mości panie bracie Iwanie Jakowlewiczu Izmajłowie i wy – zacni i przytomni panowie bojarzy. Będąc tu, w Wielkim Księstwie Moskiewskim, chcę wznieść toast za zdrowie i powodzenie naszego gospodarza. Za wieczny pokój i braterstwo Rzeczypospolitej i Moskwy! Obyśmy was, mości panowie, przypuścili do herbów i godności jak ongiś naszych braci Litwinów. Bodaj teraz, po szczęśliwym zakończeniu ­peregrynacji Dymitra, takich siła i polska, i moskiewska kraina zrodziła przyjaciół! Za przyjaźń. Za szczęście! I za nasze powodzenie.

Wypił do dna, aż zakurzyło mu się z czupryny. Wino jak wino, nie wykrzywiało szlacheckiego gardła, niestety, do uczciwego węgrzyna i pospolitej małmazji było mu równie daleko co kwasowi chlebowemu do ambrozji greckich bogów.

Bojarzy wiercili się jak na rozżarzonych węglach i ledwie doczekali końca przemowy, bo służba podała wreszcie dania główne. W głębokich misach i bliudach, to jest półmiskach, wylądowała przed nimi świńska tłuścizna, zające w rosole i kapłony pieczone na rożnie. A poza nimi pochmielie – baranina podana na zimno, zmieszana z ogórkami i rosołem ogórecznym z pieprzem.

Izmajłow sam osobiście pokroił mięso, nałożył gościowi na chleb. Dydyński uradował się na widok solniczki, pierecznicy i gorczycznicy – jak każdy szlachcic lubił jeść kwaśno, ostro i szafranno, a moskiewski powar, czyli kucharz, gospodarował korzeniami równie oszczędnie co lichwiarz umarłym kredytem.

Mięso nie zostałoby pochłonięte tak szybko, gdyby nie podlewano go winem. I trzeba przyznać, że w spełnianiu kolejnych toastów – coraz bardziej nieskładnych – szlachcic polski dostrzegł w moskiewskich bojarach bratnią duszę. Szacunek dla Bachusa i miłość do mocnych trunków zdawały się wspólną cechą ludów tej części świata. Moskale naprawdę umieli pić! To była cecha, która mogła gwarantować pewne i trwałe postępy w brataniu się obu nacji.

Izmajłow i jego kompani wpatrywali się w Dydyńskiego niczym cielę w malowane wrota. A kiedy wreszcie korowód potraw doszedł do polewek i do izby wniesiono misy pierogów z farszem baranim i zajęczym, kaszą, gryką, a razem z nimi czarną uchę z goździkami, Radiszczew przepił do Jacka winem. Dydyński odwzajemnił toast, gdy zaś bratym przeszedł do rąk Izmajłowa, bojarzyn pochylił się w stronę pana stolnikowica.

– Jacku Aleksandrowiczu, nie gniewajże się na przyjaciół, bo rzadka to rzecz gościć u nas, w carstwie prawosławnym, nie dość, że znamienitego cudzoziemca, to jeszcze Lacha, carskiego łycara i powiernika.

– Słyszałem, słyszałem – odparł Dydyński, próbując uchy tak gęstej, że łyżka stała w niej na sztorc, jak rohatyna wbita w plecy Moskwi... to jest w tych okoliczno­ściach raczej w rzyć martwego pludraka – że wam bez carskiej gramoty nie wolno jechać nie tylko za granicę, ale nawet w odwiedziny do sąsiada. Włos się na głowie jeży, kiedy pomyślę, że żyjecie tu, mości panowie, niczym za murem, odgrodzeni nie tylko od Rzeczypospolitej, ale od całej Europy – ba! – od reszty świata.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się Radiszczew i pokiwał głową. Nie czekając na służbę i gospodarza, zagarnął z talerza pokaźną porcję pierogów, jeszcze zanim Dydyński zdołał ich skosztować.

– A cóż dobrego przyjść może – zamruczał Golicyn – z Litwy, z Niemczyzny dla nas, ludu prawosławnego, rabów bożych? Nic, jeno zgorszenie, nieprawość i wszeteczne zaprzaństwo. A dzisiaj pułki Dymitriaszki.

– Wojska Dymitra – rzekł Dydyński, odkładając łyżkę – i my, Polacy, przyszliśmy tu, aby wybawić was od tyranii cara Godunowa. Przynoszę wam wolność, mości panowie!

Chciał skinąć na Borysa, ale ten czuwał i sam dolał mu do pełna. Dydyński wstał, uniósł bratym z równym namaszczeniem jak ksiądz patenę w kościele.

– Za wolną Moskwę! – zakrzyknął. – Za to, abyście zaznali równych swobód co naród polski i litewski! Bez carskiego knuta! Bez tiurmy i kajdan! Wasze zdrowie, mości panowie bracia.

Spełnił toast do dna. Szkoda, że bratym był z metalu, bo chętnie rozbiłby go o swój podgolony łeb.

Moskale powstali, gdy wygłaszał toast, ale słysząc słowa stolnikowica, spojrzeli na siebie z wyrazem nieopisanego zdumienia, jak gdyby w ogóle nie wiedzieli, o czym mówi. Jedynie Radiszczew potakiwał. A przy okazji, kiedy znów usiedli, począł w pocie czoła zmiatać coraz większe porcje jadła.

– A cóż to jest owa wolność? – zapytał Izmajłow. – Cóż ona znaczy? Albo to jakowaś bogini pohańska? Niemiecka? Litewska?

– Wolność? To wolność – odrzekł nieco stropiony Dydyński. – Wolność jest szlachecka, polska. Oznacza swobodę, gdzie każdy człowiek samemu stanowi o swoim losie. Do tej pory wszystko zależało u was od woli jednego tyrana – miasta i ziemia, pole i zboże, woda i powietrze. Bez jego woli nie mogliście nawet pisnąć! Dymitr Iwanowicz wybawi was z niewoli po wsze czasy.

– Wasza wolność wam dobra, a nasza niewola nam – zahuczał Golicyn. – Albowiem wolność wasza, litewska, swawolą jest! U was możniejszy chudszego gnębi, wolno mu wziąć chudszemu majętność i samego zabić, a przez prawo wasze dochodząc sprawiedliwości, powlecze się z lat kilkanaście.

Tu pan Dydyński ugryzł się w język, aby nie wtrącić, iż jeśli szablę ma się przy boku, można rzecz radykalnie przyśpieszyć, a rzeczy nierozwiązywalne rozplątać jednym cięciem, jak ów gordyjski węzeł.

– U nas najbolszy6 bojarzyn – kontynuował Golicyn – najchudszemu nic uczynić nie może, bo za pierwszą skargą car mnie od niego uwolni.

– I sam dla siebie wszystko zabierze – prychnął Dydyński. – Jak Iwan Groźny, co stworzył opryczninę i zagrabił własnym obywatelom połowę Księstwa Moskiewskiego!

– Jeśli sam car jaki mi bezprawie uczyni – mruknął Radiszczew na przekór Jackowi, który do tej chwili był święcie przekonany, że bojarzynka interesowała tylko i wyłącznie zawartość własnej misy – to jemu wolno jako Bohu, bo on karaje i żałuje.

Golicyn przeżegnał się na dźwięk carskiego imienia.

1 rus. – Biję czołem mojemu dobroczyńcy

2 rus. – nie znam otczestwa szlachetnego pana

3 rus. – Dobroczyńcy i chlebodawcy niewolnik czołem bije, kłaniam się stopom twoim, panie mój, wybacz me zuchwalstwo, zezwól na moją biedę

4 rus. – Biję

5 rus. – życzę

6 rus. – największy

Samozwaniec, tom 2

Подняться наверх