Читать книгу Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk - Jacek Łukawski - Страница 8

1. Ocalony

Оглавление

Strażnik pozwolił mu wejść bez poszturchiwania i kopniaków, co było miłą odmianą – jeśli oczywiście w śmierdzącej, zatęchłej celi cokolwiek można było określić mianem miłego. Tym razem jednak Arthornowi wydawało się, że wraca do przytulnego domu.

– No to wam się udało – mruknął strażnik, siłując się z zardzewiałym zamknięciem dyb. Jego wychudłe palce co chwilę ześlizgiwały się z przemokniętego zatrzasku i drużynnik zaczął się niepokoić, że tak go zostawi. W końcu skobel drgnął, co zachęciło mężczyznę do dalszej walki. Był chudy jak szczapa i wyraźnie osłabiony po jakiejś chorobie. – Ale gawiedź niezadowolona, żeście żywym ostali.

Dyby upadły z trzaskiem, a strażnik sięgnął po łańcuchy zwisające ze ściany. Odwrócił się nagle, uświadamiając sobie, że zostawił więźniowi wolne ręce, lecz Arthorn stał bez ruchu. Był zmęczony i oszołomiony, choć pewnie dałby radę powalić chorowitego chudzielca. Domyślał się jednak, że reszta strażników tylko na to czeka, by móc go bezkarnie zabić. Zakładali się przecież, jak długo wyżyje i na ile części go rozerwą, a teraz czekają na korytarzu zawiedzeni i żądni krwi. Nie zamierzał sprawić im przyjemności.

– Czterema końmi was mieli… – stęknął chudzielec, z trudem zakładając kajdany. – Ale by było juchy, co?

Arthorn nie odpowiedział.

– No to se siedźcie grzecznie. – Strażnik podrapał się pod pachą i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Jego kroki odbijały się echem w korytarzu, zlały z gderliwymi głosami, aż w końcu ucichły.

Drużynnik odetchnął z ulgą.

Wydawało mu się, że jest gotów na śmierć. Bez oporów dał się wyciągnąć z lochu i poprowadzić przez rozwrzeszczany tłum, który ciskał w niego czym popadnie. Bezrozumny motłoch pijany wizją krwi i cierpienia – rozrywki mętów i szumowin. Plunąłby na nich wszystkich i wyrżnął bez litości, gdyby tylko miał taką możliwość. Gdyby mógł cofnąć czas, nie tylko nie broniłby Carmennes przed atakiem Morrończyków, ale jeszcze sam stanąłby z nimi w jednym szeregu. Jednak gdy zakuty w dyby, brudny i śmierdzący kroczył przed siebie, pobrzękując łańcuchami, jedyne, na co mógł się zdobyć, to nadzieja, że nie krzyknie, że nie da skurwysynom satysfakcji. Że nie da jej Azure – królewskiej dziwce, która go zdradziła. Żałował, że poszedł z Dwargami i ją uratował, żałował, że nie zostawił jej w górach lub po prostu nie wyrzucił za burtę, gdy wracali łodzią płanetnika z latających wysp, a przede wszystkim żałował, że spełnił obietnicę i doprowadził ją do granic królestwa, gdzie odpłaciła mu zdradą.

Wyprowadzono go na odświętnie ozdobiony plac, na którym pod kolorowymi, furkoczącymi chorągwiami kłębiły się nieprzebrane tłumy. Szerokie schody zamykające agorę od północy pięły się ku podstawie pomnika królów, gdzie w cieniu ustawiono ociekającą złotem lożę koronacyjną. Księżniczka Azure wraz z lordem Aurissem spoglądali stamtąd na swych poddanych. Orszak koronacyjny prowadzony przez Arcywołchwa zatrzymał się w połowie drogi ku nim, by zgodnie z tradycją odmówić modlitwę za duchy przodków. Po obu stronach kolejne stopnie zajmowały zastępy żołnierzy. Ich wypolerowane szłomy i obnażone ostrza błyszczały irytująco. Może gdyby wszystko ułożyło się inaczej, to i on, Arthorn, stałby wśród nich? Dla niego jednak przewidziano inne miejsce.

U podnóża schodów, wystrojone w kropierze i pióra, stały cztery konie, wśród których dokazywała grupa kolorowo ubranych karłów. Pachołkowie trzymający zwierzęta za uzdy odganiali się od nich ku uciesze gawiedzi.

Kat sprawdzał nieśpiesznie łańcuchy. Pierwsze krople deszczu spadały na jego nienaturalnie szerokie barki i spływały wąwozami starych blizn. Uprzedzono go, że królowa ułaskawi skazańca, a konie są jedynie na pokaz, i opłacono hojnie, by należycie odegrał swoją rolę. Mimo to przeglądał uważnie każde ogniwo i klamrę, chcąc mieć pewność, że nie zawiodą. Znał się na swojej robocie i na kaprysach władców. Wolał być gotowy. Ożywione krzyki przyciągnęły jego uwagę. Odwrócił skrytą za żelazną maską twarz i chrząknął, widząc, że zaraz się zacznie przedstawienie.

Wychudły więzień uginał się pod ciężarem dybów, a mimo to starał się kroczyć pewnie, co wyglądało groteskowo. Kat dobrze znał ten drżący chód i obłąkańcze spojrzenie wyzierające spod tłustych, skołtunionych włosów. Chrapliwy oddech i drżenie, ale nie strachu. Nie, oni się nie bali, oni zawsze byli już pogodzeni z losem i dygotali z wysiłku, jaki wkładali w naiwną próbę pokazania tego światu.

Bardzo cenił taką postawę i mimowolnie czuł sympatię do więźniów, którzy stawali przed nim z tym wyjątkowym błyskiem w oku. Tacy nigdy nie robili problemów i nie utrudniali mu pracy. Nie szarpali się, nie próbowali uciekać ani nie błagali o litość. Robota z takimi skazańcami sprawiała mu prawdziwą przyjemność i teraz, patrząc na moknącego drużynnika, w głębi duszy marzył, aby królowa zmieniła zdanie i pozwoliła mu zaprezentować kunszt.

Stał bez ruchu, spoglądając na skazańca przez otwory maski i powstrzymując irytującą chęć podrapania się po szyi. Wiedział, że wszystkie oczy są w nich wpatrzone, więc taka chwila słabości licowałaby z powagą katowskiej profesji. Nie słuchał przemów ani wiwatów, nie zwracał uwagi na dźwięk trąb. Wyobrażał sobie napinające się łańcuchy, trzeszczenie stawów i pękanie ścięgien. Blednącą skórę i rozwarstwiane mięśnie. Konie ślizgałyby się na bruku, a tłum szalałby z zachwytu. Westchnął. To byłaby piękna egzekucja.

Szmer niezadowolenia wyrwał go z zadumy. Gawiedź nie kryła rozczarowania, choć ograniczała je do szeptów i pomruków. Kat jednak nie patrzył w jej stronę. Przyglądał się twarzy więźnia, na której zaciętość z wolna ustępowała miejsca lękliwej niepewności i z trudem maskowanemu zdumieniu. Powtarzane przez heroldów słowa królowej niosły się echem po placu. Skazaniec po raz pierwszy spojrzał w oczy katu, na co ten wzruszył ramionami. Udało ci się, wyroniu, a szkoda… Wkrótce patrzył, jak odprowadzają więźnia, a tłum wiwatuje, skupiony na tym, co działo się na schodach. Jeden z koni nasrał na nieostrożnego karła, co jednak uszło uwadze gawiedzi. Echo niosło wrzask uwielbienia. Niech żyją król i królowa! Kat odwrócił się i wolno ruszył do domu.

***

Na korytarzu rozbrzmiały okrzyki i załomotały podkute buty, a po chwili drzwi celi otwarły się ze zgrzytem. Do środka weszło dwóch żołnierzy, którzy bez słowa rzucili się na zaskoczonego Oflana.

– Nie musisz wstawać, Arthornie. – Azure ostrożnie stawiała stopy, by nie ubrudzić haftowanych trzewików. – A kogo tu mamy? – spytała, patrząc na przydeptaną twarz młodego gwardzisty. – Puśćcie go. Ja cię pamiętam – uśmiechnęła się, widząc, jak przerażony, chłopak próbuje nieporadnie oddać jej honory. – Zeznawałeś na korzyść więźnia. A teraz zakradasz się tu, by z nim spiskować?

– Pani, ja… – bąknął Oflan żałośnie.

– Daj spokój, królowo – mruknął Arthorn.

– To prośba czy rozkaz? – parsknęła.

– Prośba. – Skrzywił się.

– Brawo, drużynniku! A więc te kilka tygodni w kajdanach nauczyło cię moresu. Sama nie wiem… – Przewróciła oczami. – Może zechcesz mi podziękować za ocalenie ci życia? To byłoby miłe.

– Wymagasz, pani, zbyt wiele.

– Tak myślałam. Nadal uważasz… Jak to ująłeś? Zaraz… Ach, tak! Że nie warto dla mnie nawet splunąć, co? Nie odpowiadaj! – wycedziła, mrużąc oczy. – Nie waż się więcej odzywać niepytany. Nie waż się nawet unieść wzroku. Pamiętasz naszą rozmowę na statku? Nazwałeś mnie wtedy córką twojego króla.

– To było dawno – mruknął.

– Wasza Wysokość! – syknęła. – Teraz już „Wasza Wysokość” i nie zapominaj o tym, były drużynniku Arthornie. Wtedy, na statku, obraziłeś mnie tak wiele razy… Powiedziałam, że nie wiem, co z tobą począć, a ty drwiłeś, że pomyślę o tym, jak wrócimy. Pamiętasz?

– Nie… Wasza Wysokość.

– Trudno. – Wzruszyła ramionami. – W każdym razie przyszłam, aby ci osobiście przekazać, co zamierzam z tobą zrobić. Mimo wszystko wywiązałeś się z obietnicy i doprowadziłeś mnie cało do Wondettel, a więc nie mogłam pozwolić, by cię stracono. Martwy nie mógłbyś odpokutować swojej arogancji. – Uśmiechnęła się już bez złości. – W zamian spędzisz dwa lata na galerze. Nie przesłyszałeś się. Wzorem mego dziada Marlika pozwolę, by każdy skazaniec odpracował swe winy. Szczególnie, że jest ich tak wielu. – Westchnęła, zerkając na Oflana. – Poza tym Doreba padła i musimy wzmocnić wschodnią granicę. Wierzę, że twój mały przyjaciel już ci o tym doniósł, a jeśli nie… – zawahała się – to będziecie mieć dużo czasu, by sobie pogawędzić przy wiosłach.

– Chłopak nie jest niczemu winien, Wasza Wysokość – powiedział z naciskiem Arthorn. – Chciałaś mnie karać, więc…

– Jeśli uważasz, że jego wyrok ma jakiś związek z tobą, to się przeceniasz. – W jej oczach błysnęło rozbawienie. – To jeden ze zdrajców, którzy spiskowali przeciw mnie i próbowali przejąć władzę.

– Na bogów! – Oflan padł na kolana. – Pani, przysięgam, że… – urwał ogłuszony wprawnym ciosem.

– Wystąpił przeciw przyszłemu królowi Aurissowi – ciągnęła Azure, patrząc beznamiętnie, jak żołnierz, który uderzył chłopaka, pochyla się nad nim, by się upewnić, czy nie walnął zbyt mocno – i składał fałszywe zeznania przed radą. To wystarczy. Twój związek z nim mnie nie interesuje. Ma taką ładną buźkę, że pewnie zastąpił ci tę sukę z doliny… Kto wie, może przykują was obok siebie i dalej będziecie sobie mogli folgować.

– Garhard wierzył w ciebie, Wasza Wyokość – wyrzekł smutno Arthorn. – Dobrze, że nie dożył tej chwili, bo pękłoby mu serce.

– Zamknij się! – Postąpiła ku niemu z zaciśniętą pięścią, lecz rozmyśliła się i opuściła rękę. – Gdyby żył, musiałby gnić w celi obok – warknęła, choć głos jej się załamał. – Ariath zabrała go we właściwej chwili…

Chciała coś jeszcze dodać, lecz jej uwagę przykuło echo zbliżających się kroków. Zdyszany sługa potknął się o próg i z trudem utrzymał równowagę.

– Pani! Posel… poselstwo – wysapał, zginając się jak złamana gałąź.

– Ach, tak. – Azure klasnęła z zadowoleniem i spojrzała na więźnia. – Czas na mnie, były drużynniku Arthornie. Naprawdę miło było cię zobaczyć i, ach, byłabym zapomniała o najważniejszym, podziękować ci za dotrzymanie obietnicy. Wierzę, że rozumiesz, czemu ja nie mogłam dotrzymać swojej. No, bywaj!

Arthorn nie odpowiedział. Patrzył beznamiętnie, jak królowa opuszcza celę, a żołnierze wypychają w ślad za nią Oflana i zatrzaskują odrzwia. Słyszał ich oddalające się kroki.

Garhard nie żyje, Marcas również… Lepiej by było, gdyby Ariath zabrała i jego, Arthorna. Gdyby zginął z ręki kata albo, jeszcze lepiej, na krawędzi uskoku, gdzie dopadli ich ludzie Aurissa. W zamian zdechnie przykuty do wiosła, wspominając do ostatniego tchnienia martwych przyjaciół i Valescę zagubioną gdzieś za Martwicą. Westchnął, zanurzając się we wspomnieniach miodowych pukli pachnących słońcem, targanych wiatrem wśród łąk Asnal Talath. Niepokornych kosmyków, przez które spoglądały na niego szmaragdowe źrenice, by sięgać tam, gdzie zdawało mu się, że nic już nie ma. Mylił się i dziękował za to bogom, choć teraz… teraz byłoby lepiej, gdyby miał rację, a Valesca nie wypełniała jego myśli torturą tęsknoty. Do licha! Nie zamierzał się użalać nad własnym losem, choć mogło to stanowić zajmującą rozrywkę. W zamian próbował pomyśleć o nieszczęściu, jakie spotkało młodego Oflana. To był dobry chłopak, młody gwardzista, który przecież uratował mu życie. Arthorn pamiętał wzniesiony nad sobą topór Morrończyka. Pamiętał strach i bezsilność, jakie ogarnęły go, gdy żeleźce zataczały łuk, kierując się wprost w jego głowę, i pamiętał ulgę, gdy Oflan zdołał trafić sztychem pod ramię przeciwnika. Powinien teraz żałować losu, który zgotowała mu ta pieprzona suka. Mimowolnie napiął mięśnie, sycząc z bólu, gdy kajdany wbiły się w obtarte nadgarstki. Powinien żałować chłopaka i może, gdzieś w głębi serca, tak właśnie czuł, lecz żal był dobrze ukryty w bagnie obojętności. Na jego powierzchni unosiła się natomiast cienka warstwa zadowolenia, że będzie miał towarzysza niedoli i stronnika. Cóż, jest czas bohaterstwa i czas bycia samolubnym fiutem. Arthorn czuł, że dla niego, po raz kolejny, nadszedł ten drugi.

***

Król Auriss Frolgar Ingramash II odczekał, aż malarz opuści wzrok na płótno i dyskretnie zmienił pozycję, by ulżyć pośladkom. Okazały tron, na którym tkwił trzecią godzinę, bez wątpienia był dziełem sztuki, dowodem kunsztu i pietyzmu jakiegoś nieznanego artysty. Miał w sobie wszystko: szerokie siedzisko, monumentalne oparcie i pozłacane rzeźbienia zdobione drogimi kamieniami. Wszystko, o czym myślą ludzie, wyobrażając sobie tron pana i władcy. Wszystko, do czarta, poza wygodą i gustem. Trzecia godzina wolno przesypująca się w ogromnej klepsydrze. Trzecia godzina marzeń o siodle pod tyłkiem i zapachu końskiej sierści.

– Ekhm… – chrząknął wymownie malarz, a Auriss posłusznie oparł podbródek na dłoni. Auriss frasobliwy.

Wszystko było oczywiście pomysłem Azure – zarówno te koszmarne trony, które kazała przygotować dla nich obojga, jak i ten przeklęty portret. Król rozmyślający nad losem poddanych. Cóż za bzdura.

– Ekhm…

– Dość na dziś! – Stęknął Auriss, rozprostowując kości. Odpiął pelerynę i z niesmakiem upuścił na siedzisko. Położył na niej koronę, przygładził włosy i poprawił pas.

– Ależ, Wasza Królewska Mość! Królowa prosiła, byś… – Malarz umilkł, gdy we wzroku władcy dostrzegł stal kajdan i chłód lochu. Ukłonił się, czekając na reprymendę, lecz ta nie nastąpiła. Były lord minął go bez słowa.

Król Auriss Frolgar Ingramash II maszerował korytarzem coraz bardziej poirytowany speszonymi spojrzeniami, ukłonami i strachem malującym się na obliczach służby. Nawet towarzyszący mu gwardziści zdawali się co chwila zerkać z niepokojem w jego stronę. Teraz to twój zamek i twoi ludzie, powtarzała mu Azure, gdy leżeli wieczorami w alkowie. Dla Aurissa były to jednak puste słowa i gesty. Zbyt długo marzył o przejęciu władzy. Zbyt wiele lat planował zdobycie tronu Carmennes, by teraz nie czuć rozczarowania. Oto dziewczęce rozkapryszenie Azure zmieniło się niespodzianie w wyniosłość i butę. Bez wahania sięgnęła po należną jej koronę, spychając Aurissa w cień. Jakże przewrotna potrafi być łaska bogów! Wdrapał się na szczyt tylko po to, by stać się pionkiem we własnej grze.

Skręcił w boczny korytarz, ignorując salutujących gwardzistów. Odesłał większość przybocznych Morrończyków i otoczył się Wondettelczykami, by lud przyjął go jak swojego. Zaczął się ubierać tak, jak pragnęła Azure, i robić to, co uznawała za stosowne. Pozwolił, by owinęła go sobie wokół palca, i nawet świadomość premedytacji, z jaką się temu poddał, nie pozwalała stłumić wstydu. Ten cyrk kiedyś się skończy! – pomyślał, choć nie przyniosło mu to ulgi. Lord Auriss stał się królem Aurissem… marionetką. Jakże fascynujące doznanie!

Schody prowadziły w dół.

Wiedział, co powinien zrobić. Co każdy ambitny człowiek zrobiłby na jego miejscu. Przeczekać cierpliwie, uśpić czujność, a potem przejąć władzę. Jego myśli same podsuwały kolejne scenariusze. Kusiły potęgą i poczuciem spełnienia.

Strażnicy niepewnie zasalutowali, zdziwieni pojawieniem się króla. Minął ich bez słowa.

Mógł uknuć intrygę i usunąć królową z drogi. Mógł zagarnąć władzę dla siebie. Mógł – ta świadomość była wystarczająca, by tego nie robić. Westchnął. W jakiś niepojęty sposób Azure budziła w nim paraliżującą słabość. Odbierała rozsądek i trzeźwość, prowadziła na manowce. Za pierwszym razem, gdy uległ jej urokowi, obrócił w niwecz własne knowania i sojusz z Nife, jak gdyby były nic niewartą mrzonką. Potem, gdy się otrząsnął, znienawidził Azure, lecz to uczucie prysło w chwili, gdy znów spojrzała na niego bursztynem swych oczu. Ponownie uległ, ale nie zatracił się cały. Nie zatonął w słodyczy jej jasnej skóry i gorących ust, a jedynie nurzał się rozkosznie w malignie pożądania, świadom, że jest jeszcze zbyt słaby, by oprzeć się jej urokowi.

– Wasza Królewska Mość? – bąknął jeden ze strażników.

Auriss spojrzał na niego zaskoczony. Uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami celi, a otaczający go ludzie szepczą zaniepokojeni.

– Sam mam sobie otworzyć? – spytał przez zaciśnięte zęby.

Strażnik siłował się chwilę ze skoblem, nie mogąc zapanować nad drżeniem rąk, aż w końcu zawiasy jęknęły metalicznie.

– Chcę porozmawiać z więźniem w cztery oczy, więc wynoście się wszyscy. – Auriss obrzucił Wondettelczyków surowym spojrzeniem i nie czekając, aż korytarz opustoszeje, wkroczył w smród celi.

Potrzebował czasu, by się uodpornić na namiętność, która targała jego sercem. Zbudować mur, którego ta jędza nie będzie w stanie przebić, a potem osaczyć ją i zgnieść.

– To wyjątkowe uczucie, gdy idąc na pewną śmierć, powraca się żywym, nieprawdaż? – Przyglądał się więźniowi, który obudzony jego słowami, próbował otrząsnąć się z resztek ciężkiego snu.

– Auriss… – wychrypiał drużynnik.

– Istotnie – przykucnął, by nie zmuszać skazańca do bolesnego wykręcania głowy – choć od niedawna ludzie mają w zwyczaju dodawać słowo „król”. – Uśmiechnął się kwaśno. – W obecnej sytuacji jednakże możemy sobie pozwolić na ominięcie konwenansów, drużynniku Arthornie.

– Czego chcesz?

– Dopiero niedawno zrozumiałem, kim jesteś. Drużynnik Arthorn… Zaufany Garharda i człowiek, który w irytujący sposób potrafił komplikować moje plany. Ukradłeś miecz, węszyłeś, gdzie nie trzeba, powstrzymałeś wojsko Salabesha, zmuszając mnie do ucieczki. – Zaśmiał się cicho. – Uciekałem jak szczur, drużynniku, jak zwykły szczur… Moi ludzie od dawna mnie ostrzegali, że Garhard ma na podorędziu takiego drania, który może być mi wrzodem na tyłku. – Spochmurniał. – Wiesz, że on nie żyje, że spłonął w swej wieży, prawda?

– Zabiłeś go? – spytał drużynnik.

– Nie – zaprzeczył szybko król. – Nie zabiłem go, ale jestem winny, bo nie zdołałem ochronić. Nie dziw się, drużynniku. Garhard był moim przeciwnikiem, ale nie wrogiem. Szanowałem jego mądrość i trud. Był jedynym człowiekiem, o którym mogę to powiedzieć, i jedynym, któremu byłem to winien. Nie wymagam, abyś to zrozumiał. – Zmienił pozycję, dając ulgę ścierpniętej nodze. – Miałem wobec niego dług, którego nie zdążyłem spłacić. Liczę, że twoje życie będzie choć namiastką… Nie spieprz tego, drużynniku, i nie zdechnij w kajdanach.

– Nie rozumiem cię, Auriss.

– Nie musisz – odparł obojętnie król. – Nie zrobiłem tego dla ciebie, a dla niego.

– Kto go zabił?

– Nie mam pewności, lecz… Widziano żercę, gdy zakradał się do wieży.

– Mathonwa…

– Tak, Mathonwa. Myślano, że przybył do mnie, i dlatego zdołał bez przeszkód wejść na zamek.

– Mathonwa… – powtórzył Arthorn niemal bezgłośnie.

– To już nie jest mój sługa. Opuścił mnie. Prawdę mówiąc – Auriss mrugnął do więźnia – nie miałbym nic przeciwko, gdyby ktoś zarżnął go jak świnię. To zdrajca i morderca, szaleńczo pożądający miecza, który mu ukradłeś. Nie mam do ciebie o to pretensji, drużynniku. Chcę, abyś to wiedział. Wykonywałeś rozkazy, a gdyby ci się nie udało, ta żmija i tak pewnie nigdy by mi go nie oddała. Gdybyś nie pokrzyżował moich planów, zrobiłby to żerca… Tak, powinien zdechnąć.

– Dlaczego mi to mówisz?

– Miecz był jego obsesją, więc miejmy nadzieję, że nie wie, gdzie go zostawiłeś. – Auriss zignorował pytanie i się uśmiechnął. – Ja wiem, drużynniku, Azure mi powiedziała. Wiem o odległej dolinie zapomnianej przez czas. Wiem o niej, ale możesz być spokojny, bo ani miecz, ani ludzie, którzy tam żyją, nie są mi do niczego potrzebni. Z drugiej strony zbliżają się ciężkie czasy. – Podniósł się. – I choć mnie miecz nie interesuje, to królowa wydaje się wierzyć, że pomoże jej przetrwać nadchodzącą zawieruchę. Może jest jak Mathonwa? Może rodzi się w niej żądza?

– Ty…

– Pewnie zauważyłeś, że królowa jest podobna do swej matki? Myślę, że odziedziczyła po niej nie tylko charakter, ale i inne, bardziej… irytujące przymioty. Nie jestem pewien, nie znam się na czarach i urokach, ale wiem, że jeśli się uprze, to nawet ja jej nie powstrzymam. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.

– Dlaczego? – Drużynnik spoglądał badawczo na Morrończyka. – Czyżbyś w imię sympatii do Garharda zamierzał mnie uwolnić?

– Przeceniasz jej siłę – zaśmiał się Auriss. – Oszczędziłem ci życie, to wystarczy. Wierzę jednak – dodał, poważniejąc – że ktoś taki jak ty poradzi sobie z tą niefortunną sytuacją. Prędzej czy później, w ten czy w inny sposób… Nie chciałbym, abyś wtedy błądził.

– Chcesz, bym był twoim narzędziem?

– Wręcz przeciwnie. Nie chcę, byś był moim problemem.

– A jeśli to próżna nadzieja?

– Wtedy cię zabiję. – Wzruszył ramionami. – Z przykrością, lecz bez wahania.

– Łaskawy król Auriss – sarknął drużynnik.

– To, co ci powiedziałem, potraktuj jako przysługę oddaną Garhardowi i pamiętaj, że była to już ostatnia.

Zawiasy jęknęły, zagłuszone po chwili przez zgrzyt skobla. Kroki Aurissa umilkły, zostawiając po sobie wilgotny chłód.

Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk

Подняться наверх