Читать книгу Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk - Jacek Łukawski - Страница 9

2. Stukot kości

Оглавление

Nieboskłon zasnuły ciężkie chmury, zwiastując nadchodzący deszcz. Wiatr wciskał się pod łachmany, drażnił nozdrza wątłym smrodem rynsztoka. Monotonnie chrzęściły żarna. Dwóch piekarzy siedzących pod niewielkim zadaszeniem mieliło mąkę. Byli zbyt znudzeni, by przejmować się więźniami, którzy stali na dziedzińcu, drżąc z zimna i mrużąc odwykłe od blasku dnia oczy. Czyjś kaszel uzupełniał swym paskudnym brzmieniem muzykę młota uderzającego w kolejne ogniwa łańcucha. Żołnierze byli w większości młodzi i wyraźnie przejęci swoją rolą. Arthorn zerkał mimowolnie na czubek bełtu, którym jeden z gówniarzy wodził wciąż wzdłuż szpaleru skazańców. Jego dłoń drgała na spuście w rytm nuconej melodii. Tylko czekał na okazję, by strzelić. Tchórz lub morderca. Drużynnik skrzywił się, gdy kowal szarpnął łańcuchem. Przykuto jeszcze kilku, po czym popędzono ich bocznymi uliczkami do portu.

Czterdziestu wychudłych i zarośniętych obdartusów brzęczało łańcuchami, próbując utrzymać się na nogach i zmuszając do wysiłku odwykłe od pracy mięśnie. Arthorn ostrożnie stawiał zdrętwiałe stopy. Kilka tygodni w lochu wystarczyło, by taki marsz okazał się nie lada wyzwaniem, a ostatnim, na co miał ochotę, to zwichnąć lub skręcić kostkę. Na galerze co prawda nie nogi będą najważniejsze, lecz w głębi ducha miał nadzieję, że prędzej czy później, znajdzie sposobność, aby zrobić z nich właściwy użytek. Pierw jednak musiał odzyskać sprawność i zorientować się w sytuacji. Już na dziedzińcu uważnie zlustrował pozostałych. Wbrew nadziejom grupa składała się głównie z rzezimieszków i złodziei. Jeden, może dwóch ludzi mogło być żołnierzami lub gwardzistami, a to zbyt mało, aby plan, który tlił się w jego głowie, miał szanse powodzenia.

***

Garick miał trzynaście lat, rude włosy i policzki pełne dziobów, które nadawały mu wyglądu prawdziwego miejskiego drania. Bardzo mu zresztą pasowały, jako że parał się właśnie oszustwem i kradzieżą. W tej chwili nie zajmował się wszakże żadną z tych rzeczy. Stanął na progu rudery, poprawiając sznurek trzymający portki, i z zainteresowaniem obserwował korowód więźniów, których strażnicy prowadzili do portu. Przeszło mu przez myśl, że i jego mogliby w ten sposób prowadzić, gdyby nie był tak sprytny i cwany… O tak, Garick znany był z tego, że potrafił wyczuć zbliżających się strażników miejskich, zanim ci zdołali pojawić się w polu widzenia, jak również z tego, że mało kto wygrywał z nim w kości. Po prawdzie to wygrywali tylko ci, którym Garick pozwalał, ale było to jego słodką tajemnicą. Jeden ze skazańców przewrócił się, pociągając za sobą dwóch innych. Wleczono ich chwilę rynsztokiem, nim strażnicy zatrzymali pozostałych. Ponaglani kopniakami więźniowie podnieśli się i wkrótce korowód zniknął w kolejnym zaułku. Garick splunął z pogardą, podrapał się po jajach i cofnął w wilgotny korytarz, do izby, gdzie na stercie starej słomy leżała piegowata Loset… a może Latet? Wiedział, że nie jest to jej prawdziwe imię, ale miał to gdzieś. Była brzydka, śmierdziała potem i brudem, ale za przełamany grosz szeroko rozchylała nogi. Garicka nic więcej nie interesowało. Przynajmniej przez najbliższy czas, bo potem zamierzał trochę zarobić, nim zapadnie noc.

Na Brudnym Rynku wciąż było tłoczno. Garick wdrapał się na beczkę stojącą na rogu i czujnie zlustrował okolicę. Dopiero gdy się upewnił, że nigdzie nie widać żadnego z chłopaków śliskiego Nila ani hełmów strażników zlazł i zanurkował w gwar. Rynek z jednej strony był zamknięty wysokim murem, z pozostałych otoczony obdartymi kamienicami. Stanowił centralny punkt starej i cieszącej się złą sławą dzielnicy. Nie docierali tu miejscy sprzątacze, lecz nie tylko dlatego nazywano go brudnym. Gdzie straż miejska zaglądała niechętnie i rzadko, tam kwitły szemrane sprawy. Na Brudnym Rynku swych właścicieli zmieniały towary i zwierzęta, o których pochodzenie nikt nie pytał. Tu można było zastawić dom albo sprzedać dzieci za kilka srebrnych monet. Wynająć draba lub dziwkę, a także stracić ostatni grosz i życie. Tu też rudy trzynastolatek bez przeszkód mógł naciągać naiwnych na grę w kości.

– Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może! – Szeroka deska zgrzytnęła o skrzynię. Po chwili zaterkotały po niej kości. – Ludzie, ludzie, zwariowałem!

– Znów drzeć ryj przylazłeś?

– Klientów ci naganiam, gruba świnio! – Garick wysunął wyzywająco szczękę i rozłożył chude ramiona.

– Patrzcie go, jaki zadziorny – roześmiał się lichwiarz, aż zatrzęsły mu się oba podbródki. – No już dobrze, dobrze, naganiasz, a jakże… – Otarł czoło kawałkiem szmatki. Choć było chłodno, jego czoło co rusz pokrywało się kroplami potu. Nalał sobie wina i skinął na chłopaka. – Chodź, napij się, żebyś miał siłę. Za wspólne interesy!

– No! – Młody chwycił drewniany kubek i opróżnił go duszkiem. Był zadowolony, że lichwiarz miał tego dnia dobry humor i nie przegonił go za tę buńczuczność. Obaj dobrze wiedzieli, że jest ona na pokaz dla tych, którzy nadstawialiby uszu. W brudnych zaułkach liczyło się tylko prawo silniejszego, a Garick starał się, jak mógł, by za takiego go uważano.

– Każdy wygrać może! – krzyknął, rzucając kośćmi. Kilkoro oczu obserwowało, jak podskakują po desce.

– Wyście wygrali – rzekł markotnie rudzielec, wręczając pół grosza bezzębnemu starcowi – a wyście przegrali. – Zwinnie zgarnął monety dwóch pozostałych.

Garick miał z lichwiarzem umowę. Bliskość grubasa, a raczej jego ochroniarzy, zapewniała mu względny spokój i możliwość zarabiania bez obawy, że ktoś spróbuje wycofać się z zakładu. W zamian dawał umówione znaki, gdy czuł, że któryś z proszących o pożyczkę będzie próbował oszukać lichwiarza. Czasem pojawiali się naiwni, którzy wierzyli, że uda im się opuścić miasto, nie spłaciwszy długu. Garick potrafił to ocenić. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, gdy ktoś miał złe intencje. Ostrzegał.

– Osso wam sprzyja, dziaduniu, znów pół grosza dla was! – zawołał donośnie, by przyciągnąć kolejnych graczy. – I wam, panie, ho, ho! – rzucił pół grosza brodaczowi, który przegrał ich już cztery i zamierzał odejść. – Wybieramy, obstawiamy, zaraz kości pójdą w ruch!

Głos w głowie Garicka ostrzegał go też przed niebezpieczeństwem. Pozwalał omijać strażników, podejrzane zaułki i wymykać się Nilowi, który pobierał haracz od każdego dzieciaka w okolicy. Każdego poza Garickiem.

– Kości są kantowane – burknął szpakowaty typ, gdy stracił talara.

– Niech mnie Estal gromem zdzieli, jeśli prawdę mówicie! – Chłopak uderzył się w pierś. – Jak wam co śmierdzi, to swoje dajcie, nimi zagramy.

– Nooo? – Sękata dłoń znalazła się blisko zatkniętej za pas pałki. Barczysty najemnik postąpił krok ku szpakowatemu, który nerwowo przełknął ślinę.

– E… – Omiótł wzrokiem otaczających go mężczyzn i widząc, że jest w swych podejrzeniach odosobniony, mruknął: – Wydawało mi się.

– Coście, panie, mówili? – zainteresował się Garick.

– Że kości są w porządku!

– Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Ludzie! Ludzie! Każdy wygrać może!

***

Arcywołchw kroczył korytarzem, co jakiś czas nerwowo oglądając się za siebie. Podkrążone oczy nie były jedynym piętnem, jakie odcisnęły na nim nieprzespane noce.

– Królowa was oczekuje. – Prowadzący go sługa skłonił się, wskazując drzwi.

– Tak, tak – wymamrotał półprzytomnie. Wygładził szatę i minąwszy marsowe oblicza gwardzistów, wkroczył do sali.

– Borfard el Pherdugo Arcywołchw Wondettel, o pani! – krzyknął szambelan, gdy tylko noga Borfarda przestąpiła próg.

– Borfard spóźniony! – Azure obrzuciła go wymownym spojrzeniem. – Zbliż się, kapłanie, i wyjaw, cóż za ważkie sprawy nie pozwoliły ci przybyć o czasie.

– Wybacz, pani.

Pochylił głowę i dyskretnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Alabastrowe biurko, przy którym przyjmował go Garhard, zniknęło zastąpione złotym tronem umieszczonym na podwyższeniu. Haftowane zasłony zdjęto ze ściany, na której nieco żywszym kolorem draperii rysował się kontur. Puste miejsce po starej mapie.

– Wybaczam. – Machnęła dłonią, spoglądając na pergamin, który rozwinął przed nią sługa. – Podejdź, Borfardzie, i pomóż mi wybrać tron dla króla.

– Kolejny, o pani?

– Tak, Borfardzie – przytaknęła z rozbawieniem. – Stanie tu, obok mojego. Nie wypada, by król na tym samym tronie przyjmował poselstwa i własnych poddanych. Obcy muszą widzieć siłę i potęgę i przed nią drżeć. Popatrz. – Wskazała rycinę przedstawiającą monumentalne siedzisko.

– Czy to… – Chrząknął Arcywołchw – Czy to są miecze, o pani?

– Zgadza się.

– Dużo mieczy…

– Bardzo dużo, Borfardzie.

– Czy… – zawahał się i oblizał wargi. – Czy jesteś pewna, o pani, że królowi… że królowi będzie wygodnie?

– Boisz się, że któryś wbije mu się w zad? – Spojrzała mu prosto w oczy.

– Ja, pani…

– Kpię z ciebie – parsknęła rozbawiona. – Oczywiście, że tylko głupiec by coś takiego chciał postawić w sali tronowej. Nie, nie, Borfardzie, to tylko szalona wizja naszego niepoważnego artysty. Chciał, by ludzie drżeli ze strachu na sam widok tego fotela, ale umknęło mu, że ktoś musiałby go nieustannie czyścić z rdzy. Nie pomyślał też o tyłku króla. – Mrugnęła porozumiewawczo.

– Może poduszka… – Zmarszczył czoło Arcywołchw.

– Na tronie z mieczów wyglądałaby niezwykle groźnie, nieprawdaż?

Kapłan spuścił wzrok.

– Nie! – Gestem odprawiła sługę. – Wszyscy mają drżeć przed naszymi mieczami w polu, a tu, w tej sali, muszą widzieć, że stać nas na wykucie wielu. Złoto i klejnoty. – Popukała dłonią w finezyjnie rzeźbiony podłokietnik. – Tak powinny wyglądać królewskie trony. Dużo złota i klejnotów. To zawsze robi wrażenie. Zgodzisz się ze mną?

– Tak, pani – przytaknął skwapliwie.

– Wspaniale! – Klasnęła w dłonie. – Wszyscy wyjść!

Gdy zostali sami, przyjrzała się badawczo Arcywołchwowi.

– Wyglądasz na zmęczonego – rzekła. – Czyżbyś źle sypiał?

– Jest nieco… problemów w świątyni. Chciałbym…

– O tym później. Wezwałam cię, ponieważ potrzebuję uczonego w mowie, a jednocześnie rozważnego żercy. Takiego, za którego poręczysz własną głową. – Bezwiednie zaczęła bawić się włosami. – Wyruszy w daleką drogę z poselstwem. Tuzin ludzi, może dwa, i on razem z nimi. To bardzo ważne poselstwo. – Nawijała kosmyk na palec i pozwalała, by powoli się z niego zsuwał.

– Rozumiem, niezwłocznie przyślę ci kogoś takiego. – Borfard usilnie starał się wydobyć z pamięci imię choć jednego kapłana, za którego mógłby ręczyć.

– Tego właśnie oczekuję. Wyślę poselstwo za Martwicę i dalej, by przekroczyło Smocze Góry i zaniosło moje słowa wprost na dwór Nife.

– Nife? – spytał ostrożnie.

– To potęga, która padła do mych stóp, błagając o pokój. – Uniosła dumnie czoło. – Musi wiedzieć, że dotrzymam słowa. Poza tym, drogi Borfardzie, trzeba będzie wytyczyć szlak kupiecki i podzielić tereny Górnej Krainy. Martwica je uwalnia, jeśli już nie uwolniła. Nie możemy pozwolić, by leżały odłogiem. Wondettel je odzyska, jesteśmy to winni naszym dziadom. – Wymownie przyłożyła palce do skroni. – Ja jestem im to winna. Odzyskamy Górną Krainę, a przynajmniej jej część. Nife jest potężnym sojusznikiem, z którym podzielimy się ziemią, i w ten sposób raz na zawsze położymy kres zaszłościom. Pokój, Borfardzie, pokój, handel i wiele więcej.

– A Doreba? – spytał cicho.

– Odzyskamy ją i odbudujemy – odparła z naciskiem.

– Nie wątpię, Wasza Wysokość, lecz proszę wybaczyć śmiałość: kto… – przełknął nerwowo ślinę – kto odważył się ją zaatakować?

– Arcywołchw powinien wiedzieć takie rzeczy – prychnęła. – Nie pytałeś bogów?

– Bogowie mają ważniejsze sprawy – odparł cierpko. – Zgrzeszyłbym, pytając ich o to.

– Istotnie, zgrzeszyłbyś. A więc Dorebę zniszczyły złe czary.

– Nife?

– Z pewnością nie, Arcywołchwie. – Wstrząsnął nim chłód jej słów. – Może to morrońska zdrada, a może siła, której jeszcze nie znamy. Ktokolwiek to był, zapłaci za swą śmiałość.

– Oczywiście. – Kapłan pokłonił się chwiejnie. Zmęczenie rozlewało się po jego członkach i ściskało skronie, odbierając trzeźwość myślenia. Musiał toczyć walkę o każdą myśl i czuł, że powoli ją przegrywa. Marzył, by królowa pozwoliła mu wreszcie odejść.

– Czy trawi cię jakaś choroba? – Przyjrzała mu się z niezadowoleniem.

– Nie, pani, to tylko zmęczenie. Jest kilka…

– Nie życzę sobie oglądać cię więcej w takim stanie – rzekła dobitnie. – Przyślij mi czym prędzej żercę, który nie zawiedzie moich oczekiwań. Chcę również, by wasze umiejętności wsparły wojsko, gdy nadejdzie potrzeba. Dość już tych kpin z kapłaństwa. Sto pięćdziesiąt lat strachu wystarczy, zgodzisz się ze mną, Borfardzie?

Arcywołchw nerwowo przełknął ślinę.

– Namiestnik, pani…

– Ach, właśnie! – uśmiechnęła się niemiło. – Liczę, że wszelkie wydane przez niego rozkazy zostały już odwołane.

– Tak, Wasza Wysokość – odparł odruchowo. Dopiero po chwili zebrał się na odwagę, by powiedzieć cicho: – To znaczy nie… Nie wszystkie można było odwołać.

– Borfardzie el Pherdugo. – Pochyliła się ku niemu. – Czy pismo z moją pieczęcią do ciebie dotarło? Nie, nie musisz potakiwać, wiem, że tak, bo niósł je mój posłaniec, do czarta!

– Pani…

– Milcz! – krzyknęła. – Wydałam ci polecenie, a ty śmiałeś go nie wykonać? Czy to zdrada? – Jej pierś unosiła się w rytm szybkiego oddechu. – Kpisz sobie ze mnie? O nie, Pherdugo, niedoczekanie twoje! Wynoś się stąd i zrób wszystko, co ci kazałam.

Odwrócił się, pobladły, i ruszył ku drzwiom. Zanadto był porażony tym nagłym wybuchem, by zrobić cokolwiek innego. Oto on, Arcywołchw Wondettel, który osobiście nakładał koronę na głowy królewskiej pary i błogosławił ją mocą nadaną przez bogów, teraz był przeganiany jak pies.

– Masz czas do świtu, kapłanie! – zawołała w ślad za nim.

Minął strażników i ruszył do wyjścia, odprowadzany przez ciężkie spojrzenia służby. Mężczyźni i kobiety kąsali go wzrokiem, nie umiejąc ukryć zadowolenia, że oto poniżono kogoś tak znamienitego. Jak łajno – pomyślał i uniósł dumnie głowę.

***

Garick nie pamiętał, czy kiedykolwiek był czas, gdy nie słyszał głosu w swojej głowie. Ciche mruczenie zmieniało się w syki lub chrząknięcia za każdym razem, gdy uznało, że musi zwrócić jego uwagę. Szybko nauczył się, co oznaczają poszczególne dźwięki i jak z nich korzystać. Nie zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje, ale wierzył, że dzięki głosowi kiedyś zostanie królem zaułków, a tacy jak śliski Nil czy nawet lichwiarz będą mu się kłaniać i płacić haracz. Wierzył, że to tylko kwestia czasu. Szczęśliwy Garick, jak nazywała go jedna z młodych dziwek, którą obronił kiedyś przed krewkim klientem. Szczęśliwy Garick, któremu jakaś siła podpowiadała, które kości obstawiać i których zaułków unikać. Szczęśliwy Garick, który biegł teraz wzdłuż rynsztoka, omdlewając z przerażenia. Wycie w głowie paraliżowało myśli i rozsadzało czaszkę swym demonicznym vibrato.

Potknął się, upadł i znów zerwał do biegu. Palący ból szarpał każdym mięśniem, odbierał dech. Garick uciekał, choć nikt nie podążał jego śladem. Uciekał, choć wiedział już, że nie zdoła.

Desperacko cisnął za siebie sakiewkę. Monety potoczyły się po kamieniach i utonęły w szlamie.

– Nieee! – wycharczał. Czarne plamy tańczyły mu przed oczami jak wielkie ćmy. Stracił równowagę, odbił się od ściany i przewrócił. – Nie, nie, nie! – powtarzał, próbując się podźwignąć. Jakaś siła uniosła go w powietrze. Zimno stali szarpnęło krtanią. Upadł bezwładnie, telepiąc się ze strachu. Głos w głowie odpływał, pozwalając, by w uszy chłopca wpełzł charkliwy bulgot. Garick widział mokry bruk i błoto, na które opadło kilka suchych płatków tojadu. Czerwona strużka omijała je w drodze do rynsztoka. Zamknął oczy i już nie otworzył. Wkrótce potem zaczął padać deszcz.

Kraina Martwej Ziemi. Tom 3. Pieśń i krzyk

Подняться наверх