Читать книгу DJ Wika. Jest moc! - Jakub Jabłonka - Страница 6

Оглавление

Program „Mam Talent!” w TVN, sobota, 12 października 2013 r.

Blask świateł, okrzyki publiczności, kamery szybują nad głowami! Miliony ludzi przed telewizorami. Rozpoczyna się jeden z najchętniej oglądanych show w Polsce. Emocje sięgają zenitu.

Za kulisami zgrabna, wysportowana starsza pani z bujną fryzurą, ubrana w czerwone spodnie i T-shirt. Obok niej uwielbiany przez widzów Marcin Prokop.

Marcin Prokop: Oto uduchowiona, upoetyczniona osoba… porwie do tańca całą Polskę. Będzie to najgorętsza disco-babcia w kosmosie!

Starsza pani w butach na wysokich obcasach śmiałym krokiem wkracza na scenę. Podchodzi do konsoli z mikserem. Widownia szaleje. Jurorzy nie kryją zaskoczenia.

Robert Kozyra: Dobry wieczór.

DJ Wika: Dobry wieczór.

Robert Kozyra: Jak pani na imię?

DJ Wika: Piękne mam imię – Wirginia, albo Wika.

Robert Kozyra: Co pani robi na co dzień?

DJ Wika: Na co dzień słucham muzyki, głaszczę koty, dużo czytam.

Robert Kozyra: Jaki ma pani talent?

DJ Wika: Sądzę, że ja talentu nie mam, ja mam odwagę.

Cha cha!!! – śmiechem reaguje Agnieszka Chylińska.

Publiczność rozgrzana już do białości.

Marcin Prokop: Mamy DJ Wikę i nie zawahamy się jej użyć!

Występ. Wszystkie kamery kierują się najpierw na dłonie operujące pokrętłami miksera. Głośne bity stawiają na nogi. Jurorzy nie wytrzymują – Małgorzata Foremniak z Robertem Kozyrą tanecznym krokiem wbiegają na scenę. Uśmiechnięta od ucha do ucha Agnieszka Chylińska buja się do rytmu przy stole. Zewsząd tryska radość. Przy kolejnych dźwiękach pulsującego reggae na scenie tańczy już kilka osób. W pewnej chwili Małgorzata Foremniak spontanicznie przytula didżejkę. Tego się nikt nie spodziewał. Trudno złapać oddech.

Małgorzata Foremniak: Nieważna jest data, ważny jest otwarty umysł. To jest największa zaleta. A pani jest tego absolutnym przykładem. Brawo! Jestem na tak!

DJ Wika: Dziękuje bardzo.

Agnieszka Chylińska: Brawo! Ja powiem tak – jestem na tak, jak najbardziej! Robert?”.

Robert Kozyra: Jestem na tak!.


Skąd w Pani taki odjazd?

Naprawdę myślicie, że pielgrzymki i kościół to jedyne rozrywki starszych ludzi? Zapewniam Was, że jest miejsce dla babć tradycyjnych i odlotowych. Mam nadzieję, że tych drugich będzie przybywać.

Fantazję odziedziczyłam po tatusiu, a muzykalność pewnie po dziadku. Jedno z moich najwcześniejszych i ulubionych wspomnień jest związane właśnie z fantazją taty. Mieszkaliśmy wtedy w Pikieliszkach, bo ojciec przez chwilę administrował majątkiem marszałka Józefa Piłsudskiego. Pamiętam dużą kuchnię, w której było zawsze kilka młodych dziewcząt. Ojciec chciał im się przypodobać i któregoś dnia wjechał do kuchni na koniu. To był wielki rumak i hen, wysoko, tata w czarnych oficerkach, bryczesach i białym mundurze. Wyglądał bardzo elegancko. Panny piszczały z radości, poklepywały konia i karmiły go kostkami cukru. Ja też biegałam dookoła z radosnym piskiem. Wtedy tato zwinnym ruchem podciągnął mnie do góry i posadził przed sobą na koniu. Czułam się jak księżniczka, po którą właśnie przybył mężczyzna jej życia.

Jednak nie zawsze było tak sielankowo. Historia taty ma tragiczny początek w rodzinnym majątku pod Wilnem. Jako mały chłopiec widział egzekucję swojego ojca. Bolszewicy przywiązali dziadka do fontanny pośrodku podwórka i podpalili. Babkę zmusili, by na to wszystko patrzyła, razem z dzieckiem. Po tym wydarzeniu babcia trafiła do szpitala i już nigdy nie wyleczyła się z głębokiej depresji. Ojciec natomiast znalazł się w wojskowym domu dziecka. Po latach udało mu się ukończyć studia rolnicze i wyjść na ludzi.

Z kolei drugi dziadek – ojciec mojej mamy – żył muzyką, była nieodłącznym elementem jego życia. Wieczorami urządzał w domu małe koncerty: grał na akordeonie, jego synowie – na skrzypcach i bałałajce, ja – na cymbałkach, a mama z ciocią śpiewały. Dzięki tej edukacji muzycznej po latach trafiłam do szkolnego chóru i uczyłam się grać na pianinie. A dziś jestem didżejką.

Ten dziadek był zawodowym muzykiem?

A skąd! Był kolejarzem, mieszkał na stacji w Podświlu (obecnie teren Białorusi). Kolejarz przed wojną to autorytet. Wtedy pociągi jeździły tak punktualnie, że można było według nich regulować zegarki. Ale największą pasją dziadka była muzyka, grywał na weselach w okolicy, więc wszyscy go znali. I bardzo szanowali, bo był cudownym i światłym człowiekiem, przy tym niezwykle przystojnym i eleganckim mężczyzną – miał siwą bródkę, cudownie pachniał. Bardzo też kochał konie, co go później zbliżyło z moim ojcem.

Niestety, dość wcześnie owdowiał. Pierwsza żona zmarła podczas porodu, zostawiając go z dwójką dzieci. Ten pechowy scenariusz powtarzał się – jego dwie kolejne żony również zmarły podczas porodów. W tamtych czasach zdarzało się to zresztą bardzo często. Ale te tragedie nie złamały dziadka, miał dużo empatii i siły, potrafił zadbać o siebie i dom. Musiał wychować siedmioro dzieci – pięć córek i dwóch synów. Starsze opiekowały się młodszymi.

Mama często wspominała dom rodzinny. Obraz, jaki pozostał w mojej pamięci, to splot jej opowieści i nikłych migawek z dzieciństwa. U dziadka zawsze panował idealny porządek, lśniły białe podłogi, na których układano niebieskie chodniczki. Na ścianach wisiały instrumenty muzyczne. Pamiętam też piec, na którym spałam, na wyprawionych baranich skórach. Dom otaczał piękny ogród i sad.

Dziadek posłał moją mamę do szkoły gospodarstwa domowego w Lidzie. Tam uczono dziewczęta, jak prowadzić dom i dbać o rodzinę. Były lekcje haftu, szycia, pieczenia, podawania do stołu. Te umiejętności później bardzo się mamie przydały.


Międzypokoleniowa potańcówka zorganizowana przez Ratusz w Kielcach, rynek, 23 lipca 2015 r.

Ciepły, słoneczny dzień, jak przystało na środek lata. Kielecki rynek pełen ludzi w różnym wieku. Wszystkie ławeczki zajęte. W ogródkach restauracji przyklejonych do kamienic również brakuje miejsc. Wyczuwa się ogromne wyczekiwanie, co też ta starsza pani nam tu zaprezentuje. Pośrodku placu stół mikserski. Za stołem pojawia się didżejka. Biała koszulka, czerwone wąskie spodnie, bransoletka na prawym nadgarstku, skromny naszyjnik. Włosy ułożone jakby przed chwilą wyszła od fryzjera. Delikatny, ładny makijaż.

DJ Wika bierze mikrofon i zwraca się do publiczności: „Przyjemnej zabawy! Jednocześnie gratuluję Wam tak wspaniałych opiekunów, organizatorów i wojewody, jakich macie w Kielcach”.

Oklaski…

DJ Wika: Życzę Wam dalszych sukcesów, wyjątkowych wzruszeń na imprezach. Pragnę Wam też powiedzieć, że chcę być dla Was takim „przekazem” i inspiracją, pokazać, że wiek nie przeszkadza w spełnianiu marzeniach. Jeżeli człowiek ma marzenia i chęć do życia, to nawet w wieku stu lat może coś robić, oczywiście, jeśli jest sprawny. A żeby być sprawnym, trzeba mieć zaprawę! A żeby mieć zaprawę, nie wolno się lenić! Trzeba być aktywnym, czynnym i nie myśleć o tym, że czas ucieka, tylko o tym, co ja będę robić jutro, jak sobie zagospodaruję kolejny dzień życia. To bardzo ważne. Nie cofać się do przeszłości, nie wspominać tego, co nam się nie udało, ale wierzyć, że teraz nam się uda! I tego Wam życzę! Niech metryka Was nie przystopuje, tylko marzenia inspirują. Bo, jak widzicie, można je realizować!

Oklaski, gwizdy i okrzyki.

DJ Wika: A teraz, moi kochani, ponieważ, no… mój partner gdzieś się zapodział – zarecytuję Wam krótki wierszyk, a potem już zaczynamy tańczyć! Moi kochani, jeżeli się martwię, to czasami tylko…

Nie mogę zmrużyć oka, martwi mnie problem

Czy w tym wieku mogę się jeszcze zakochać?

No właśnie! – dorzuca Wika.

Aplauz publiczności. Ludzi jest coraz więcej. Zataczają krąg wokół przemawiającej didżejki. Uśmiechnięta Wika swobodnie chodzi pomiędzy nimi, jedną ręką gestykuluje, w drugiej trzyma mikrofon.

DJ Wika:

Tak półprzytomnie spojrzeć na życie

Nie przewidywać końca

Ze srebrnych włosów mojego mężczyzny

zdmuchiwać promyki słońca.

I w jego dłoniach zmieścić się cała

I zamknąć się w jego ramionach

Serce przy sercu przeszyte strzałą

Złączone kaprysem amora.

Aplauz i oklaski!

DJ Wika:

A czemuż by nie?

Wszak miłość nie ma wieku

Jeżeli chcesz być szczęśliwy

Zakochaj się człowieku.

Aplauz i oklaski!

DJ Wika: A więc, moi kochani… Kochajmy życie! Kochajmy ludzi! Kochajmy przyrodę! Szanujmy siebie, każdy dzień jest dla nas szczęściem i radością. I tego Wam życzę. A młodym życzę, żeby popatrzyli na starsze pokolenia z sympatią. Bo też będziecie starsi. A my nie będziemy już młodsi. Będziecie seniorami i popatrzcie, że można być seniorem czynnym, aktywnym, zdrowym, pięknym i młodym duchem! I tego Wam życzę. A teraz, moi kochani, zapraszam na parkiet. Pierwsza melodia będzie integracyjna! Zadedykujemy ją pani wojewodzie! Kochani, z najlepszymi życzeniami, to jest piękny walc, który wspólnie zaśpiewamy i zatańczymy. Bardzo proszę seniorów o włączenie się, bo w klubach ją śpiewacie i przy niej tańczycie. Niech cały rynek roztańczony będzie! Zapraszam!


Jak poznali się Pani rodzice?

Tato zawsze mówił, że to była miłość od pierwszego wejrzenia! A było tak: Tego dnia rozpoczynały się wakacje. Mama właśnie skończyła szkołę w Lidzie i wracała dumna do domu z dyplomem. Z tej okazji była odświętnie ubrana. Po czułym powitaniu z dziadkiem na stacji kolejowej poszli razem na pocztę nadać jakiś list. Ojciec przejeżdżał akurat konno przez wieś. To był całkowity przypadek. Przyjechał w odwiedziny do znajomych, a że po drodze uwielbiał konno zwiedzać okolicę, los sprawił, że znalazł się w Podświlu. Jadąc przez wieś wypatrzył moją mamę. Wpadła mu w oko. Postanowił pojechać za nią. Pod pretekstem załatwienia czegoś na poczcie wszedł za nią do urzędu i normalnie rozpoczął podryw. Był skuteczny, ponieważ mama pozwoliła się odprowadzić do domu i nawet zaprosiła go na herbatę z konfiturami. Ojciec opowiadał o koniach, czym kupił sympatię dziadka. Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Pobrali się i wyjechali w okolice Wilna. Miłość musiała być owocna, ponieważ wkrótce pojawiłam się na świecie .

Wilno pamiętam słabo. Byłam wtedy mała, wkrótce zaczęła się wojna i trzeba było uciekać. Znaleźliśmy się na liście osób skazanych na zsyłkę. Na szczęście ktoś uprzedził o tym ojca. Ojciec był lubiany, co często pomagało mu w życiu. Jak przez mgłę przypominam sobie, że w popłochu palił portrety przodków, które wisiały w salonie. Żal było mi tych mundurów z szarfami i medalami, tych długich wąsów i admiralskiej elegancji, która biła z każdego obrazu.

Pierwszym etapem ucieczki był wyjazd do dziadka na wieś. To była długa i niebezpieczna podróż. Leżałam na wozie schowana w pierzynie. Rodzice bardzo bali się Rosjan, którzy co chwila sprawdzali nasze dokumenty. Cudem uniknęłam śmierci pod tą pierzyną, bo zdarzały się też kontrole szczegółowe, podczas których przekłuwano dobytek w poszukiwaniu zbiegów i kosztowności.

Synów dziadka od razu wcielono do rosyjskiej armii, jeden miał szesnaście lat, drugi – dwadzieścia. Niedaleko stacji Podświle były koszary. Pamiętam bombardowania, wszędzie wokół widziałam doły. Kiedyś jechaliśmy konno, zapamiętałam wraki samochodów, domy w ogniu, swąd palących się ciał, dym, koń często stawał dęba i dziadek mocno mnie trzymał, żebym nie spadła z siodła – do dziś przeżywam ten dramat wojny i strach.

Ale chyba już wtedy byłam dzieckiem o wielkiej wyobraźni. Wyobraźnia dawała mi schronienie. Miałam swój świat i swoje bajki. Lubiłam przebierać się za anioły, księżniczki. Miałam potrzebę duchowości. Bardzo brakowało mi kontaktu z innymi dziećmi. I może dzięki temu rozwinęła się we mnie wrażliwość i miłość do zwierząt, która trwa do dziś. Na wsi były tylko koty, ptaki i koń, z którym się zaprzyjaźniłam, nawet go całowałam i mówiłam do niego. To była dla mnie przeciwwaga dla strasznego świata, który nas wtedy otaczał.

Długo ukrywaliście się u dziadka?

Dokładnie nie pamiętam, wydaje mi się, że kilka miesięcy. Jednak przez cały czas poszukiwano nas i zdawaliśmy sobie sprawę z zagrożenia. Ojca już wtedy z nami nie było. Wpadał tylko na chwilę, w nocy, sprawdzał, czy żyjemy, i wracał do lasu. Za każdym razem, kiedy słyszałam jego przyciszony głos w sieni, myślałam, że wrócił na dobre i rano będziemy znowu razem. Ojciec nigdy potem nie opowiadał o tych czasach, ale prawdopodobnie zaangażował się w działalność konspiracyjną. Kiedyś wspominał o Czesławie Mackiewiczu, ojcu Marii Kaczyńskiej, więc może powinnam zainteresować się losami Żołnierzy Wyklętych, ale nie chcę rozgrzebywać tej historii. Tata pochodził z rodziny wojskowej, z tradycjami, tylko cudem uniknął zsyłki na Sybir. I choćby z tego względu nie mógł czuć się bezpieczny. Bardzo bał się fizycznego bólu, cierpienia. Sądzę, że nie zniósłby tortur i przesłuchiwań. Tego najbardziej się obawiał.


Po pewnym czasie u dziadka również zrobiło się niebezpiecznie. Musiałam z matką uciekać dalej. Trafiłyśmy do kryjówki u znajomych dziadka w Plissie. Pamiętam, jak siedziałyśmy za szafą, w ukryciu, nie można było nawet się odezwać. I ten ciągły strach, że nas złapią. Chowałyśmy się w piwnicy, miałam pomalowaną na czarno twarz, żeby nie było mnie widać. Bardzo się wtedy lękałam. Także o mamę, kiedy wychodziła coś dla nas załatwić. Bałam się zostać sama.

Kiedy Wileńszczyznę opuścili Rosjanie, wkroczyli Niemcy. Nadal trzeba było się chować, tym razem przed Niemcami. Pamiętam ich. Pamiętam też taki zabawny, jak mi się teraz zdaje, epizod, który zmienił moje podejście do Niemców. Niedaleko naszej kryjówki była rzeka, most i górka, z której zimą zjeżdżałam na sankach z innymi dziećmi. Kiedyś podczas zabawy dostałam w policzek drągiem z gwoździem, który przypadkowo wyskoczył spod jadących przede mną sanek. Krzyk był straszny. Krew lała się strumieniami. I pamiętam, że wtedy stało się coś niesamowitego – Niemcy pełniący wartę na moście od razu do mnie podbiegli i zanieśli do swojego lekarza, który bez pytania zszył ranę. Odwiedzał nas także w domu, przychodził z cukierkami i czekoladą do mojej mamy, zmieniał mi opatrunek, pięknie bandażował policzek. Mama była bardzo ładną kobietą. I samotną, wiec to mógł być dodatkowy powód jego odwiedzin. W każdym razie to było bardzo miłe.

Wtedy też przestałam bać się Niemców. Tak ich polubiłam, że jak już mi to wszystko się zagoiło, namawiałam inne dzieci i biegaliśmy na ten most, żeby zawołać: Heil Hitler! Niemcy uśmiechali się i dawali nam cukierki i czekoladki – wtedy takie smakołyki były nie do zdobycia. To nie było mądre, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Pamiętam jeszcze jeden epizod z Niemcami, kiedy wracałyśmy z mamą do Wilna. Szłyśmy peronem. Mama była elegancko ubrana. Akurat wjechał pociąg wiozący niemieckich żołnierzy. Cywile nie mogli do niego wsiadać, ale wojskowi otworzyli drzwi, zaprosili mamę i mnie do wagonu – pamiętam ich tytoniowy zapach, czekoladę, gorącą herbatę. Mama trochę znała niemiecki, więc podróż do Wilna była bardzo przyjemna.

W którym momencie tej wielkiej włóczęgi pojawiła się Polska?

Dopiero po wojnie. Miałam może siedem lat. Dzięki znajomościom dziadka udało się nam z mamą załapać na jeden z ostatnich transportów repatriacyjnych z Wilna do Torunia. Dołączyłyśmy do żydowskiej rodziny, która także uniknęła zsyłki – młode małżeństwo z bratem, który udawał męża mojej mamy. Bardzo chciałam, żeby mój ojciec był taki jak tamten mężczyzna. On nawet podkochiwał się w mamie i namawiał, żeby zostawiła ojca. Ale mama nie chciała o tym słyszeć.

Ta podróż była straszna. Jechaliśmy cały miesiąc w bydlęcym wagonie, w zimnie i strachu. W wagonie był mały piecyk – ciepłuszka. Mieliśmy suchary, które przygotował dziadek, trochę solonej słoniny i cebulę. Każdy zajmował swój kąt, wszyscy byli dla siebie życzliwi. Częstowali się ciepłą herbatą, dzielili sucharami, czasem ktoś grał na akordeonie i wszyscy śpiewali. W tym okropnym wagonie była też za kotarą dziura w podłodze, która miała służyć za toaletę, ale wszyscy załatwiali się pod pociągiem w trakcie postoju. Nie potrafiłam się do tego zmusić, bałam się, że pociąg ruszy i mnie rozjedzie.

Jak przywitał was Toruń?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

DJ Wika. Jest moc!

Подняться наверх