Читать книгу Kłamca 3. Ochłap sztandaru - Jakub Ćwiek - Страница 3

Sudan, współcześnie

Оглавление

– I to już? To wszystko? – nie dowierzał pan Czarnolaski. – O to całe te mecyje… Khem, o to tyle zachodu?

Przed nim na drewnianych paletach stał prosty kamienny sarkofag. Wykuty w pospolitym kamieniu, pozbawiony ornamentów nie prezentował się imponująco. Zwłaszcza dla kogoś, komu obiecano odkrycie nie mniejsze niż legendarny skarbiec króla Salomona.

Czarnolaski delikatnie przetarł spocone czoło – wciąż miał na nim rany po odparzeniach od skórzanego kapelusza – i podciągnął spodnie obciążone skórzanym biczem, który, wbrew materiałom źródłowym na temat archeologii zgłębionym przed wyjazdem, okazał się na wyprawie rozczarowująco nieprzydatny. Potem odwrócił się i posłał wciśniętemu w kąt namiotu szefowi ekspedycji najgniewniejsze ze swych spojrzeń.

– Co to, kurwa, właściwie jest, panie Wiesiu?

Archeolog wziął głęboki oddech. Był chudym, wysuszonym mężczyzną o uśmiechu jak z butelek denaturatu, a skórę na twarzy miał tak naciągniętą, że zdawała się trzeszczeć przy każdym grymasie. Z takim wyglądem musiał albo mówić przekonująco, szybko i składnie, albo zapomnieć o wszelkich grantach i sponsorach. Szczęśliwie profesor Wiesław Tutka z dobrą gadką nigdy nie miał problemów.

– To, panie Janie, sarkofag świętego Eustachego z drugiego wieku – powiedział, podchodząc i kładąc rękę na kamiennej płycie – zwanego Eustachym Rzymskim ze względu na miejsce pochodzenia. Zanim został katolickim świętym, nazywał się Placyd i był rzymskim żołnierzem odznaczającym się walecznością i odwagą. Cesarz za zasługi mianował go dowódcą legionu w Azji Mniejszej. Legenda mówi…

– …że odkrył jakieś wspaniałe skarby? Bo tak mi powiedziano, zawracając mi dupę tą sprawą. To odkrycie podobno ma wartość nie do przecenienia – przerwał mu Czarnolaski, drapiąc się po opasłym brzuchu. Krople potu wykwitały mu na górnej wardze i pod oczami. Jego nalane policzki przybrały różową barwę i wyglądał teraz jak gniewna wersja prosiaczka z amerykańskich kreskówek. – No więc gdzie jest ten skarb, hę? Nie musi być złoto. Może być Święty Graal, na przykład, albo inne tego typu cholerstwo.

Przejechał palcem po płycie i z obrzydzeniem przyjrzał się zabrudzonemu opuszkowi.

– Wpłaciłem na tę ekspedycję dwieście tysięcy dolarów, panie Wiesiu – dorzucił, wciąż zezując na palec. – Gdy powiedział mi pan, że coś odkrył, natychmiast wyczarterowałem samolot pomimo ważnego zebrania i faktu, że każdy dzień mojej nieobecności kosztuje firmę grube pieniądze. A pan mi tu, na miejscu, daje kamienną skrzynkę z umarlakiem?!

– Właściwie nawet nie daję – zawahał się archeolog, przebierając splecionymi palcami. – Przepisy władz Sudanu dotyczące wywozu zabytków są bardzo restrykcyjne i…

Umilkł pod ciężarem spojrzenia biznesmena.

Do namiotu zajrzało kilku studentów, ale gdy wyczuli aurę awantury i niemal widoczne wyładowania na linii wzroku obu mężczyzn, zaraz się wycofywali. Tutka nie miał im tego za złe. W końcu każdy z nich marzył o własnych wykopaliskach i grantach. A ich przyszłość zależała w tym względzie w równej mierze od ocen i opinii profesora, jak od dobrych relacji ze sponsorami, takimi jak Czarnolaski. W takim starciu mogli jedynie stracić.

Jednak dzięki ich pojawieniu się Tutka zdawał sobie sprawę, że nie mógł liczyć na nikogo prócz samego siebie i własnej głowy wypchanej po brzegi mitami, podaniami i zwykłymi ogniskowymi opowiastkami. Czasami miał wrażenie, że tych historii pozmyślanych przez wieki jest w jego pamięci więcej niż prawdziwej wiedzy. Zapychał nimi pamięć jak jego syn dysk komputera filmami o deskorokolowych trikach.

– Niech pan posłucha – podjął po namyśle. – Legenda mówi, że kiedyś podczas polowania Placyd trafił na jelenia, w którego porożu lśnił złotem krzyż Pański. To był moment nawrócenia i żołnierz od tej pory podążał drogą Chrystusa, mimo że tym samym stracił wszystkie obywatelskie przywileje. Był najemnym chłopem gdzieś w Egipcie, aż cesarz, nie radząc sobie z najazdami barbarzyńców, kazał go odszukać i znowu postawić na czele legionów. Placyd, już jako Eustachy, wrócił i, jak mówi legenda, wspomagany łaską odniósł wiele wielkich zwycięstw. W międzyczasie miał też objawienia, które zaowocowały ewangelią zaliczaną obecnie do apokryfów.

Podczas gdy archeolog mówił, Czarnolaski cały czas kiwał głową. Ledwie jednak Tutka skończył, na twarzy biznesmena znowu pojawił się ten sam co wcześniej grymas dziecka, któremu zakazano wyjść na podwórko.

– No i? – zapytał.

Profesor westchnął. Bóg mu świadkiem, że próbował powiedzieć prawdę i właśnie za jej pomocą przemówić do rozmówcy. Teraz nie pozostało już nic innego jak dobrze znany całemu światu nauki klasyczny blef pod sponsora.

– Istnieje spora szansa, że przy grobie Placyda znajdziemy wskazówki dotyczące miejsca ukrycia jego pokaźnego majątku – powiedział jednym tchem i wykrzywił się w swym grymasie à la Jolly Roger. – Wartego dziś pewnie grube miliony.

– A restrykcyjne przepisy Sudanu?

– Chrzanić, zrobimy to po cichu!

Czarnolaski chwilę przyglądał się archeologowi podejrzliwie, w końcu jednak rozpogodził się i wyszczerzył idealnie równe zęby. Profesor Tutka, który tak naprawdę nigdy dotąd nie słyszał o skarbach świętego Eustachego, doskonale wiedział, ile wart jest ten uśmiech. Po odliczeniu podatków i innych takich stanowił równowartość kolejnych dwóch tygodni w namiotach pośród sudańskich piasków, kolejnych czternastu dni wytrzepywania skorpionów z butów i prób przepłukania gardła oblepionego piaskiem jak wnętrze ozdobnej butelki. W skrócie – przedłużony czas badań.

– To może przejdziemy teraz do mnie i opowiem panu o tych skarbach – zaproponował wyraźnie rozochocony. – Pan przodem, jeśli można.

Zbliżył się do poły namiotu i odchylił ją, wpuszczając do środka oślepiające promienie słońca. Przepuścił biznesmena, a potem patrzył, jak tamten idzie wzdłuż obozu, próbując odpiąć od paska telefon satelitarny, w czym wyraźnie przeszkadzał mu opasły brzuch.

– Dupek – burknął pod nosem, by zaraz dodać z namiastką czułości – ale bogaty. I mój.

Raz jeszcze spojrzał na swoje bez wątpienia wspaniałe i przełomowe odkrycie, wciąż jeszcze skrywające swą zawartość pod kamienną płytą przymocowaną spiżowymi klamrami do ścian. Spojrzał… i zamarł.

Ciemność gęsta jak mgła, mroczna jak muzyka Black Sabbath zalegała wokół sarkofagu. I tylko tam.

– Nie trzeba się denerwować – przemówił nagle miły, męski głos na lewo od Tutki.

Archeolog obejrzał się i zobaczył ubranego na czarno mężczyznę o śniadej twarzy, czarnych, równo przystrzyżonych włosach i sylwetce godnej sportowca czy modela. Elegancki garnitur ze stójką, który ów człowiek miał na sobie, z całą pewnością nie należał do najtańszych. Właściwie Tutka mógł się założyć, że na sam czarny golf mężczyzny poszłaby pewnie cała jego wypłata.

– Kim pan jest?

– Spełnieniem marzeń każdego archeologa – odparł tamten. – Milionerem z archeologiczną pasją. Przyszedłem kupić pańskie odkrycie.

Tutka rzucił ukradkowe spojrzenie na sarkofag, który teraz niemal tonął w mroku. Widać było ledwie krawędzie.

„Co to za cholerna sztuczka? – myślał. – I co to właściwie za człowiek?”

– Sarkofag nie jest na…

Mężczyzna podniósł rękę i nagle Tutka zorientował się, że nie może mówić. Przerażony sięgnął ręką do twarzy i przejechał palcami po miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miał usta. Teraz była tam jedynie gładka skóra. Zapragnął krzyknąć, irracjonalnie poczuł, że brakuje mu tchu, choć przecież z jego nosem było wszystko w porządku. Głęboki wdech! Potrzebował głębokiego wdechu! Czuł, że oszaleje, jeśli zaraz tego nie zrobi.

„Przecież już oszalałeś – odezwał się głos w jego głowie. –Potrzebne ci jeszcze jakieś inne dowody?”

Raz jeszcze przejechał dłonią po gładkiej skórze pod nosem w poszukiwaniu ust, ale im bardziej sprawdzał, tym bardziej ich tam nie było.

Tajemniczy mężczyzna w czerni milczał, dając archeologowi chwilę na oswojenie się z nową sytuacją. Gdy uznał, że wystarczy już ciszy, podjął przerwaną rozmowę.

– Jestem tu w jasno określonym celu, panie profesorze, i zamierzam wykonać powierzone mi zadanie – powiedział. – Żadną miarą nie chcę jednak pana oszukać, choć jak pan widzi, mógłbym z łatwością to zrobić. Powiem panu, co nastąpi: za chwilę zabierzemy stąd sarkofag, ale w jego miejsce zostawimy walizkę. Będzie w niej tyle pieniędzy, że wystarczy panu na badania do cholernej Apokalipsy. Jeżeli uważa pan, że to uczciwy układ, proszę skinąć głową.

Tutka, choć nie do końca przekonany, skinął.

– Wyśmienicie! – rozpromienił się mężczyzna, i zrobił to dosłownie. Z jego ust, nozdrzy i oczu trysnęło nagle światło tak mocne, że archeolog zmuszony był zacisnąć powieki, a i tak blask palił go niczym stuwatowa żarówka, w którą zmuszony był patrzeć lata temu, gdy po nielegalnej demonstracji studenckiej zamiast do akademika trafił na komisariat.

Gdy ponownie otworzył oczy, pomimo zaburzających mu wzrok powidoków szybko zorientował się, że jest w namiocie sam. Nie było też sarkofagu, a jego twarz, z czego zdał sobie sprawę, muskając gładką skórę opuszkami palców, wciąż nie miała ust.

Nowością była natomiast leżąca na drewnianych paletach otwarta, czarna walizka. Wewnątrz na aksamitnej wyściółce leżały dwa pliki banknotów. Nieduże, raptem kilka tysięcy dolarów.

„I to ma niby wystarczyć do Apokalipsy?” – przemknęło Tutce przez głowę.

Kłamca 3. Ochłap sztandaru

Подняться наверх