Читать книгу Wyższa lojalność - James Comey - Страница 6
WPROWADZENIE
ОглавлениеLudzka skłonność do sprawiedliwości czyni demokrację możliwą, a ludzka skłonność do niesprawiedliwości czyni demokrację konieczną.
Reinhold Niebuhr
Centrala FBI znajduje się w odległości dziesięciu przecznic od Wzgórza Kapitolińskiego. Trasa ta utrwaliła się w mojej pamięci za sprawą nieustannego krążenia w górę i w dół Pennsylvania Avenue. Przejazd obok Archiwum Narodowego, przed którym zwykle stała kolejka turystów chcących obejrzeć najważniejsze amerykańskie dokumenty historyczne, gmachu Newseum – ze słowami Pierwszej Poprawki wykutymi na jego kamiennym frontonie – a następnie stoisk z T-shirtami i food trucków stał się dla mnie czymś w rodzaju rytuału.
Był luty 2017 roku, a ja tkwiłem na tylnym siedzeniu należącego do FBI opancerzonego czarnego chevroleta suburbana. Środkowy rząd foteli został usunięty, zajmowałem więc jedno z dwóch miejsc z tyłu. Przywykłem do oglądania świata przez małe, zaciemnione, kuloodporne szyby boczne. Jechałem na kolejną tajną odprawę w siedzibie Kongresu poświęconą rosyjskiej ingerencji w wybory prezydenckie w 2016 roku.
Stawanie na dzień dobry przed członkami Kongresu było po prostu trudne i zazwyczaj przygnębiające. Niemal wszyscy przybywali, aby opowiedzieć się po jednej ze stron, i wydawało się, że słuchają tylko po to, by wybrać te elementy, które pasują do ich upragnionej wersji wydarzeń. Za moim pośrednictwem toczyli ze sobą spory: „Panie dyrektorze, czy gdyby ktoś powiedział X, to nie byłby idiotą?”. Za moim pośrednictwem udzielali sobie również odpowiedzi: „Panie dyrektorze, czy gdyby ktoś powiedział, że ktoś, kto powiedział X, jest idiotą, to czy ten ktoś nie byłby prawdziwym idiotą?”.
W wypadku, gdy dyskusja dotyczyła wyborów zapamiętanych jako najbardziej kontrowersyjne, debata stawała się jeszcze bardziej bezwzględna, gdyż niewielu kongresmenów wykazywało chęć – czy też zdolność – do odłożenia na bok swoich interesów politycznych i skupienia się na prawdzie. Republikanie chcieli mieć pewność, że to nie Rosjanie wybrali Donalda Trumpa. Demokraci, wciąż wstrząśnięci ogłoszonymi kilka tygodni wcześniej wynikami wyborów, pragnęli czegoś dokładnie przeciwnego. Niewiele ich łączyło. Czułem się jak na rodzinnym przyjęciu w dniu Święta Dziękczynienia, którego uczestnicy jedzą wspólny posiłek na mocy nakazu sądowego.
FBI – w tym ja sam jako jego dyrektor – zostało wplątane w tę stronniczą i pełną żółci rozgrywkę. Nie było to tak naprawdę nic nowego. Uwikłaliśmy się w wybory już w lipcu 2015 roku, kiedy to nasi najlepsi specjaliści z FBI rozpoczęli dochodzenie w sprawie informacji niejawnych w osobistych e-mailach Hillary Clinton. W tamtym okresie samo stosowanie zwrotów „kryminalny” i „dochodzenie” stało się źródłem niepotrzebnych kontrowersji. Dwanaście miesięcy później, w lipcu 2016 roku, rozpoczęliśmy śledztwo w celu ustalenia, czy prowadzone przez Rosjan na szeroką skalę działania miały wpływ na wyniki wyborów prezydenckich, szkodząc Hillary Clinton i przyczyniając się do zwycięstwa Donalda Trumpa.
Dla Biura była to sytuacja niefortunna, jednak nie dało się jej uniknąć. Chociaż FBI stanowi część władzy wykonawczej, ma funkcjonować poza polityką. Jego misją jest odnajdywanie prawdy. Aby to robić, FBI nie może opowiadać się po żadnej ze stron – z wyjątkiem dobra kraju. Oczywiście pracownicy Biura, jak wszyscy inni ludzie, mają prawo do własnych poglądów politycznych, jednak kiedy wstają z miejsca na sali sądowej lub w Kongresie, aby ogłosić wyniki swoich dochodzeń, nie mogą być postrzegani jako republikanie, demokraci bądź też zwolennicy jakiejkolwiek innej opcji. Aby wzmocnić tę niezależność, czterdzieści lat temu Kongres zatwierdził dla dyrektora FBI dziesięcioletnią kadencję. Jednak w stolicy i w całym kraju, rozdartych przez stronnicze konflikty, odrębność FBI pozostawała czymś obcym, dezorientującym i nieustannie kwestionowanym. Stanowiło to ogromne obciążenie dla pracowników Biura, zwłaszcza że rutynowo podważano ich motywacje.
Zerknąłem na Grega Browera, nowego szefa FBI ds. Kongresu, który jechał ze mną na Wzgórze Kapitolińskie. Pochodzący z Nevady Greg był szpakowatym pięćdziesięciotrzylatkiem. Zanim go zatrudniliśmy, pracował w kancelarii prawnej. Wcześniej piastował stanowisko głównego oskarżyciela federalnego w Nevadzie, a także wyłonionego w wyborach legislatora stanowego. Był znawcą tematyki organów ścigania, a także trudnej i zupełnie odmiennej problematyki działalności politycznej. Jego funkcja polegała na reprezentowaniu FBI w dżungli, jaką stanowił Kongres.
Jednak Brower nie pisał się na to zamieszanie, które po szokującym wyniku wyborów w 2016 roku jedynie narastało. Ponieważ nie pracował w Biurze zbyt długo, obawiałem się, że może paść ofiarą tego szaleństwa i stresu. Pół żartem, pół serio zastanawiałem się, czy nagle nie otworzy drzwi samochodu i nie da drapaka. Gdy byłem młodszy i miałem na koncie mniej czasu spędzonego w roli świadka w Kongresie, mogłem brać pod uwagę dokładnie to samo. Patrząc na niego, uznałem, że zadaje sobie w myślach to samo pytanie co ja: „Jak ja się właściwie tutaj znalazłem?”.
Widząc tę troskę na twarzy Browera, przerwałem milczenie.
– NIEŹLE, CO? – spytałem tubalnym głosem, który bez wątpienia zwrócił uwagę agentów siedzących z przodu.
Brower spojrzał na mnie.
– Wpakowaliśmy się w niezłe GÓWNO – zauważyłem.
Teraz on wydawał się zdezorientowany. Czyżby dyrektor FBI użył słowa „gówno”?
Aha, tak właśnie powiedziałem.
– Tkwimy po pas w gównie – dodałem ze sztucznym uśmiechem, wyciągając przed siebie ramiona, aby pokazać, jak wysoko to gówno sięga. – Gdzie indziej chciałbyś być?– Nawiązując do szekspirowskiej mowy w dniu św. Kryspina, dodałem: – Ci, którzy w Anglii gnuśnieją dziś w łożu, będą żałować, że ich tu nie było*.
Greg roześmiał się i wyraźnie rozluźnił. Ja też się rozluźniłem. Chociaż jestem pewien, że mój współpasażer nadal rozważał, czy nie wyskoczyć z pędzącego samochodu, napięcie spadło. Odetchnęliśmy. Przez chwilę byliśmy po prostu dwoma podróżnymi odbywającymi przejażdżkę. Wszystko się ułoży.
Po chwili dojechaliśmy do Kapitolu Stanów Zjednoczonych, aby porozmawiać tam o Putinie i Trumpie, o zarzutach zmowy i o dokumentach objętych klauzulą tajności oraz o tym, kto o czym wiedział więcej. Była to tylko kolejna podnosząca ciśnienie sytuacja w jednym z najbardziej zwariowanych, najbardziej brzemiennych w skutki, a nawet najbardziej rozwojowych okresów mojego życia – jak również, można rzec, historii kraju.
I nieraz łapałem się na tym, że sam zadaję sobie to samo pytanie: „Jak ja, u licha, się tu znalazłem?”.
* Aluzja do dramatu Williama Szekspira Henryk V. W IV akcie tej sztuki król w przeddzień bitwy pod Azincourt wygłasza zagrzewającą do boju mowę, w której padają słowa: And gentlemen in England now abed / Shall think themselves accursed they were not here (w przekładzie L. Ulricha: „Szlachta dziś w Anglii w miękkiem śpiąca łożu / Przekleństwem swoją nazwie nieobecność”) [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].