Читать книгу Wyższa lojalność - James Comey - Страница 7

ROZDZIAŁ 1

Оглавление

ŻYCIE

Nie myśleć o śmierci to nie myśleć o życiu.

Jann Arden

„Życie zaczyna się od kłamstwa”.

W 1992 roku byłem federalnym prokuratorem śledczym w Nowym Jorku i powyższe słowa usłyszałem od pewnego starszego członka jednej z najbardziej znanych rodzin przestępczych w Stanach Zjednoczonych.

Salvatore „Sammy the Bull” Gravano był najwyższym rangą amerykańskim gangsterem, jaki kiedykolwiek został świadkiem federalnym. Poszedł na współpracę, żeby uniknąć dożywocia, a także dlatego, że usłyszał nagrania rządowe, na których John Gotti, jego szef, oczernia go za jego plecami. Znajdujący się teraz pod naszą opieką Gravano wyjaśniał mi zasady funkcjonowania mafii.

Członkiem cosa nostry – czyli „naszej sprawy” – zostawało się oficjalne dopiero po złożeniu przysięgi przed szefem, wiceszefem i rodzinnym consigliere[1] podczas tajnej ceremonii. Po jej przejściu przestępca zyskiwał miano „made mana”. Pierwsze pytanie zadawane podczas inicjacji brzmiało: „Czy wiesz, dlaczego tu jesteś?”. Inicjowany musiał odpowiedzieć, że nie wie, chociaż – jak wyjaśniał Gravano – tylko idiota nie wiedziałby, dlaczego przywódcy rodziny zebrali się razem z nim w piwnicy jakiegoś nocnego klubu.

Przywódcy amerykańskiej mafii uzgodnili między sobą, że przez blisko dwadzieścia lat nie będzie nowego naboru. W 1957 roku „zamknęli księgi” – zwrot ten oznaczał, że rodziny mafijne wymieniły się dokumentami zawierającymi pseudonimy i prawdziwe nazwiska swoich członków – z powodu poważnych obaw związanych z kontrolą jakości i przenikaniem donosicieli do przestępczych struktur. W 1976 roku doszło do kolejnego porozumienia między rodzinami. Ustalono, że każda z nich może powołać dziesięciu nowych członków, a następnie księgi zostaną ponownie zamknięte. Mieli oni zastąpić tych, którzy zginęli. W każdej rodzinie tę dziesiątkę stanowili najbardziej bezwzględni gangsterzy wszech czasów, wcześniej przez lata odsunięci od działalności mafijnej. Gravano trafił do mafii jako reprezentant tej „superklasy”.

Werbowanie dziesięciu nowych członków po tak długim okresie zamknięcia struktur było oczywiście obciążeniem dla przestępczego biznesu. W typowym rytuale towarzyszącym przyjęciu do mafii inicjowany trzyma w złożonych dłoniach płonący obrazek z wizerunkiem katolickiego świętego, splamiony krwią spływającą z palca wskazującego, i recytuje ślubowanie: „Niechaj moja dusza spłonie tak jak ten święty, jeśli kiedykolwiek zdradzę cosa nostrę”. Gravano opowiadał, że kiedy jego ceremonia zbliżała się do tego dramatycznego finału, musiał powtarzać słowa przysięgi, zamiast obrazka mając w dłoni płonącą skrwawioną chusteczkę. Rodzina Gambino nie postarała się o wystarczającą liczbę świętych obrazków do spalenia.

Kłamstwa nie tylko rozpoczęły uroczyste przyjęcie Gravano do mafii, lecz również je zakończyły. Szef przedstawił mu zasady funkcjonowania amerykańskiej cosa nostry: nie zabija się przy użyciu materiałów wybuchowych, nie zabija się stróżów prawa, nie zabija się innych „made manów” bez oficjalnej zgody, nie sypia się z żonami innych członków mafii, nie handluje się narkotykami. Zasadniczo mafia dobrze robiła, trzymając się dwóch pierwszych zasad. Amerykańskie władze zmiażdżyłyby każdego, kto krzywdziłby niewinnych ludzi, stosując materiały wybuchowe lub zabijał stróżów prawa. Jednak obietnice, że nie zabija się innych mafiosów, nie sypia z ich żonami ani nie sprzedaje narkotyków, były kłamstwem. Gravano i członkowie jego mafii stale łamali wszystkie trzy. Jak wyjaśnił mój współpracownik, oskarżyciel Patrick Fitzgerald, przypomina to reguły hokeja – na papierze jednoznacznie zakazuje się bijatyki, lecz w praktyce stanowi ona typową cechę tego sportu.

Blisko spokrewniona z cosa nostrą mafia sycylijska miała inną zasadę, która uwypuklała centralne znaczenie nieuczciwości w całym biznesie zorganizowanej przestępczości po obu stronach Atlantyku. Nowo przyjętym mówiono, że nie wolno im okłamywać innych członków mafii – na Sycylii zwanych „ludźmi honoru” – chyba że (i było to istotne zastrzeżenie) zaistniała konieczność zwabienia ich w celu zadania im śmierci. Przesłuchując kiedyś innego rządowego świadka, Francesco Marino Mannoię, zabójcę na usługach sycylijskiej mafii, zapytałem o tę zasadę.

– Franco… – zwróciłem się do niego. – To przecież oznacza, że możesz mi zaufać, chyba że zaraz cię zabijemy.

– Tak – potwierdził, zakłopotany moim pytaniem. – Ludzie honoru mogą kłamać tylko w najważniejszych sprawach.

Życie wypełnione kłamstwami. Milczący krąg przyzwolenia. Boss sprawujący pełną kontrolę nad podwładnymi. Przysięgi lojalności. Wizja świata, którą streszcza slogan: „my kontra oni”. Kłamstwa w sprawach wielkich i drobnych, w służbie jakiegoś wypaczonego kodeksu lojalności. Te reguły i standardy cechowały mafię, byłem jednak zaskoczony, jak często przez całą swoją karierę odkrywałem je również poza strukturami przestępczymi.

Początki pracy w prokuraturze, a zwłaszcza moja rola w konfrontacji z mafią, utwierdziły mnie w przekonaniu, że dokonałem właściwego wyboru kariery. Prawo nie było dla mnie oczywistą ścieżką zawodową. Ostatecznie zdecydowałem się na tę profesję, ponieważ uznałem, że jest to najlepszy sposób, by pomóc innym ludziom, szczególnie tym, którzy cierpią wskutek działań potężnych i okrutnych szefów zorganizowanej przestępczości. Choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, możliwe, że wybór ten stał się nieunikniony, odkąd w wieku szesnastu lat doświadczyłem czegoś, co wstrząsnęło moim życiem – ujrzałem wymierzony w moją głowę pistolet.

Bandyta nie wiedział, że tej nocy jestem w domu. Obserwował jego wnętrze przez okno sutereny i widział, jak moi rodzice żegnają się z postacią leżącą na podłodze w salonie oświetlonym jedynie poświatą bijącą z ekranu telewizora. Zapewne myślał, że to moja siostra Trish. W rzeczywistości był to Pete, mój młodszy brat (Trish po jesiennej przerwie wyjechała na studia, a nasz najmłodszy brat Chris nie wrócił jeszcze ze zbiórki skautowej). Kilka chwil po odjeździe moich rodziców zbir otworzył kopniakiem drzwi wejściowe do naszego skromnego parterowego domu i ruszył prosto do sutereny.

Był piątek 28 października 1977 roku: dzień, który miał zmienić moje życie. Większość mieszkańców okolic Nowego Jorku zapamiętała poprzednie miesiące jako „lato Sama”. Po metropolii i przedmieściach grasował wówczas seryjny morderca polujący na pary siedzące w samochodach. Tymczasem w północnej części stanu New Jersey lato i jesień należały do Gwałciciela z Ramsey. Napastnik miał na koncie kilkanaście ataków. Pierwszego z nich dokonał w Ramsey, miasteczku położonym nieco na północ od naszego sennego Allendale.

Usłyszawszy ciężkie kroki na skrzypiących schodach do sutereny i stłumione warczenie naszego psa, Pete poderwał się z podłogi i przyczaił. Jednak bandyta wiedział, że brat ukrył się gdzieś blisko. Podniósł pistolet i kazał mu wyjść z kryjówki. Zapytał, czy ktoś jeszcze jest w domu. Pete skłamał, że został sam.

Chodziłem wówczas do liceum. Byłem kujonem i nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Jakby na potwierdzenie tego stanu rzeczy w ten piątkowy wieczór siedziałem w domu i pracowałem nad tekstem do szkolnego czasopisma literackiego. Miała to być genialna satyra społeczna wymierzona w szpanerów, łobuzów i przytłaczającą presję wywieraną przez szkołę. Tekst był spóźniony i daleki od doskonałości, ale i tak nie miałem nic innego do roboty. Siedziałem więc przy biurku w moim niewielkim pokoju i pisałem.

Tymczasem w suterenie bandyta zażądał, by Pete zaprowadził go do głównej sypialni. Wkrótce tuż za moimi drzwiami usłyszałem odgłos kroków dwóch osób zmierzających do pokoju moich rodziców. Następnie zaczęły mnie dochodzić dźwięki towarzyszące otwieraniu i zamykaniu szuflad szafy i komody. Rozdrażniony i zaintrygowany wstałem i otworzyłem przesuwane drewniane drzwi do łazienki, która łączyła mój pokój z sypialnią rodziców. Pomieszczenie było jasno oświetlone, a przez łazienkę zobaczyłem Pete’a. Leżał na łóżku z głową zwróconą ku mnie. Miał mocno zaciśnięte powieki.

Wszedłem do pokoju, spojrzałem na prawo i zamarłem. Krępy facet, biały, w średnim wieku, w czapce z dzianiny na głowie i z pistoletem w dłoni, przeglądał zawartość szafy rodziców. Czas zwolnił – już nigdy później nie doświadczyłem czegoś podobnego. Na moment w ogóle przestałem widzieć. Po chwili wzrok powrócił, ale wszystko było zasnute dziwną mgłą. Całe moje ciało pulsowało, jak gdyby serce rozrosło się do takich rozmiarów, że wypełniło całą klatkę piersiową. Intruz mnie ujrzał. Podszedł szybko do Pete’a i przygniótł jego plecy kolanem. Lufę trzymanego w lewej dłoni pistoletu wycelował prosto w głowę mojego piętnastoletniego brata. Odwrócił się do mnie.

– Rusz się tylko, a odstrzelę mu łeb.

Nawet nie drgnąłem.

Napastnik z wściekłością zwrócił się do Pete’a:

– Powiedziałeś, że oprócz ciebie nikogo nie ma w domu, czy tylko mi się wydawało?

Bandzior zszedł z pleców Pete’a i rozkazał mi, abym położył się na łóżku obok mojego brata. Stojąc u moich stóp, zażądał, żebym wskazał mu, gdzie mogą być pieniądze. Dopiero później dowiedziałem się, że Pete miał wówczas trochę gotówki w kieszeni dżinsów, ale się do tego nie przyznał. Ja oddałem wszystko, co miałem przy sobie. Zacząłem wymieniać wszelkie miejsca, jakie tylko przychodziły mi do głowy: skarbonki, portfele, monety dolarowe otrzymane od dziadków na specjalne okazje – wszystko. Kierując się moimi wskazówkami, bandyta zostawił nas i wyruszył na poszukiwania.

Niebawem powrócił i po prostu stanął nad łóżkiem z wycelowaną w naszym kierunku bronią. Nie wiem, jak długo w nas mierzył, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, ale wystarczająco, by ta chwila zmieniła mnie na zawsze. Byłem pewny, że zaraz zginę. Straciłem wszelką nadzieję, nie czułem nic oprócz panicznego przerażenia. Zacząłem się bezgłośnie modlić, wiedząc, że moje życie ma się wkrótce skończyć. W następnej chwili poczułem w ciele dziwną falę chłodu, a wszelki strach mnie opuścił. Kombinowałem, że gdyby intruz najpierw zastrzelił Pete’a, mógłbym się sturlać z łóżka i spróbować złapać go za nogi. A potem zacząłem mówić, a ściślej rzecz biorąc: blagować. Z moich ust wylewały się potoki kłamstw. Wyjaśniłem, jak bardzo skłóceni jesteśmy z rodzicami – w sumie to ich nienawidzimy – że nie obchodzi nas, co im zabierze i że nikomu nie powiemy o jego pobycie w naszym domu. Łgałem jak z nut.

Bandyta powiedział mi, żebym się zamknął, i kazał nam obu wstać. Potem zaczął nas wypychać wąskim korytarzem z sypialni rodziców, zatrzymując się, aby przeszukać mijane pokoje i szafy. Uznawszy, przynajmniej chwilowo, że będę żył, próbowałem zerkać na jego twarz, żeby móc później opisać go policji, on jednak szturchnął mnie kilka razy lufą pistoletu w tył głowy i kazał odwrócić wzrok.

Znowu się rozgadałem, przekonując go, że powinien nas po prostu gdzieś zamknąć, a my zostaniemy tam, żeby mógł bezpiecznie odejść. Zacząłem główkować, gdzie intruz mógłby nas umieścić. Na przekór wszystkiemu zasugerowałem łazienkę w suterenie, tłumacząc mu, że nie zdołamy otworzyć małego okna, bo ojciec zamknął je szczelnie na zimę. Była to tylko część prawdy: tata umieścił w ramie okna przezroczysty plastik, żeby zmniejszyć przeciągi, ale okno dało się otworzyć, po prostu podnosząc jego dolną połowę.

Bandyta zaprowadził Pete’a i mnie do łazienki w suterenie i gestem skierował nas do środka, mówiąc: „Powiedzcie mamusi i tatusiowi, że grzeczni z was chłopcy”. Zablokował drzwi łazienki czymś ciężkim, żeby uniemożliwić nam wydostanie się.

Usłyszeliśmy odgłos otwieranej i zamykanej bramy do garażu. Intruz opuszczał nasz dom. Zacząłem cały drżeć. To obniżał się poziom adrenaliny. Trzęsąc się, spojrzałem w małe okienko. Nagle wypełniła je twarz bandyty, który sprawdzał okno od zewnątrz. Widok ten sprawił, że straciłem dech w piersiach. Kiedy jego twarz znikła, powiedziałem Pete’owi, że nie ruszymy się z łazienki aż do powrotu rodziców. Mój brat miał inne zdanie.

– Wiesz, co to za jeden – powiedział. – Skrzywdzi innych ludzi. Ktoś musi nam pomóc.

Byłem tak rozdygotany, że słowa Pete’a chyba nie w pełni do mnie dotarły. Podobnie jak nie pojmowałem, co mogłoby się rozegrać tego wieczora, gdyby nasza dziewiętnastoletnia siostra Trish nie wyjechała z domu.

Sprzeciwiłem mu się. Czułem strach. Pete nie tracił czasu na spory ze mną i po krótkiej chwili oznajmił, że wychodzi. Wyjął z okna plastikową taflę, przekręcił zasuwę w kształcie półksiężyca i podniósł otwarte okienko. Najpierw przerzucił na zewnątrz nogi, a potem wypełzł na podwórko.

Chociaż cała akcja trwała zapewne sekundę lub dwie, zapamiętałem ją inaczej: jakbym przez dłuższą chwilę stał przy otwartym okienku, wpatrywał się w ciemność nocy i zastanawiał, czy mam zostać, czy też iść w ślady brata. Przerzuciłem nogi na zewnątrz. W chwili, gdy dotknąłem stopami zimnej ziemi w ogrodzie matki, usłyszałem krzyk bandyty. Opadłem na kolana i wślizgnąłem się w gęste krzaki na tyłach domu. Napastnik zdążył już schwytać Pete’a i krzyczał teraz do mnie:

– Wyłaź stamtąd, dzieciaku, albo zaraz twojemu bratu stanie się krzywda!

Wynurzyłem się z gąszczu, a bandyta zrugał mnie za to, że go okłamałem. Odpowiedziałem natychmiast kolejnym sprytnym kłamstwem:

– To może my tam wrócimy.

Ruszyłem w stronę otwartego okienka sutereny.

– Za późno – odparł bandyta. – Jazda pod płot.

Po raz drugi tej nocy pomyślałem, że już po mnie. Tak było, dopóki nie usłyszałem, jak na nasze podwórko wpada Sundance, ogromny syberyjski husky, wraz ze swoim właścicielem, Steve’em Murrayem, nauczycielem niemieckiego i trenerem piłki nożnej w naszym gimnazjum.

To, co wydarzyło się w następnych chwilach, zatarło się w moich wspomnieniach. Pamiętam, jak odbiegłem od bandyty, jak razem z Pete’em i trenerem Murrayem pędzącym tuż za nami ruszyliśmy w stronę domu, a potem zatrzasnęły się za mną drzwi. Zaryglowaliśmy je, zostawiając napastnika na zewnątrz, ku przerażeniu żony i matki trenera, wywabionych z domu zamieszaniem na naszym podwórku. Na myśl o tym jeszcze dziś, po tylu latach, mam wyrzuty sumienia.

Następnie wbiegliśmy po schodach, gasząc po drodze wszystkie światła i szukając czegoś do obrony. Ja pochwyciłem duży rzeźniczy nóż. W tamtych czasach nie istniał jeszcze numer alarmowy 911, zadzwoniłem więc do centrali telefonicznej i poprosiłem o połączenie z policją. Rozmawiałem z telefonistką, która wciąż powtarzała mi, żebym się uspokoił. Wyjaśniłem jej, że nie mogę się uspokoić, bo wtargnął do nas człowiek z bronią, który teraz stoi przed domem, a my potrzebujemy pomocy. Czekaliśmy w ciemności przy drzwiach wejściowych i zastanawialiśmy się, czy nie ścigać bandyty. Pod nasz dom podjechał policyjny radiowóz. Zamrugaliśmy lampą przy wejściu i samochód się zatrzymał, a my odblokowaliśmy drzwi i podbiegliśmy prosto do funkcjonariusza. Byłem boso, a w dłoni wciąż trzymałem wielki rzeźniczy nóż. Policjant szybko wyskoczył z wozu i odruchowo sięgnął po broń.

– Nie, nie! – wykrzyknąłem i wskazałem na dom Murrayów. – To tam. Jest uzbrojony!

Bandyta wypadł przez frontowe drzwi u sąsiadów i pobiegł w stronę pobliskiego lasu.

Gdy samochody policyjne z różnych okręgów tłoczyły się na naszej małej uliczce, ja wskoczyłem na mojego dziesięciobiegowego schwinna i boso popedałowałem ćwierć mili do sali kościelnej, gdzie odbywał się kurs tańca towarzyskiego, na który zapisali się moi rodzice. Zeskoczyłem z roweru, przewracając go z hukiem na ziemię, wpadłem przez drzwi do przedsionka kościoła i wykrzyknąłem ile sił w płucach:

– Tato!

Wszyscy na moment zamarli, a potem tłum, z rodzicami na czele, ruszył ku mnie. Kiedy matka spojrzała na moją twarz, wybuchła płaczem.

Tamtego wieczora policja nie zatrzymała Gwałciciela z Ramsey. Kilka dni później aresztowano podejrzanego, ale nigdy nie postawiono mu zarzutów i w końcu został zwolniony. Jednak od tamtej pory rabunki i napaści na tle seksualnym ustały.

Moje spotkanie z Gwałcicielem z Ramsey sprawiło mi wiele bólu, który trwał latami. Rozmyślałem o nim co noc – nie od czasu do czasu, lecz dosłownie każdej nocy – przez co najmniej pięć lat, a nawyk spania z nożem w zasięgu ręki utrzymywał się znacznie dłużej. Chociaż wówczas tego nie dostrzegałem, to przerażające doświadczenie było na swój sposób niesamowitym prezentem. Komuś, kto miał pewność, że umrze – a ja już czułem się trupem – ale ocalał, życie wydaje się cennym, kruchym cudem. Jako licealista zacząłem oglądać zachody słońca, obserwować pąki na drzewach i dostrzegać piękno całego świata. Uczucie to trwa do dziś, chociaż czasem wyraża się w sposób nieco zbyt ckliwy dla ludzi, którzy na szczęście nigdy nie czuli, że ich ziemska egzystencja może zakończyć się w ciągu kilku sekund.

Gwałciciel z Ramsey nauczył mnie już w młodym wieku, że wiele rzeczy, które uważamy za cenne, nie ma żadnej wartości. Kiedykolwiek rozmawiam z młodymi ludźmi, proponuję im zrobienie czegoś, co może wydawać się dziwne. Mówię:

– Zamknijcie oczy. Usiądźcie i wyobraźcie sobie, że jesteście u kresu życia. Gdy przyjmiemy tę perspektywę, dążenie do uznania i bogactwa rozwiewa się jak dym. Domy, samochody, dyplomy na ścianie… Jakie to ma znaczenie? Niedługo umrzecie. Kim chcielibyście być?

Wyrażam nadzieję, że choć kilku z nich postanowi zostać ludźmi, którzy wykorzystują swoje umiejętności, aby pomóc potrzebującym – słabym, zmagającym się z przeciwnościami losu, gnębionym i zastraszanym. Opowiedzieć się po właściwej stronie. Ulepszyć świat. Oto prawdziwe bogactwo.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

[1] Consigliere (wł. doradca) w strukturze mafijnej rodziny pełni funkcję mediatora łagodzącego wewnętrzne konflikty między szefami a szeregowymi „żołnierzami” mafii oraz negocjatora w kwestiach spornych między poszczególnymi rodzinami.

Wyższa lojalność

Подняться наверх