Читать книгу Oko Boga - James Rollins - Страница 17
2
ОглавлениеMakau, Chińska Republika Ludowa
17 listopada, godz. 23.58 czasu miejscowego
Przejechali pół świata w pogoni za duchem.
Komandor Gray Pierce zszedł ze statku w tłumie typowym dla tej pory i skierował się do terminalu promowego. Szybki katamaran pokonał drogę z Hongkongu na półwysep Makau w niewiele ponad godzinę. Czekanie w zatłoczonym budynku na kontrolę paszportową Gray wykorzystał na rozciągnięcie mięśni pleców, w których poczuł lekkie napięcie.
Ludzie zjeżdżali masowo na półwysep na Festiwal Latarni Wodnych zorganizowany ku czci wiszącej na niebie komety. Z nadejściem nocy rozpoczęła się ogromna impreza, w ramach której na jeziora i rzeki puszczano pływające latarnie – ofiary dla duchów zmarłych przodków. Na otaczającej terminal wodzie unosiły się setki lampionów wyglądających jak świecące kwiaty.
Stojący przed Grayem pomarszczony starzec niósł klatkę z trzciny z żywą gęsią. Człowiek i ptak wyglądali ponuro, co pasowało do nastroju Graya po siedemnastogodzinnej podróży.
– Dlaczego ta kaczka ciągle się na mnie gapi? – spytał Kowalski.
– Myślisz, że to zwykła kaczka? – rzucił Gray.
Towarzysz Graya, w dżinsach i długim płaszczu, był olbrzymi. O głowę wyższy, co oznaczało, że patrzył z góry na ludzi w terminalu. Niektórzy fotografowali amerykańskiego giganta o pobrużdżonej twarzy i ostrzyżonych na zapałkę włosach, jakby był Godzillą.
Gray odwrócił się do trzeciego członka ich grupy.
– Raczej mało prawdopodobne, że dowiemy się czegoś od naszego człowieka. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Seichan wzruszyła ramionami, pozornie obojętna, jednak pionowa zmarszczka między jej brwiami zdradzała, jak jest napięta. Dotarli aż tu, by osobiście wypytać informatora. Spotkanie z nim było ostatnią nadzieją na poznanie losów jej matki, którą dwadzieścia dwa lata wcześniej zabrali z domu w Wietnamie uzbrojeni ludzie, zmuszając ją do pozostawienia dziewięcioletniej córki. Seichan od lat uważała, że matka nie żyje, ale cztery miesiące temu pojawiły się informacje, z których wynikało, że może jest inaczej. Aby dotrzeć do źródła informacji, musieli wykorzystać wszystkie możliwości Sigmy.
Najprawdopodobniej była to ślepa uliczka, musieli jednak sprawdzić trop.
W końcu obsłużono stojących przed nimi ludzi i Seichan podeszła do znudzonego celnika. Miała na sobie czarne dżinsy, buty do jazdy na motocyklu i luźną jedwabną bluzkę w takim samym odcieniu szmaragdu co oczy; na to narzuciła kaszmirową kamizelkę, bo noc była dość chłodna.
Pasowała do otoczenia, gdzie dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi było pochodzenia azjatyckiego. Dodatek europejskiej krwi stanowił w jej przypadku element egzotyki. Szczupła twarz i wysokie kości policzkowe wyglądały jak wykute w bladym marmurze, oczy w kształcie migdałów błyszczały niczym wypolerowany jadeit. Jedynym miękkim elementem postaci były spadające luźną kaskadą włosy, czarne jak skrzydła kruka.
Nic z tego nie umknęło uwagi celnika.
Gdy podeszła, tłuścioch, którego brzuch niemal rozrywał guziki munduru, wyprostował się. Poruszając się z lwim wdziękiem, łączącym pokaz siły i groźbę, Seichan zmierzyła się z nim wzrokiem. Podała mu paszport. Tak samo jak dokumenty Graya i Kowalskiego, był fałszywy, ale sprawdził się w Hongkongu, dokąd przylecieli z Waszyngtonu.
Nie chcieli, by Chińczycy poznali ich prawdziwą tożsamość. Gray i Kowalski byli agentami terenowymi Sigma Force, tajnego skrzydła DARPA, które miało za zadanie neutralizowanie zagrożeń globalnych. Do oddziału werbowano byłych komandosów sił specjalnych, po czym szkolono ich w wybranych dziedzinach. Seichan była kiedyś skrytobójczynią pracującą dla międzynarodowej organizacji przestępczej – do chwili gdy okoliczności sprawiły, że związała się z Sigmą. Choć oficjalnie nie pracowała dla agencji, działała na jej rzecz niczym cień.
Przynajmniej w tej akcji.
Gdy Gray i Kowalski przeszli przez kontrolę celną, cała trójka opuściła terminal i próbowała złapać taksówkę. Czekając, aż któraś przebije się przez zbity tłum i podjedzie do krawężnika, Gray rozglądał się po półwyspie i okolicznych wysepkach. Wszędzie zapraszająco migotały neony, nęciły stłumione echa ludzkiego gwaru i dudniąca muzyka.
Makau, dawna portugalska kolonia, była nowym miastem grzechu południowych Chin i mekką hazardu. W obrotach z gier prześcignęła już Las Vegas. Kilka kroków od terminalu promu wznosiła się złota wieża jednego z największych kasyn w mieście – Sands Macau. Podobno koszty budowy kompleksu, trzysta milionów dolarów, zwróciły się w niecały rok. Nieustannie pojawiały się nowe jaskinie hazardu i jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne kasyna. W sumie było ich już trzydzieści trzy – w mieście o powierzchni jednej szóstej Dystryktu Kolumbii.
Atrakcje Makau nie kończyły się na hazardzie. Hedonistyczne rozkosze miasta – jedne legalne, inne nie – wykraczały daleko poza pociąganie za dźwignie jednorękich bandytów i rzucanie sztonów na stoliki do pokera. Stare przysłowie Las Vegas miało zastosowanie także tutaj: „Co się dzieje w Makau, pozostaje w Makau”.
Gray zamierzał się tego trzymać, więc uważnie obserwował tłum. Gdy podjeżdżała taksówka, ktoś spróbował go odepchnąć, on jednak bezpardonowo odprawił intruza ramieniem. Kowalski wcisnął się na przednie siedzenie, a Gray i Seichan wsiedli z tyłu.
Seichan pochyliła się do kierowcy i zaczęła mówić po kantońsku, wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego.
Gdy po chwili ruszyli, opadła plecami na oparcie kanapy i podała Grayowi jego portfel.
– Skąd go…? – spytał zaskoczony.
– Zostałeś namierzony przez kieszonkowca. Musisz tu na siebie uważać.
Kowalski parsknął śmiechem, co zabrzmiało jak rżenie konia.
Gray pamiętał twarz mężczyzny, który próbował się przed niego przepchnąć, więc spojrzał za siebie, by wyłuskać go z tłumu. To on odwrócił jego uwagę, a wspólnik uwolnił Graya od portfela. Na szczęście Seichan dysponowała umiejętnościami, zdobytymi na ulicach niewiele różniących się od tych, którymi jechali.
Po zaginięciu matki Seichan spędzała dzieciństwo w kolejnych nędznych sierocińcach w różnych miejscach Azji Południowo-Wschodniej – aż ją zrekrutowano i nauczono zabijać. Kiedy ona i Gray spotkali się po raz pierwszy, postrzeliła go w pierś, co trudno było nazwać miłym zawarciem znajomości. Kartel, dla którego pracowała, rozgromiono, a Seichan została pozostawiona na pastwę losu, pozbawiona korzeni.
Była znakomicie wyszkoloną zabójczynią bez gruntu pod nogami.
Nawet Gray by się nie zdziwił, gdyby zniknęła i nigdy więcej się nie pojawiła. Choć w ciągu ostatnich czterech miesięcy zbliżyli się do siebie, ramię w ramię szukając tropów, które pozwoliłyby odnaleźć jej matkę, w dalszym ciągu wyrastał między nimi mur. Seichan akceptowała towarzystwo Graya, jego wsparcie, raz nawet wylądowali razem w łóżku. Co nie znaczy, że cokolwiek się wydarzyło. Po prostu pracowali do późna i tak wyszło. Gray nie mógł zasnąć, leżał obok i słuchał jej oddechu, niemal liczył drobne drgnięcia jej ciała przez sen.
Była niczym dzika bestia – kapryśna i czujna.
Gdyby zadziałał zbyt szybko, najprawdopodobniej by się wystraszyła i czmychnęła.
Teraz siedziała sztywna, napięta jak struny wiolonczeli. Wyciągnął rękę, położył dłoń na jej plecach i przyciągnął do siebie. Poczuł, jak stal w jej ciele powoli mięknie. Oparła się o niego rozluźniona. Palcami jednej dłoni bawiła się wisiorkiem na szyi – maleńkim srebrnym smokiem. Druga dotknęła dłoni Graya i powiodła opuszką po bliźnie na jego kciuku.
Było to maksimum, na co mógł liczyć do chwili, aż Seichan znajdzie swoje miejsce w nowym świecie. Wyczuwał, co napędzało ją podczas czteromiesięcznych poszukiwań matki: szansa, by odkryć się na nowo, nawiązać ponowny kontakt z jedyną osobą, która ją chroniła i się nią opiekowała, odbudować utraconą rodzinę. Prawdopodobnie dopiero wtedy będzie mogła odwrócić się od przeszłości i spojrzeć w przyszłość.
Chciał tego i był gotów zrobić wiele, żeby tak się stało.
– Jeśli on cokolwiek wie, wydobędziemy to z niego – obiecał na głos.
Godz. 0.32
– Są w drodze – powiedział dzwoniący. – Powinni dotrzeć do celu za kilka minut.
– Potwierdziłeś ich tożsamość, Tomaz?
Ju-long Delgado chodził wzdłuż biurka z masywnego cejlońskiego mahoniu. Drewno było rzadkie i drogie, tak jak lubił. Gabinet urządzono antykami – częściowo portugalskimi, częściowo chińskimi – co komponowało się z jego rodowodem.
– Próbowaliśmy niższemu ukraść dokumenty, ale włączyła się kobieta – rzekł Tomaz. – Jakimś sposobem zabrała nam portfel.
A więc wiele umiała.
Ju-long zatrzymał się i dotknął jednego z trzech zdjęć na biurku. Kobieta, tak jak on, była produktem wymieszania się kultur, Euroazjatką, a stawiał na połączenie krwi wietnamskiej z francuską.
Zatrzymał wzrok na swoim odbiciu w ciemnym ekranie komputera. Nosił nazwisko ojca, by dać świadectwo obecności swojej rodziny w Makau od wojen opiumowych na początku dziewiętnastego wieku. Imię jego wywodziło się z linii matki. Po ojcu odziedziczył okrągłe oczy i silny zarost na twarzy, który golił na milimetr, po matce – delikatne rysy i gładką skórę. Choć przed kilku laty przekroczył czterdziestkę, powszechnie uważano go za młodszego. Wielu ludzi, patrząc na jego młodzieńczy wygląd, posądzało go o brak doświadczenia, a największym błędem, jaki popełniali, była próba wykorzystania tego do swoich celów.
Nikt nie popełnił tego błędu dwa razy.
Ju-long skupił wzrok na kobiecie na zdjęciu. Była tak dobrą skrytobójczynią, że za jej głowę wyznaczono sowitą nagrodę. Najwyższą cenę oferował izraelski Mosad – w związku z jakimś dawnym przestępstwem – pod warunkiem że nikt nie powiąże ich z tym zabójstwem.
Na tym właśnie polegał największy talent Ju-longa: umiał poruszać się niewidziany, manipulować z dystansu, wykorzystywać nadarzające się okazje.
Popatrzył na zdjęcie żołnierza, byłego rangera. Miał on mocno opaloną twarz, w kącikach szarobłękitnych oczu zmarszczki od słońca; mocną szczękę pokrywał ciemny dwudniowy zarost. Oferta za jego głowę ciągle rosła, a szczególnie skoczyła w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Mężczyzna musiał mieć wielu wrogów – albo znać tajemnice wielkiej wagi. Nieważne. Ju-long handlował towarami, nie informacjami. Jak na razie, najwyższą sumę oferował anonimowy kupiec z Syrii.
Trzeci członek grupy – o twarzy goryla – najwyraźniej był tylko ochroniarzem. Kimś, kogo należy usunąć z drogi przed sięgnięciem po nagrodę.
Na razie nie wolno było spuszczać ich z oka.
Zdjęcie tej trójki w terminalu promu byłoby łatwe, tyle że porwanie w miejscu publicznym ściągnęłoby jednak zbyt wiele uwagi. Od kiedy Chińczycy w 1999 roku przejęli kontrolę nad Makau, trzeba było działać dyskretnie. Na szczęście prowadzone przez nowy rząd działania oczyściły półwysep z większości walczących ze sobą chińskich triad, eliminując konkurencję i pozwalając zwiększyć zakres wpływów organizacji Ju-longa. Jako Boss Makau – jak niektórzy go nazywali – trzymał rękę na pulsie i kontrolował niemal wszystko, a chiński rząd dyskretnie odwracał głowę – dopóki urzędnicy dostawali cotygodniową wypłatę.
Im bardziej Makau się bogaciło, tym bardziej bogacił się i on.
– Twoi ludzie zajęli pozycje w Casino Lisboa? – spytał Tomaza, aby nie było jakichkolwiek nieporozumień. – Są gotowi na ich przyjęcie?
– Sim, senhor.
– Świetnie. Jakiego spodziewasz się oporu?
– Nie mają broni palnej, choć przypuszczamy, że wszyscy mają noże. Nie powinno to jednak mieć znaczenia.
Ju-long z zadowoleniem skinął głową.
Gdy zakończył rozmowę, spojrzał na plazmowy telewizor stojący na antycznym portugalskim kufrze marynarskim. Tego dnia Tomaz przekupił ochroniarza z Casino Lisboa, co dało im dostęp do sieci nadzoru wewnętrznego. Ju-longa szczególnie interesował obraz z jednej z sal dla VIP-ów, znajdującej się poza głównym piętrem dla graczy. W Makau było mnóstwo takich prywatnych pomieszczeń, obsługujących wysoko obstawiających graczy, którzy chcieli mieć stół tylko dla siebie albo spędzić czas z którąś z miejscowych elitarnych prostytutek.
W pokoju znajdował się tylko jeden człowiek; siedział na obitej czerwonym jedwabiem kanapie. Przez kilka ostatnich dni rozpowiadał o nocnym spotkaniu i czekającej go fortunie. Gdy pojawiały się pogłoski o pojawieniu się dużych pieniędzy, zwłaszcza pochodzących z zagranicy, prędzej czy później docierały one do Ju-longa Delgado, a on szybko poznawał tożsamość przybyszy, którzy chcieli je wydać.
Gdy płyną pieniądze, można zarobić.
Ju-long stanął za biurkiem. Z okien jego rodzinnej posiadłości rozpościerał się widok na plac Leal Senado, historycznie kolonialne serce Makau, gdzie przez wieki paradowały portugalskie oddziały, a obecnie w świąteczne dni tańczyły chińskie smoki. Na drzewach wisiało mnóstwo latarni i klatek ze śpiewającymi ptakami. Po drugiej stronie placu poustawiano na małych nagrobkach gliniane miski, w których pływały zapalone świeczki, aby oświetlić drogę duchom tych, którzy odeszli.
Największy płomień wisiał jednak na niebie, migoczący i jaskrawy: srebrzysty ogień komety.
Zadowolony Ju-long usiadł na fotelu i skupił się na plazmowym ekranie, gotów wziąć udział w nocnej rozgrywce w Casino Lisboa.
Godz. 0.55
Nie było to Makau, jakie pamiętała.
Seichan wysiadła z taksówki i rozejrzała się. Minęło ponad piętnaście lat od jej ostatniego pobytu w tym miejscu. W drodze z portu, przypominającej jazdę tunelem duchów w lunaparku, ledwie dostrzegała ślady dawnego sennego portugalskiego miasteczka, pełnego wąskich zaułków, kolonialnych posiadłości i barokowo ozdobionych placów.
To wszystko zginęło pod dominującymi, sięgającymi nieba budynkami z neonowym oświetleniem. W dawnych czasach nawet Casino Lisboa było zaniedbane i w niczym nie przypominało zaprojektowanego od nowa tortu urodzinowego. Przed laty nikomu do głowy by nie przyszło, że może powstać coś takiego jak jego najnowsze wcielenie: Grand Lisboa, trzystumetrowa złota wieża w kształcie kwiatu lotosu.
Zdecydowanie nie było to Makau, jakie pamiętała.
Z dawnymi sennymi czasami kojarzyły się jedynie tysiące lampionów, migoczących na jeziorze Nam Van. Na brzegach palono kadzidła, więc łagodną bryzę wypełniały aromaty goździków, anyżu i drewna sandałowego. Tradycję oddawania szacunku zmarłym kultywowano od tysiącleci.
Seichan puściła wiele takich lampionów, by uczcić pamięć matki.
Może już nie będzie musiała tego robić.
Gray spojrzał na zegarek.
– Zostało pięć minut – powiedział, dając do zrozumienia, że muszą się spieszyć. – Spóźnimy się.
Szedł z Kowalskim przodem, Seichan podążała krok z tyłu – nie dlatego, że uważali ją za mniej ważną w tej misji, lecz by pilnować pleców mężczyzn. Makau może schowało dawną twarz za blaskiem neonów i migoczących świateł, ale tam, gdzie na małą przestrzeń spływa wielkie bogactwo – zwłaszcza w regionie świata, który nigdy nie znał dobrobytu – przestępczość i korupcja są głęboko zakorzenione. Seichan czuła, że stare Makau – arena wojen między gangami, handlu żywym towarem i morderstw – w dalszym ciągu żyje w cieniu nowego.
Dostrzegła stojącą w pobliżu wejścia grupę tajlandzkich prostytutek. Jedna z nich ruszyła w kierunku Graya, prawdopodobnie zwabiona jego wyglądem i amerykańską gotówką, Seichan jednak twardo spojrzała na jej umalowane oczy i kobieta szybko się wycofała.
Przez nikogo nienękani, przeszli pod migoczącymi pasmami neonów Casino Lisboa i znaleźli się w środku. Natychmiast uderzył w nich odór dymu papierosowego, zakłuł w oczy i gardła. W powietrzu unosiła się błękitnawa chmura, podkreślając mrok i ponury wygląd głównego poziomu kasyna.
Zagłębiali się w serce ciemności.
Nie było tu luksusowego blasku w stylu Las Vegas. Grano wedle zasad starej szkoły, jakby świat wrócił do ery Rat Pack3. Sufity były niskie, światło – słabe. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziły migotanie i dzwonienie jednorękich bandytów. Główna sala mieściła stoły do bakarata, pai gow, sic bo, fan tan. Wokół nich tłoczyli się mężczyźni ze śladami trądziku na twarzy i ponure kobiety, uwięzieni tu zarówno przez uzależnienie, jak i nadzieję. Wszyscy odpalali papierosa od papierosa albo pocierali szczęśliwe talizmany. Pod sufitem wisiało dwanaście smoków – każdy ściskał w łapach migoczącą kulę o zmieniających się barwach. Dwie kule się nie świeciły – najwyraźniej nikt nie zadbał o konserwację.
Atmosfera działała na Seichan relaksująco – podobały jej się nastrój gotowości do poderżnięcia komuś gardła i bezpretensjonalność. Jakby ta mroczna przestrzeń była dobrym kumplem.
– Windy są tam – powiedział Gray, wskazując na szereg kabin po lewej.
Musieli wjechać wyżej – w głąb mrocznych peryferii kompleksu, serca labiryntu VIP-owskich sal, gdzie przepływało prawdziwe bogactwo. W prywatnych pomieszczeniach było znacznie więcej stołów do gry niż w głównej sali.
Po wejściu do kabiny Gray wcisnął przycisk trzeciego piętra. Pokoje na wyższych piętrach obsługiwały wyspecjalizowane agencje – prywatne firmy zapewniające bogatym graczom przelot z Chin kontynentalnych lub dowolnego innego miejsca; dostarczały wszelkich, nawet najbardziej ekstrawaganckich, rozrywek i spełniały dowolne żądania klienta. Pasaż handlowy w podziemiach budynku kasyna pełnił funkcję giełdy prostytutek, gdzie na kiwnięcie palcem można było mieć piękne młode kobiety.
Interesy w prywatnych pokojach robiło dwadzieścia firm, w tym kilka należących do syndykatów przestępczych, dla których pranie brudnych pieniędzy było codziennością. Tutejsza anonimowość i dyskrecja odpowiadały Grayowi i Seichan. Udawali klientów, zamierzających grać na wysokie stawki graczy. Pieniądze ich informatorowi miał przekazać ktoś inny, tak by oni mieli czyste ręce. Cel był prosty i wyraźnie określony: zdobyć informacje, zapłacić, wyjechać.
Winda otworzyła się na korytarz. Wszystko było tu czerwone lub złote i choć miało dawać wrażenie przepychu, wyglądało tandetnie. Przed niektórymi drzwiami stali potężnie zbudowani mężczyźni.
Kowalski przyglądał się im niczym rozdrażniony byk.
– Tędy – powiedziała Seichan, wyprzedzając swych towarzyszy.
Tak blisko celu zaczęło się jej spieszyć. To mogła być ostatnia szansa na poznanie losów matki – inne tropy rozpływały się jeden po drugim jak dym. Z trudem panowała nad niepokojem. Przez ostatnie cztery miesiące korzystała z tego, co jej wpojono podczas szkoleń: zachowaj maksymalną czujność, nie pozwalaj myślom uciekać, skupiać się na niepokojach, nadziejach i rozpaczy. Dlatego trzymała Graya na dystans, chociaż on wyraźnie chciał stać się częścią jej życia.
Nie mogła stracić panowania nad sytuacją.
Wyznaczona im sala dla VIP-ów znajdowała się na końcu korytarza. Po obu stronach drzwi stali potężni mężczyźni z wybrzuszeniami pod marynarkami – ochroniarze z firmy wynajmującej lokal.
Seichan pokazała im dokumenty.
Gray i Kowalski zrobili to samo.
Dopiero wtedy jeden z goryli zapukał do drzwi i je otworzył. Seichan weszła pierwsza i szybko zlustrowała wnętrze. Ściany pomalowano na złoto, dywan był w szkarłatno-czarne wzory. Z lewej strony stał stół do bakarata z zielonym suknem, z prawej ustawiono obite czerwonym jedwabiem krzesła, kanapę i fotele. W pokoju znajdowała się tylko jedna osoba.
Doktor Hwan Pak.
To z jego powodu musieli być tak ostrożni i użyć tylu wybiegów. Pracował jako główny naukowiec w Centrum Nuklearnych Badań Jądrowych Jongbjon w Korei Północnej, ośrodku wzbogacania uranu wykorzystywanego w koreańskim programie atomowym. Był poważnie uzależniony od hazardu, choć wiedziało o tym jedynie kilka agencji wywiadowczych.
Doktor Hwan Pak zdusił papierosa w popielniczce i wstał z kanapy. Miał zaledwie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i był chudy jak szczapa. Na powitanie lekko się ukłonił, patrząc na Graya, jakby wyczuwał, że to on dowodzi. Zignorował Seichan – w końcu była tylko kobietą.
– Spóźnił się pan – powiedział grzecznie, ale zdecydowanie. Jego akcent był ledwie wyczuwalny. Sięgnął do kieszeni i wyjął telefon komórkowy. – Kupił pan godzinę mojego czasu. Za osiemset tysięcy, jak ustalone.
Seichan skrzyżowała ramiona na piersi i czekała, aż Gray wpisze kod transferu ustalony w porozumieniu z firmą obsługującą salę.
– Czterysta tysięcy teraz – rzekł Gray. – Reszta, gdy zadowolą mnie pańskie informacje.
Cenę ustalono w dolarach hongkońskich, co równało się około osiemdziesięciu tysiącom dolarów amerykańskich. Gdyby się okazało, że mężczyzna naprawdę wie coś konkretnego o jej matce, Seichan z radością zapłaciłaby dziesięć razy więcej. Cień desperacji w oczach Paka świadczył o tym, że zgodziłby się na sumę znacznie niższą od oferowanej. Musiał wyrównać spore długi u niezbyt przyjemnych ludzi – tak duże, że nawet oczekiwana nagroda nie mogła pokryć ich w całości.
– Nie będzie pan rozczarowany – powiedział Koreańczyk.
Godz. 1.14
Gdy Hwan Pak zaprosił gości, aby usiedli, Ju-long Delgado, rozparty w fotelu w znajdującym się niemal po drugiej stronie Makau gabinecie, uśmiechnął się szeroko. Na ekranie dokładnie było widać, że wielkolud trzyma się nieco na uboczu, podchodzi do stołu do bakarata, przysiada na nim i zaczyna mechanicznie skubać filc.
Dwa wartościowe cele – skrytobójczyni i były żołnierz – usiadły na obitych czerwonym jedwabiem fotelach.
Ju-long chętnie posłuchałby rozmowy, niestety transmisja szła tylko w wersji wideo.
Szkoda.
W obliczu spodziewanych zysków była to tylko drobna niedogodność.
Doskonale znał powiedzenie: Wszystko, co dobre trafia do tych, którzy czekają.
Godz. 1.17
Seichan pozwoliła Grayowi prowadzić przesłuchanie Hwan Paka. Wobec mężczyzny naukowiec z Korei Północnej powinien być mniej oporny.
Szowinistyczna świnia…
– A więc zna pan kobietę, której szukamy? – zaczął Gray.
– Ye – odparł Pak, kiwając głową. Zapalił kolejnego papierosa i wydmuchnął długą smugę dymu. Był wyraźnie zdenerwowany. – Nazywa się Guan-yin. Choć nie sądzę, że to jej prawdziwe imię.
Bo nie jest, pomyślała Seichan. A przynajmniej dawniej nie było.
Jej matka naprawdę nazywała się Mai Fuong Li.
Nagle, ni stąd, ni zowąd, Seichan coś się przypomniało. Była dziewczynką, leżała na brzuchu nad małym ogrodowym stawem, próbując zwabić złotego karpia, i nagle tuż obok, w lustrze wody, pojawiła się twarz matki; otoczona płatkami kwiatów wiśni pływającymi na zmarszczonej drobnymi falami powierzchni.
Patronki matki.
Kwiaty wiśni.
Seichan zamrugała, by powrócić do rzeczywistości. Nic dziwnego, że matka przybrała nowe imię. Uciekała, musiała się ukrywać, a nowe imię pozwalało rozpocząć nowe życie.
Korzystając z pomocy Sigmy, Seichan odkryła, kto porwał jej matkę: agenci wietnamskiej tajnej policji, eufemistycznie zwanej Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego. Dowiedzieli się o jej związku z amerykańskim dyplomatą – ojcem Seichan – i o tym, że zwykły flirt przerodził się w miłość, i postanowili wydobyć z niej amerykańskie tajemnice.
Matkę Seichan uwięziono w obozie karnym pod miastem, które nazywało się wtedy Ho Chi Minh, skąd uciekła rok później, gdy wybuchł tam bunt. Przez krótki czas – z powodu urzędniczej pomyłki – uważano ją za martwą, jedną z ofiar tego buntu. Dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi zgubiła prześladowców i udało jej się opuścić Wietnam i zniknąć w dalekim świecie.
Seichan dręczyły tysiące pytań.
Szukała mnie? Uważała, że nie żyję?
– Guan-yin – powiedział Pak. Na jego ustach pojawił się ślad uśmiechu, drwiącego i gorzkiego. – Tak piękne imię zdecydowanie do niej nie pasowało… gdy spotkaliśmy się osiem lat temu.
– Co pan ma na myśli? – spytał Gray.
– Guan-yin oznacza „bogini miłosierdzia”. – Pak uniósł lewą dłoń. Brakowało jednego palca. – Tak wygląda jej łaskawość.
Seichan przysunęła się bliżej i po raz pierwszy się odezwała.
– Jak ją pan poznał? – spytała lodowato.
Pak sprawiał wrażenie, że zamierza zignorować to pytanie, po chwili jednak lekko zmrużył oczy. Przyjrzał się uważniej Seichan, jakby dopiero teraz ją dostrzegł. W jego spojrzeniu pojawiła się podejrzliwość.
– Brzmisz jak… Właśnie wtedy… nie, to niemożliwe.
Gray pochylił się i spojrzał Koreańczykowi w oczy.
– To droga godzina, doktorze Pak. Proszę odpowiedzieć na pytanie tej pani. Jak poznał pan Guan-yin? Kim była?
Naukowiec wygładził klapy marynarki, jakby to mogło mu pomóc się uspokoić.
– Kiedyś prowadziła ten właśnie lokal – powiedział, lekko kiwając głową dla zaakcentowania, że ma na myśli pokój, w którym się znajdowali. – Jako Głowa Smoka triady Duàn zhī z Kowloonu.
Na dźwięk tej nazwy Seichan drgnęła.
– Twierdzi pan, że Guan-yin była szefem chińskiej triady? – spytał Gray z niedowierzaniem.
– Ye – rzucił ostro naukowiec. – Jest jedyną kobietą, która kiedykolwiek została Głową Smoka. Dla osiągnięcia tego celu musiała być skrajnie bezlitosna. Powinienem wiedzieć, że nie należy zaciągać u niej pożyczki. – Potarł kikut palca.
– Kazała obciąć panu palec? – spytał Gray.
– Aniyo – zaprzeczył Koreańczyk. – Zrobiła to osobiście. Przyjechała z Kowloonu z młotkiem i dłutem. Nazwa jej triady znaczy „złamana gałąź”. To typowy dla niej sposób zachęcania do szybkiego spłacania długów.
Gray skrzywił się na myśl o takiej brutalności.
Seichan również poczuła niesmak. Obraz obcinanego dłutem palca tak kłócił się z obrazem matki opiekującej się gołębiem ze złamanym skrzydłem, że z trudem chwytała powietrze. Koreańczyk na pewno jednak nie kłamał.
Gray nie był o tym aż tak bardzo przekonany.
– Skąd pan wie, że ta szefowa triady jest kobietą, której szukamy? Jaki może pan dać dowód? Ma pan zdjęcie ukazujące was razem?
Rozpuszczając wieść o poszukiwaniu, Sigma opublikowała zdjęcie matki Seichan pochodzące z akt wietnamskiego więzienia, w którym ją przetrzymywano, oraz komputerową symulację, jak może wyglądać obecnie, po dwudziestu latach. Wymieniła także listę możliwych miejsc jej pobytu, nie była ona jednak zbyt dokładna, bo obejmowała spory region Azji Południowo-Wschodniej.
Doktor Pak chwycił jednak przynętę.
– Zdjęcie? – Pokręcił głową i zapalił kolejnego papierosa. – Ona nie pokazuje się publicznie. Jej twarz widziało jedynie kilka najwyżej postawionych osób w hierarchii jej triady. Jeżeli ujrzy ją ktokolwiek niepowołany, nie pożyje wystarczająco długo, aby o tym opowiedzieć.
– Więc w jaki sposób…?
Pak dotknął swojego gardła.
– Smok. Ujrzałem go, gdy zamachnęła się młotkiem. Dyndał jej na szyi, srebro błyszczało zimno, bezlitośnie jak kobieta, która go nosiła.
– Taki jak ten? – Seichan sięgnęła za kołnierzyk i wyciągnęła zawieszkę ze smokiem. W aktach wywiadowczych zamieszczono jego zdjęcie, był bowiem kopią wisiorka matki. Pamięć o nim Seichan miała wyrytą głęboko i nieraz pojawiał się w jej snach…
…w których leżała w ramionach matki na łóżku pod oknem, zza którego dolatywał śpiew ptaków, a spoczywający w zagłębieniu matczynej szyi smok z każdym jej oddechem migotał w świetle księżyca niczym marszcząca się woda…
Hwan Pak musiał mieć inne wspomnienia, bo skulił się, jakby chciał się zapaść pod ziemię.
– Musi być wiele podobnych smoków – stwierdził Gray. – Pańskie słowa to żaden dowód. To jedynie wspomnienie sztuki biżuterii widzianej osiem lat temu.
– Jeżeli chce pan prawdziwego dowodu…
Seichan przerwała Koreańczykowi w pół słowa. Wstała i energicznym ruchem schowała wisiorek za kołnierz. Dała znak Grayowi, że chce porozmawiać z nim w cztery oczy.
Odeszli za stół do bakarata i zaczęła mu szeptać do ucha. Przed podsłuchaniem dodatkowo chroniły ich szerokie bary Kowalskiego.
– On mówi prawdę – powiedziała. – Musimy przejść do następnego etapu przesłuchania i dowiedzieć się, gdzie jej szukać w Kowloonie.
– Seichan, wiem, że chcesz mu wierzyć, ale pozwól mi…
Ścisnęła Graya za biceps.
– Nazwa triady. Duàn zhī.
Widząc wyraz twarzy Seichan, Gray zamilkł i pozwolił jej dokończyć.
– Nazwa… złamana gałąź. – Od samego brzmienia tych słów coś w niej pękało.
Czekał, nie rozumiejąc, pozwalał jej jednak wyjaśniać do końca.
– Moje imię… – powiedziała z wahaniem, zdając sobie sprawę, że odsłania kawałek siebie – to, które dała mi matka… to, które odrzuciłam, aby pozostawić za sobą dzieciństwo… brzmiało Chi.
Nowe imię dawało szansę rozpoczęcia nowego życia…
– A więc naprawdę nazywasz się Chi.
– Nazywałam się.
Dziewczynka o tym imieniu umarła dawno temu.
Seichan wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić.
– Po wietnamsku „chi” oznacza „gałąź”.
Gray od razu zrozumiał. Matka Seichan nazwała triadę od imienia córki.
Zanim zdążył odpowiedzieć, za drzwiami rozległo się ostre kasłanie, nie pochodziło jednak z ludzkiego gardła. Na korytarzu z głuchymi tąpnięciami zwaliły się na podłogę ciała ścięte salwami z broni z tłumikiem.
Gray już po sekundzie odwracał się w kierunku zagrożenia. Pociągnął Kowalskiego za sobą.
– Chciał pan mieć dowód! – zawołał Pak, wskazując zapalonym papierosem w kierunku drzwi. – Oto dowód!
Seichan natychmiast pojęła grę Koreańczyka. Powinna domyślić się wcześniej. Sklęła się za głupotę. Kiedyś nie dałaby się tak omamić. Kontakt z Sigmą zmiękczał ją.
Pak zaczął się cofać od drzwi, nie wyglądał jednak na przestraszonego. Zaplanował tę grę. Miała mu zapewnić znacznie większą zapłatę niż ta oferowana przez Graya, taką, która umożliwi mu spłatę wszystkich długów. Drań zdradził ich w sprytny sposób, odwrócił sytuację na ich niekorzyść, sprzedał triadzie matki Seichan, dając ostrzeżenie kobiecie, która starannie dbała o to, aby ukryć przed światem swoją twarz.
Kobiecie, która zniszczy każdego, kto dotrze zbyt blisko prawdy.
Seichan doskonale to rozumiała.
Sama zrobiłaby tak samo.
Aby przeżyć, trzeba podejmować konieczne kroki.
Godz. 1.44
Ju-long Delgado nie wykazywał podobnego zrozumienia dla nagłego obrotu sytuacji w Casino Lisboa. Wstał i wziął do ręki telefon komórkowy.
Obserwował na ekranie plazmowego monitora reakcję trójki obcych na zamieszanie za drzwiami VIP-owskiej sali. Dwaj Amerykanie przewrócili stół do bakarata i zasłonili się nim jak tarczą. Koreańczyk nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego, wycofał się jednak w odległy kąt, aby zejść nieszczęściu z drogi.
Ju-long, korzystając z szybkiego wybierania, połączył się z przebywającym w Casino Lisboa Tomazem. Przed akcją dał mu wyraźne polecenie, aby nie atakować obiektów, dopóki doktor Pak nie opuści pomieszczenia. Nie chciał zadzierać z Koreańczykami z Północy. Miał z ich rządem wiele lukratywnych powiązań, zwłaszcza w zakresie przewozów prominentnych koreańskich funkcjonariuszy na trasie Korea–Makau–Korea. Nieraz osobiście odwiedzał Pjongjang, aby pielęgnować układy.
Tomaz natychmiast zaczął zdawać sprawozdanie. Dyszał, jakby biegł.
– Też to widzieliśmy, na monitorach ochrony, senhor. Strzelanina. Idę na górę. Ktoś atakuje salę dla VIP-ów.
Ju-long poczuł słuszne oburzenie. Czyżby ktoś chciał mu ukraść towar? Niezadowolony partner postanowił ominąć aukcję i samemu sięgnąć po wygraną?
– Naszym zdaniem to jedna z triad – powiedział Tomaz.
Ju-long zacisnął pięść.
Przeklęte chińskie psy…
Jego plan musiał dotrzeć do niepowołanych uszu.
– Co robić, senhor? Wycofujemy się czy kontynuujemy zgodnie z planem?
Ju-long nie miał wyboru. Jeżeli nie weźmie odwetu, triady uznają to za oznakę słabości i przez lata będzie musiał prowadzić wojny o terytorium. Nie mógł się zgodzić na poniesienie takich kosztów – zwłaszcza na osłabienie jego pozycji w oczach chińskich oficjeli rządzących Makau.
Musiał działać zdecydowanie.
– Zamknijcie Lisboę – polecił, zamierzając przykładowo ukarać intruzów. – Sprowadźcie więcej ludzi. Wszyscy obecni w obiekcie ludzie triady, zamieszani w sprawę lub nie, mają zginąć na miejscu. I każdy podejrzany o współpracę, każdy, kto mógł pomagać zorganizować atak albo o nim wiedział.
– A obiekty?
Ju-long przez chwilę ważył za i przeciw. Oba obiekty przyniosłyby spory zysk, ale ich śmierć mogła posłużyć jako ważna lekcja. Zabijając ich, zademonstruje, że dla zachowania autorytetu i pozycji jest gotów poświęcić profit. A dla Chińczyków honor i zachowanie twarzy mają znaczenie nie mniejsze niż oddychanie.
Złość ustąpiła; skupił się na realiach. Co się stało, to się nie odstanie.
Poza tym martwe ciała też mogły przynieść niezłą sumkę.
Niewielki zysk zawsze jest lepszy niż żaden.
– Zabić ich – rozkazał. – Zabić całą trójkę.