Читать книгу Wirus Judasza - James Rollins - Страница 17

1 Czarna Madonna

Оглавление

Wenecja

1 lipca, godzina 10.34 czasu miejscowego

Ścigano go.

Stefano Gallo szedł szybkim krokiem przez otwarty plac. Poranne słońce już prażyło kamienne płyty, którymi wyłożona była piazza, i grupy turystów szukały cienistych miejsc, a kto mógł, pchał się do Bazyliki Świętego Marka. Jednak celem Stefana nie była ta najbardziej okazała budowla Wenecji, której bizantyjską fasadę, potężne konie nad wejściem i bulwiaste kopuły, znał cały świat.

Nawet błogosławione sanktuarium nie mogło mu dać ochrony.

Kiedy mijał bazylikę, przyspieszył kroku. Jego nierówny, nerwowy chód spłoszył gołębie, które rozprysnęły się na boki i zaczęły krążyć nad placem jak potężny wir. Ale Stefano Gallo nie próbował się ukrywać. Nie miałoby to sensu, bo został już odkryty. Kiedy doszedł do skraju placu, ujrzał młodego czarnookiego Egipcjanina o starannie przystrzyżonej brodzie. Ich spojrzenia się spotkały. Mężczyzna był teraz ubrany w ciemny garnitur, który spływał z jego szerokich ramion niczym gęsty olej. Gdy po raz pierwszy zjawił się u Stefana, twierdził, że studiuje archeologię w Budapeszcie, a przysłał go jego dobry znajomy – stary przyjaciel Stefana i kolega po fachu z Uniwersytetu Ateńskiego.

Przyszedł do Museo Archeologico w poszukiwaniu pewnego niezbyt cennego artefaktu – pochodzącego z jego kraju obelisku. Nieoficjalnie reprezentował rząd, który chciał, aby obelisk wrócił tam, skąd go wywieziono. Pojawił się z dużą sumą pieniędzy – banknotami w plikach oklejonych oryginalnymi bankowymi banderolami. Stefano – jeden z kuratorów muzeum – nie miał siły oprzeć się łapówce, bo rachunki za leczenie żony groziły, że wkrótce będą musieli się wyprowadzić ze swojego niewielkiego mieszkania. Nie uważał przyjęcia tych pieniędzy za przestępstwo, ponieważ rząd Egiptu od dwudziestu lat skupował znajdujące się w prywatnych zbiorach skarby sztuki narodowej i naciskał na muzea na całym świecie, aby zwracały to, co do nich nie należało.

Tak więc zgodził się i obiecał dostarczyć artefakt. Czym był mały, nic nieznaczący kamienny obelisk? Z listu przewozowego wynikało, że od niemal stu lat nie wyjmowano go ze skrzyni, w której przyjechał. Łatwo było się domyślić dlaczego. Krótki opis mówił sam za siebie: „Nieokreślony marmurowy obelisk, wykopany w Tanis, datowany na późny okres dynastyczny (26. dynastia, 615. p.n.e.)”. Trudno było dostrzec w tym obiekcie cokolwiek niezwykłego lub szczególnie intrygującego – zwłaszcza jeżeli nie przeczytało się zbyt dokładnie dołączonej do niego dokumentacji. Co z tego, że wcześniej znajdował się w zbiorach jednego z muzeów watykańskich – Museo Gregoriano Egiziano?

Nie wiadomo było, dlaczego trafił stamtąd do Wenecji.

Poprzedniego dnia rano kurier przyniósł list, w którym znajdował się wycinek z gazety. Koperta była zalakowana, a na pieczęci widniał znak:

Sigma.

Stefano nie rozumiał, co on oznacza, ale treść gazetowego wycinka była jasna. Artykuł opublikowano trzy dni temu i pisano w nim o znalezieniu na plaży nad Morzem Egejskim zwłok mężczyzny, wyrzuconych na brzeg podczas szczególnie gwałtownego sztormu. Choć ciało było rozdęte od przebywania przez dłuższy czas w wodzie i mocno nadjedzone przez węgorze, udało się ustalić, że mężczyźnie poderżnięto gardło. Analiza karty dentystycznej pozwoliła określić tożsamość ofiary.

Był to kolega Stefana Gallo z Uniwersytetu Ateńskiego, który rzekomo przysłał do niego Egipcjanina.

Nie żył od wielu tygodni.

Wstrząs zmusił Stefana do natychmiastowego działania.

Przyciskał teraz do piersi ciężki artefakt, owinięty w workowe płótno, z którego wystawały kłujące źdźbła słomy użytej do pakowania.

Ukradł obelisk z muzealnego magazynu – w pełni świadom, że może to zagrozić jemu samemu, jego żonie i całej rodzinie.

Nie miał jednak wyboru. Poza artykułem w kopercie znajdowała się niepodpisana notatka, nakreślona pospiesznie kobiecą ręką. Było to ostrzeżenie, więc zrobił to, o co go poproszono.

Szedł przez plac, połykając łzy, a z jego gardła wyrywało się ciche łkanie.

Obelisk nie mógł wpaść w ręce Egipcjanina, ale Stefano nie zamierzał dłużej brać tego ciężaru na swoje barki. Żona i córka… wyobraził sobie wzdęte od wody zwłoki przyjaciela. Czy taki sam los czeka jego rodzinę?

Mario, cóż ja uczyniłem?

Tylko jedna osoba mogła zdjąć z niego ten ciężar. Ta, która przysłała list, ostrzeżenie zapieczętowane grecką literą. Na końcu notatki podano miejsce i godzinę.

Był już spóźniony.

Egipcjanin jakimś sposobem odkrył kradzież, musiał wyczuć, że ma zostać oszukany. Przyszedł po swoją własność o świcie i Stefano ledwie zdołał wymknąć się z gabinetu i uciec.

Nie był jednak wystarczająco szybki.

Spojrzał za siebie przez ramię.

Egipcjanin zniknął w tłumie turystów.

Stefano wszedł w cień najwyższej budowli miasta, dzwonnicy Campanile di San Marco. Kiedyś służyła jako wieża obserwacyjna, nadzorowano z niej okoliczne doki i obserwowano port, by chronić go przed wrogami – może tym razem ochroni także i jego.

Jego cel znajdował się po drugiej stronie niewielkiego placyku. Był nim Palazzo Ducale, czyli Pałac Dożów, tysiącletnia budowla, która do upadku Republiki Weneckiej w 1797 roku była siedzibą władców. Dwa poziomy gotyckich łuków obiecywały ratunek w cieniu istryjskiego kamienia i różowego werońskiego marmuru.

Stefano mocniej ścisnął cenny przedmiot i szedł dalej, nie zważając na wystające z bruku kamienie.

Czy ktoś czeka na niego i uwolni go od tego brzemienia?

Wszedł w cień, kryjąc się przed blaskiem słońca. W przeszłości Palazzo Ducale nie tylko był siedzibą dożów, ale służył także jako siedziba administracji państwowej, sąd, izba rady miejskiej, a nawet jako więzienie. Za pałacem, po drugiej stronie kanału, wznosił się budynek nowego więzienia połączony z Pałacem Dożów sławnym Mostem Westchnień, którym kiedyś uciekł Casanova – jedyny człowiek, któremu udało się zbiec z pałacowych lochów.

Kiedy Stefano się pochylił, aby przejść pod wystającą loggia, pomodlił się szybko, prosząc ducha Casanovy, aby czuwał nad jego ucieczką. W cieniu pozwolił sobie na ciche westchnienie ulgi. Dobrze znał pałac. W labiryncie jego korytarzy – miejscu wymarzonym na potajemną schadzkę – łatwo było się ukryć.

A przynajmniej miał taką nadzieję.

Wszedł do pałacu zachodnim wejściem razem z grupką turystów i wyszedł na dziedziniec z dwoma prastarymi studniami i wspaniałymi marmurowymi schodami – Scala dei Giganti, Schodami Gigantów. Przebiegł przez podwórze, przecisnął się przez lekko uchylone drzwi, przez które wolno było wchodzić jedynie upoważnionym osobom, i minął pomieszczenia administracyjne. Ostatni był stary gabinet inkwizytora, w którym wiele biednych dusz przeżyło niezwykle bolesne i brutalne przesłuchania. Nie zwalniając kroku, wszedł do sąsiadującej z nim kamiennej izby tortur.

Kiedy gdzieś za jego plecami z głośnym łoskotem zatrzasnęły się drzwi, podskoczył nerwowo i mocniej przycisnął do piersi swój pakunek.

Instrukcja była wyraźna.

Wąskimi, niewidocznymi dla niewtajemniczonego oka schodami ruszył w dół do najgłębszych pałacowych lochów – Pozzi, czyli Studni. Trzymano tutaj najbardziej zatwardziałych więźniów.

Właśnie tu miało odbyć się spotkanie.

Przed oczami Stefana znowu pojawił się grecki symbol.

Co on oznaczał?

Wszedł do mrocznego korytarza, z którego liczne drzwi prowadziły do małych cel z poczerniałego kamienia, zbyt niskich, aby zamknięty w nich człowiek mógł stać. W tych celach w zimie więźniowie zamarzali, a podczas długiego weneckiego lata umierali z pragnienia.

Stefano włączył ołówkową latarkę.

Najniższy poziom Pozzi wydawał się pusty. Kiedy ruszył dalej, każdy jego krok odbijał się echem od kamiennych ścian i cały czas miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Strach ściskał mu pierś. Zwolnił. Czyżby się spóźnił? Uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, i nagle zatęsknił za słonecznym światłem, od którego wcześniej tak bardzo starał się uciec.

Zatrzymał się.

W celi obok zapaliło się światło.

– Kto tam? Chi è là? – zapytał Stefano.

O kamień skrobnął obcas.

– To ja przesłałam panu wiadomość, signore Gallo – powiedział cichy głos, mówiący po włosku z lekkim obcym akcentem.

Na korytarz wyszła smukła postać z małą latarką w dłoni. Nawet kiedy opuściła promień, blask światła nie pozwalał dostrzec, jak wygląda. Była ubrana w czarną skórę, ciasno opinającą jej piersi i biodra. Rozpoznanie dodatkowo utrudniała chusta na głowie, zawiązana po beduińsku i zasłaniająca twarz. Widać było jedynie oczy, w których odbijał się blask latarki. Kobieta poruszała się z leniwym wdziękiem, który działał uspokajająco na rozdygotanego Stefana.

Wyszła z cienia niczym Czarna Madonna.

– Masz artefakt?

– Tak… mam – wymamrotał i zrobił krok w jej stronę. Wyciągnął do niej obelisk, z którego spadło okrywające go płótno. – Nie chcę mieć z tym więcej do czynienia. Powiedziała pani, że może to zabrać w bezpieczne miejsce.

– Mogę – odparła i dała mu znak, aby postawił obelisk na podłodze między nimi.

Kucnął i postawił egipski zabytek tam, gdzie mu kazano. Obelisk był wykonany z czarnego marmuru i miał kwadratową podstawę o boku dziesięciu centymetrów, z której wychodził wydłużony ostrosłup, kończący się czterdzieści centymetrów wyżej.

Czarna postać uklękła naprzeciwko Stefana i przeciągnęła palcem po matowej powierzchni artefaktu. Marmur został dość niefachowo wykuty, a jego powierzchnia była źle zabezpieczona. Od góry do dołu biegło zygzakowate pęknięcie. Nic dziwnego, że obelisk popadł w zapomnienie.

A jednak z jego powodu polała się krew.

Kobieta wyciągnęła rękę i skierowała promień latarki Stefana w dół. Potem szybkim ruchem kciuka przesunęła przełącznik swojej latarki i jej białe światło zamieniło się w purpurowe. Natychmiast każda drobina kurzu pobielała, a białe paski na koszuli Stefana rozjarzyły się oślepiającym blaskiem.

Ultrafiolet.

Powietrze wokół obelisku pojaśniało.

Stefano robił już ten test w pracowni, aby sprawdzić, czy kobieta mówi prawdę, ale pochylił się i zaczął oglądać ściany obelisku.


Jego wszystkie cztery powierzchnie pokrywały linijki jarzącego się białoniebieskiego pisma.

Nie były to hieroglify. Język, w którym używano tych znaków, pochodził jeszcze sprzed epoki starożytnych Egipcjan.

– Czy naprawdę może to być… – zaczął Stefano ze zdumieniem.

Z piętra nad nimi doleciało echo cichych słów. Ze schodów sturlał się kamyk.

Stefano odwrócił się gwałtownie. Przerażenie powróciło, skuwając mu krew w żyłach.

Natychmiast rozpoznał spokojną kadencję dobiegającego z ciemności szeptu.

Egipcjanin.

Odkryto ich.

Wyczuwając zagrożenie, kobieta zgasiła latarkę i połknęła ich ciemność.

Kiedy Stefano podniósł swoją, aby poświecić jej w oczy i znaleźć w nich odrobinę nadziei, ujrzał lufę czarnego pistoletu zakończoną tłumikiem. Z rozpaczą zrozumiał, że znowu wyprowadzono go w pole.

Grazie, Stefano.

W przestrzeń między ostrym kaszlnięciem pistoletu a płomieniem ognia z lufy wcisnęła się tylko jedna myśl: „Mario, wybacz mi…”.

Watykan

3 lipca, godzina 13.16 czasu miejscowego

Monsignore Vigor Verona niechętnie wspinał się po schodach. Z każdym stopniem wracały niemiłe wspomnienia ognia i dymu, poza tym miał zbyt słabe serce do takich wspinaczek. Wprawdzie dopiero skończył sześćdziesiąt lat, ale czuł się przynajmniej o dziesięć lat starzej. Zatrzymał się na podeście schodów, uniósł głowę i pomasował dół pleców.

Kręcone schody zostały zamienione w labirynt rusztowań, poprzecinanych podestami. Wiedząc, że to przynosi nieszczęście, Vigor przeszedł pod drabiną malarza i kontynuował wspinaczkę na szczyt Torre dei Venti, Wieży Wiatrów.

Opary świeżej farby wyciskały mu łzy z oczu, ale gorsza była pamięć innych zapachów – fantomów z przeszłości, o której wolałby zapomnieć.

Zwęglone ciało, kwaśny dym, rozżarzony popiół.

Przed dwoma laty pożar zamienił stojącą w sercu Watykanu wieżę w pochodnię i przywrócenie jej do dawnej wspaniałości wymagało wiele pracy. Vigor nie mógł się doczekać, kiedy nastąpi ponowne otwarcie, a wstęgę osobiście przetnie Jego Świątobliwość.

Najbardziej jednak nie mógł się doczekać chwili, gdy ten fragment przeszłości stanie się zamkniętym rozdziałem jego życia.

Niemal w pełni odrestaurowano już sławną Sala della Meridiana, Salę Południkową, w której Galileusz próbował udowodnić, że Ziemia obraca się wokół Słońca. Oczyszczenie fresków z sadzy i popiołu zajęło półtora roku i wymagało benedyktyńskiej pracy dużej grupy konserwatorów oraz historyków sztuki.

Gdybyż wszystko dało się uratować za pomocą pędzla i farby…

Jako nowy prefekt Archivio Segretto Vaticano, Vigor dokładnie wiedział, która część Tajnych Archiwów Watykanu została zniszczona. Tysiące starożytnych ksiąg, iluminowanych tekstów i archiwalnych regestra – oprawionych w skórę pergaminowych i papierowych dokumentów. W ciągu ostatnich stu lat pomieszczenia w wieży były wykorzystywane jako magazyn głównego archiwum, znajdującego się daleko w dole.

Teraz jednak biblioteka miała znacznie więcej wolnego miejsca.

Prefetto Verona!

Słysząc ten głos, Vigor gwałtownie powrócił do rzeczywistości. Był to na szczęście tylko jego asystent – młody seminarzysta Claudio, który stał na szczycie schodów i odciągał na bok zasłonę z przezroczystego plastiku, oddzielającą schody od reszty pomieszczenia. Dotarł na miejsce znacznie szybciej od swojego zwierzchnika i czekał w Sali Południkowej.

Godzinę temu szef zespołu konserwatorów wezwał Vigora do wieży. Wiadomość, jaką przesłał, była bardzo pilna i tajemnicza: PRZYBĄDŹ JAK NAJSZYBCIEJ. DOKONANO STRASZLIWEGO I CUDOWNEGO ODKRYCIA.

Tak więc Vigor natychmiast wyruszył w daleką drogę na szczyt świeżo pomalowanej wieży. Nie przebrał się nawet z czarnej sutanny, którą musiał włożyć rano na spotkanie z watykańskim sekretarzem stanu. Żałował teraz tego pośpiechu, bo jego strój zdecydowanie nie nadawał się do męczącej wspinaczki. Z trudem dotarł na szczyt. Wytarł czoło chustką.

– Tędy, prefetto – powiedział Claudio.

Grazie, mój chłopcze.

W pomieszczeniu, do którego weszli, było gorąco jak w piecu – jakby kamienie, z których zbudowano wieżę, zatrzymały temperaturę pożaru sprzed dwóch lat. W rzeczywistości rozgrzało je jedynie południowe słońce. Rzym przeżywał szczególnie dokuczliwą falę upałów. Vigor modlił się o choćby najsłabszy powiew wiatru, o to, aby Wieża Wiatrów udowodniła, że zasługuje na swoją nazwę.

Zdawał sobie sprawę, że spocił się tak bardzo nie tylko z powodu męczącej wspinaczki i grubego materiału sutanny. Od dnia pożaru unikał wchodzenia na szczyt wieży i kierował pracami na odległość. Nawet teraz stanął plecami do znajdujących się z boku pomieszczeń.

Kiedyś miał innego asystenta.

Jakoba.

Ale ogień strawił nie tylko księgi.

– Tu jesteście! – zadudnił basowy głos.

Szedł ku nim doktor Balthazar Pinosso, nadzorujący restaurację Sali Południkowej. Był wielki jak dąb – miał niemal dwa metry i dziesięć centymetrów wzrostu – i ubrany (jak zawsze w pracy) na biało, łącznie z papierowymi kapciami na nogach. Vigor dobrze go znał – Balthazar był dziekanem wydziału historii sztuki Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, na którym Vigor pracował kiedyś jako kierownik Instytutu Archeologii Chrześcijańskiej.

Wielkolud popatrzył na zegarek i przewrócił oczami.

– Dziękuję za niezwykle szybkie przybycie, prefekcie…

Vigor doceniał tę delikatną uszczypliwość. Odkąd mianowano go nadzorcą archiwów, niewielu ludzi ośmielało się zwracać do niego w ten sposób.

– Gdybym miał takie nogi jak ty, Balthazarze, mógłbym brać po dwa stopnie naraz i byłbym tu znacznie wcześniej niż biedny Claudio.

– W takim razie najlepiej będzie, jeżeli szybko się uwiniemy, żebyś mógł wrócić na czas na popołudniową drzemkę. Nie lubię przeszkadzać w tak pilnych pracach.

Mimo jowialnego zachowania w oczach doktora Pinossa widać było napięcie. Uwadze Vigora nie uszedł także fakt, że odesłał wszystkich ludzi uczestniczących w pracach restauracyjnych. Vigor również dał znak swojemu asystentowi, aby zaczekał na schodach.

– Mógłbyś zostawić nas na chwilę samych, Claudio?

– Oczywiście, prefetto.

Gdy asystent opuścił pomieszczenie, Vigor popatrzył na swojego byłego kolegę.

– Po co ten pośpiech, Balthazarze?

– Chodź, pokażę ci.

Kiedy doktor Pinosso ruszył w głąb okrągłego pomieszczenia, Vigor rozejrzał się i stwierdził, że wnętrze jest już niemal zupełnie odnowione. Na ścianach i suficie widać było freski Nicolò Circignaniego, ukazujące sceny z Biblii – z unoszącymi się na niebie cherubinami i chmurami. Tylko kilka z nich było jeszcze zasłoniętych pasami jedwabiu i czekało na dokończenie prac. Znajdująca się na podłodze płaskorzeźba przedstawiająca znaki zodiaku została oczyszczona i wypolerowana. Przez niewielki otwór w ścianie przedostawał się do środka cienki promień światła, który dotykał podłogi i oświetlał wykonaną z białego marmuru linię południka, biegnącego przez ciemną podłogę.

Balthazar dotarł do przeciwległej strony sali i rozsunął zasłonę, za którą ukazały się masywne drzwi. Zwęglenie ich zewnętrznej powierzchni sugerowało, że były oryginalne i równie stare, jak sama wieża.

Historyk postukał palcem w jedną z brązowych śrub, którymi skręcono drzwi.

– Odkryliśmy niedawno, że mają środek z brązu. Na szczęście. Dzięki temu to, co było za nimi, nie zostało zniszczone.

– A co tam było? – zapytał Vigor.

Balthazar szeroko otworzył drzwi. Za nimi znajdowała się pozbawiona okna wnęka, w której ledwie zmieściłyby się dwie osoby. Po obu stronach – od podłogi po sufit – ciągnęły się regały, pełne oprawnych w skórę ksiąg. Stęchłe powietrze, które wypłynęło ze środka, bez trudu przebiło się przez zapach świeżej farby, wyraźnie pokazując, jak łatwo starość może pokonać renowacyjne wysiłki człowieka.

– Zawartość tego magazynku została zinwentaryzowana, kiedy go opróżnialiśmy przed rozpoczęciem prac – wyjaśnił Balthazar. – Nie znaleźliśmy niczego, co miałoby jakieś szczególne znaczenie. Księgi zawierają historyczne teksty z dziedziny astronomii i żeglarstwa i niemal wszystkie się rozpadają. – Wszedł do środka, westchnął głośno i wzruszył ramionami. – Przy takiej liczbie robotników powinienem być ostrożniejszy. Ale skupiałem się na samej Sali Południkowej, poza tym w nocy wejścia pilnował Szwajcar, sądziłem więc, że wszystko jest dobrze zabezpieczone.

Vigor wszedł do wnęki.

– Używaliśmy tego pomieszczenia do przechowywania narzędzi – dodał Balthazar, wskazując palcem dolną półkę regału. – Żeby nie wpadały nam ciągle pod nogi.

Vigor pokręcił głową. Panująca w środku temperatura i ciężar na sercu sprawiały, że czuł się coraz bardziej zmęczony.

– Nic nie rozumiem. Po co mnie wezwałeś?

Z piersi Balthazara wydobyło się coś na kształt grzmotu.

– Tydzień temu jeden ze strażników widział jakiegoś człowieka, który tu węszył – powiedział.

– Dlaczego nie zostałem o tym poinformowany? Skradziono coś?

– Nic. Byłeś wtedy w Mediolanie, a strażnik przegonił intruza. Założyłem, że to zwykły złodziej, który chciał wykorzystać zamieszanie, nieustanne pojawianie się i znikanie ludzi. Dla bezpieczeństwa kazałem postawić przed salą drugiego strażnika.

Vigor machnął dłonią, aby mówił dalej.

– Dziś rano jeden z pracowników odstawiał do tego pomieszczenia lampę. Kiedy potem znowu wszedł do środka, była zapalona. – Balthazar sięgnął za plecy Vigora i zamknął drzwi, odcinając dopływ światła, po czym włączył małą latarkę, którą trzymał w dłoni. Skąpała pomieszczenie w purpurze, a biały kombinezon naukowca rozjarzył się jasnym blaskiem. – Podczas prac konserwatorskich często używamy ultrafioletu, ponieważ pozwala wydobyć szczegóły, których nie widać gołym okiem – dodał historyk i wskazał na podłogę.

Ale Vigor już wcześniej ujrzał rysunek, który wydobyło z mroku światło latarki. Pośrodku podłogi świecił naszkicowany toporną kreską kształt.

Zwinięty smok, trzymający w pysku koniec własnego ogona.

Poczuł, że zaciska mu się gardło. Zatoczył się do tyłu, uwięziony między przerażeniem a niewiarą. W głowie załomotało mu wspomnienie straszliwych krzyków i strumieni krwi.

Balthazar położył mu dłoń na ramieniu.

– Wszystko w porządku? Może powinienem był cię na to jakoś przygotować…

Vigor się odsunął.

– Nie… nic mi nie jest.

Ukląkł, aby dokładniej przyjrzeć się symbolowi, który tak dobrze znał. Był to znak Ordinis Draconis, Najwyższego Cesarskiego Trybunału Smoka.

Balthazar, którego oczy jarzyły się upiornie w ultrafioletowym świetle, również przyglądał mu się uważnie.

To właśnie Trybunał Smoka, rękami zdradzieckiego byłego prefekta tajnych archiwów, nieżyjącego już Alberta, dwa lata temu podpalił wieżę. Vigor miał nadzieję, że cała ta sprawa dawno została zakończona, że zamknęło się nad nią wieko historii, zwłaszcza po odbudowie wieży, która powstała z popiołów niczym feniks.

Co ten znak mógł tu robić?

Rysunek sprawiał wrażenie naszkicowanego w wielkim pośpiechu.

– Przyjrzałem mu się przez lupę – powiedział Balthazar. – Pod warstwą fluoryzującej farby znalazłem resztki jednej z past, których używaliśmy przy restauracji, co oznacza, że symbol został namalowany całkiem niedawno. Według mnie w ciągu ostatniego tygodnia.

– A mówiłeś, że to tylko złodziej… – mruknął Vigor.

– Prawdopodobnie nie był to zwykły złodziej.

Vigor pomasował sobie kolano. Znak mógł stanowić ostrzeżenie lub informację dla kolejnego ukrytego w Watykanie kreta Trybunału Smoka. Vigor przypomniał sobie treść wiadomości otrzymanej od Balthazara: „Dokonano straszliwego i cudownego odkrycia”. Wpatrując się w smoka, zrozumiał, dlaczego historyk użył określenia „straszliwe”. Spojrzał na niego.

– W swojej wiadomości wspomniałeś także o jakimś cudownym odkryciu.

Doktor Pinosso kiwnął głową, sięgnął za siebie i otworzył drzwi. Kiedy do środka magazynku wpadło światło, jarzący się smok zniknął.

Vigor powoli wypuścił powietrze z płuc.

– Popatrz tutaj. – Balthazar ukląkł obok niego. – Gdyby nie smok, nie zauważylibyśmy tego…

Oparł dłoń płasko na podłodze i palcami drugiej przeciągnął po nagim kamieniu.

– Żeby to zobaczyć, potrzebna była lupa. Zauważyłem ten napis, kiedy oglądałem fluoryzujący rysunek. Czekając na ciebie, starłem z rzeźbień część brudu.

Vigor wbił wzrok w podłogę.

– Jakich rzeźbień?

– Pochyl się niżej i pomacaj palcami.

Vigor zrobił, co mu kazano. W kamieniu wyryto niewyraźny napis, który bardziej wyczuwał palcami, niż widział – jak niewidomy czytający brajla.


Nie potrzebował opinii Balthazara, aby wiedzieć, że napis jest bardzo stary. Jako były kierownik Papieskiego Instytutu Archeologii Chrześcijańskiej natychmiast pojął jego wagę.

Konserwator ściszył głos do konspiracyjnego szeptu:

– To naprawdę jest to, o czym myślę?

Vigor usiadł na podłodze i starł brud z palców.

– Pismo starsze od hebrajskiego… – mruknął. – A jeżeli wierzyć przekazom, hebrajski to pierwszy język świata.

– Czemu ten napis znajduje się właśnie tutaj?

Vigor pokręcił głową i nadal wpatrywał się w podłogę, bo w tym momencie pojawiło się kolejne pytanie. Namalowany na podłodze smok zwijał się wokół napisu, jakby go chronił.

Przypomniał sobie słowa Balthazara sprzed kilku minut: „Gdyby nie smok, nie zauważylibyśmy tego…”. Może smok wcale nie chronił tego napisu, ale miał zwrócić na niego uwagę?

Dla kogo był przeznaczony?

Ponownie poczuł w ramionach ciężar dymiącego, zwęglonego ciała Jakoba, swojego byłego asystenta.

Nagle zrozumiał: wiadomość nie była przeznaczona dla kolejnego agenta Trybunału Smoka – miała przyciągnąć uwagę kogoś związanego z historią Trybunału Smoka, kogoś, kto zrozumie jej znaczenie.

Została zostawiona dla niego.

Dlaczego? I co oznaczała?

Wstał. Znał kogoś, kto mógł mu pomóc. Do tej chwili nie czuł potrzeby utrzymywania kontaktu z tym człowiekiem – zwłaszcza po tym, jak tamten zerwał z jego bratanicą. Ale powodem niechęci Vigora do tego mężczyzny było nie tylko złamane serce dziewczyny – tak samo jak wieża, przypominał mu o krwawej przeszłości, którą wolałby wymazać z pamięci.

Teraz jednak nie miał wyboru.

Znak smoka cały czas płonął mu przed oczami, przekazując straszliwe ostrzeżenie.

Potrzebował pomocy.

Takoma Park, stan Maryland

4 lipca, godzina 23.44 czasu miejscowego

– Gray, mógłbyś wyrzucić śmieci?

– Już idę, mamo!

Komandor Gray Pierce wziął ze stolika w salonie kolejną pustą butelkę – jeszcze jeden żołnierz poległy na przyjęciu, zorganizowanym przez ojca z okazji Czwartego Lipca – i włożył ją do plastikowego wiaderka, które trzymał w dłoni.

Popatrzył na zegarek. Zbliżała się północ.

Zabrał ze stolika przy wejściu kolejne dwie butelki i stanął przed otwartymi drzwiami, aby ochłodzić się nieco wpadającym przez siatkowy ekran wiaterkiem. Noc pachniała jaśminem, aromat kwiatów mieszał się z zapachem dymu z fajerwerków, wystrzelonych przez uczestników przyjęcia odbywającego się w domu obok. Z oddali nadal dolatywały pojedyncze świsty i trzaski wystrzałów. Na podwórku za domem rodziców wył pies, potęgując hałas.

Na frontowej werandzie domu pozostali już tylko nieliczni goście. Jedni huśtali się na bujanej kanapie, inni stali oparci o balustradę, ciesząc się chłodną nocą, która zapadła po typowym dla lata w Marylandzie dusznym dniu. Kilka godzin temu obserwowali z werandy fajerwerki, a potem powoli zaczęli się rozchodzić i znikać w ciemnościach nocy. Trzymali się jeszcze tylko najtwardsi, wśród których był także szef Graya, Painter Crowe.

Dyrektor oddziału Sigma stał oparty o słupek werandy i rozmawiał z asystentem matki Graya. Był to posępny młodzieniec z Konga, który otrzymał stypendium na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. Painter Crowe pytał go właśnie o sytuację polityczną w jego kraju. Nawet na przyjęciu starał się trzymać rękę na pulsie świata.

I właśnie dlatego okazał się znakomitym dyrektorem.

Oddział Sigma był tajnym terenowym ramieniem DARPA, Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Departamentu Obrony. Jego członków wysyłano w różne miejsca świata dla ochrony lub neutralizacji technologii mających istotne znaczenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. W skład oddziału wchodzili starannie dobrani żołnierze sił specjalnych, którzy musieli ukończyć studia doktoranckie – dzięki czemu powstał paramilitarny zespół doskonale wykształconych agentów terenowych. Albo – jak lubił żartować Monk, przyjaciel Graya i członek grupy – oddział naukowców-zabójców.

W trakcie przyjęcia dyrektor pozwolił sobie tylko na drobne odprężenie: jedną szklaneczkę szkockiej whisky single malt, którą sączył przez cały wieczór. Kiedy Gray na niego patrzył, stojąc za siatkowymi drzwiami, Crowe skinął mu głową – jakby czuł, że jest obserwowany.

W słabym świetle na werandzie sprawiał wrażenie postaci wykutej z kamienia, ubranej w szare spodnie i świeżo wyprasowaną koszulę. Jego twarde rysy zdradzały indiańskie pochodzenie.

Gray przyglądał się twarzy swojego szefa i wiedząc o presji, pod jaką Painter Crowe się znajdował, szukał pęknięć w jego postawie. Sigma przechodziła właśnie kompleksowy audyt, przeprowadzany przez NSA i DARPA, a w Azji Południowo-Wschodniej szykował się kryzys medyczny. Dobrze, że szef wreszcie opuścił podziemne biura.

Przynajmniej na dzisiejszy wieczór.

Ale Crowe niełatwo zapominał o ciążących na nim obowiązkach.

Jakby zamierzając to udowodnić, przeciągnął się, odepchnął od balustrady i podszedł do drzwi werandy.

– Powinienem już iść – poinformował Graya i popatrzył na zegarek. – Wpadnę do biura i sprawdzę, czy Lisa i Monk bezpiecznie dotarli na miejsce.

Doktor Lisa Cummings i doktor Monk Kokkalis zostali wysłani w teren dla zbadania sytuacji na wyspach indonezyjskich, na których doszło do kryzysu medycznego. Wyruszyli tego dnia rano, jako pracownicy pomocniczy Światowej Organizacji Zdrowia.

Gray wyszedł na zewnątrz i uścisnął szefowi dłoń. Wiedział, że jego zainteresowanie podróżą Lisy i Monka znacznie wykracza poza zwykłą troskę szefa operacji terenowych o swoich podwładnych – niepokoił się o Lisę tak, jak zakochany mężczyzna niepokoi się o kobietę, którą kocha.

– Jestem pewien, że z Lisą wszystko w porządku – zapewnił go, wiedząc, że ostatnio Painter i Lisa prawie się nie rozstawali. – Oczywiście pod warunkiem, że wzięła ze sobą zatyczki do uszu. Chrapanie Monka może obluzować skrzydła samolotu odrzutowego. A jeśli chodzi o jednoosobowy zespół trębaczy… proszę zawiadomić Kat, kiedy dowie się pan czegoś nowego.

Painter uniósł dłoń.

– Przysyłała mi już dziś dwa razy SMS-a, pytając, czy coś mam. – Dopił szkocką. – Zadzwonię do niej, jak tylko zdobędę nowe informacje.

– Monk na pewno byłby panu wdzięczny… zwłaszcza teraz, gdy musi opiekować się dwiema kobietami…

Painter uśmiechnął się z przymusem.

Przed trzema miesiącami w domu Kat i Monka pojawiła się dziewczynka – dwa kilo osiemdziesiąt – której nadano imiona Penelope Anne. Po przydzieleniu nowego zadania Monk zażartował, że cieszy się z ucieczki przed pieluchami i karmieniem o północy, ale Gray czuł, że konieczność pozostawienia żony i córeczki bardzo go martwi.

– Cieszę się, że pan wpadł, dyrektorze. Do zobaczenia rano.

– Proszę przekazać podziękowania rodzicom.

Gray popatrzył na światła rozjaśniające lewą stronę domu, płynące ze znajdującego się za nim starego garażu, do którego przeniósł się ojciec. Z powodu postępującego alzheimera miał coraz większe problemy w kontaktach z ludźmi: zapominał nazwiska, ponownie zadawał pytania, na które już dostał odpowiedź. Wywołana tym frustracja była powodem wielu starć między ojcem a synem. Po kolejnej kłótni ojciec uciekł obrażony do garażu, w którym miał warsztat.

Ostatnio robił to coraz częściej i Gray podejrzewał, że nie tylko ukrywa się tam przed światem, ale chce także cofnąć czas, ochronić to, co pozostało z jego umiejętności, próbuje znaleźć pociechę w zestruganych przez hebel dębowych wiórach albo w dobrze wkręconej śrubie. Choć ojciec starał się tego po sobie nie pokazywać, Gray dostrzegał w jego oczach narastający strach.

– Oczywiście, przekażę – odparł.

Kiedy Painter ich opuścił, to samo postanowili zrobić pozostali goście. Ktoś wszedł do środka, aby pożegnać się z matką, pozostali pożegnali się na zewnątrz. Wkrótce Gray miał werandę tylko dla siebie.

– Gray! – zawołała matka z kuchni. – Śmieci!

Westchnął i podniósł wiadro pełne pustych butelek, puszek i plastikowych kubeczków. Zamierzał pomóc matce posprzątać, a potem chciał pojechać na rowerze do swojego znajdującego się niedaleko mieszkania. Zgasił światło na werandzie, zatrzasnął drzwi i ruszył w kierunku kuchni. Słychać było buczenie zmywarki do naczyń i klekot talerzy w zlewie.

– Mamo, ja dokończę – powiedział, wchodząc do kuchni. – Odpocznij.

Odwróciła się w jego stronę. Miała na sobie granatowe spodnie, białą jedwabną bluzkę i fartuch w kratę. W takich momentach jak ten – kiedy była zmęczona całym wieczorem zabawiania innych – z zaskoczeniem dostrzegał, jak bardzo się postarzała. Kim była ta siwa staruszka w kuchni jego matki?

Rzuciła w niego mokrą ścierką.

– Zajmij się śmieciami, ja nie mam już zbyt wiele do roboty. Idź do ojca i każ mu wracać do domu. Edelmannowie nie są zachwyceni jego nocną pracą. Aha, weź jeszcze wszystko, co zostało z grillowanych kurczaków… mógłbyś zanieść to do lodówki w garażu?

– Będę musiał iść drugi raz – mruknął, po czym jedną ręką złapał dwa worki ze śmieciami, a pod drugą pachę wsadził sobie wiaderko. – Zaraz wracam.

Pchnął biodrem tylne drzwi i wyszedł na mroczne podwórko. Ostrożnie zszedł po schodkach i skierował się do stojącego przy ścianie rzędu pojemników na śmieci. Starał się iść uważnie, żeby butelki w wiaderku nie klekotały. Zdradził go jednak tryskacz.

Potknął się o leżący na ziemi szlauch, a kiedy zamachał rękami, próbując odzyskać równowagę, butelki wykonały koci koncert.

Szkocki terier sąsiadów natychmiast zaczął szczekać.

Cholera…

– Gray?! – krzyknął ojciec z garażu. – Jeśli to ty, pomóż mi, do cholery!

Zawahał się. Po niedawnej wymianie zdań z ojcem, która omal nie zakończyła się sprawdzaniem, który z nich potrafi głośniej wrzeszczeć, nie miał ochoty na bis. Przez ostatnie kilka lat – po długim okresie niemal całkowitego braku kontaktu – ich stosunki były poprawne, ale miesiąc temu, kiedy wyniki testów sprawności umysłowej ojca znowu zaczęły zjeżdżać po równi pochyłej, w jego zachowaniu pojawiła się dawna niemiła ostrość.

– Gray!

– Chwileczkę! – odkrzyknął Gray, wrzucił śmieci do otwartego pojemnika i postawił obok wiaderko z butelkami, po czym zebrał się w sobie i ruszył w stronę garażu.

Jeszcze przed wejściem poczuł zapach trocin i oleju maszynowego, który przypomniał mu znacznie gorsze czasy. „Zaraz wezmę pas, ty gówniany… Zastanowisz się dwa razy, zanim ośmielisz się użyć któregoś z moich narzędzi… Weź dupę w troki, bo inaczej tak cię huknę, że…”.

Ojciec klęczał na podłodze obok gwoździ, które wysypały się ze starej puszki po kawie, i próbował zebrać je na szufelkę. Na podłodze widać było rozmazaną smugę krwi ściekającej z jego lewej dłoni.

Kiedy Gray wszedł, ojciec wyprostował się szybko.

Jarzeniowe światło podkreślało podobieństwo obu mężczyzn. Spojrzenie niebieskich oczu ojca było tak samo twarde jak oczu Graya, a ich twarze miały taki sam kanciasty kształt świadczący o walijskim pochodzeniu. Z biegiem lat Gray coraz bardziej upodabniał się do ojca. Nawet w jego włosach – choć wciąż jeszcze były czarne jak węgiel – pojawiały się pierwsze siwe pasemka.

Na widok zakrwawionej dłoni zbliżył się do ojca i dał mu znak, aby podszedł do umywalki.

– Obmyj dłoń – powiedział.

– Nie mów mi, co mam robić!

Gray otworzył usta, zamierzając coś ostro odpowiedzieć, jednak tylko pochylił się, by pomóc ojcu.

– Co się stało?

– Szukałem wkrętów do drewna – odparł ojciec i machnął ręką w stronę stołu warsztatowego.

– Przecież to są gwoździe!

Ojciec spiorunował go wzrokiem.

– Co ty powiesz, Sherlocku.

Spojrzenie ojca było przepełnione złością, ale Gray zrozumiał nagle, że ta złość wcale nie jest skierowana przeciwko niemu.

Zebrał gwoździe do puszki. Ojciec przyglądał się swoim dłoniom.

– Tato?

Starszy mężczyzna ze smutkiem pokręcił głową.

– A niech to cholera… – wymamrotał.

Gray tym razem nie zamierzał się z nim spierać.

Kiedy był dzieckiem, ojciec pracował na teksańskich polach naftowych. Jednak pewnego dnia w wypadku przy pracy stracił nogę od kolana w dół, co sprowadziło go do roli gospodyni domowej. Jego frustracja szczególnie mocno uderzała w Graya: ciągle coś od niego chciał, a on nigdy nie potrafił go zadowolić.

Obserwując ojca, wciąż wpatrującego się w swoje dłonie, doszedł do wniosku, że już od dawna głównym obiektem jego złości był on sam. Tak jak teraz. Nie rozpaczał, że ma nieudanego syna, lecz wściekał się, że Gray nie może być tym, kim on sam chciałby zostać. A teraz choroba odbierała mu z takim trudem wywalczoną tożsamość.

Próbował ubrać w słowa kłębiące się w głowie myśli, ale przerwał mu ryk pędzącego ulicą motocykla. Zapiszczały opony, gwałcąc asfalt rozpaloną gumą.

Wyprostował się i odstawił puszkę z gwoździami. Ojciec rzucił ciche przekleństwo w kierunku chuligana na motorze. Gray wyciągnął rękę i przyciemnił światło w garażu.

– Co ty…

– Nie podnoś się! – polecił mu Gray.

Coś tu było nie tak…

Po chwili ujrzeli motor – potężną yamahę V-max. Maszyna wpadła w ich pole widzenia w chwili, gdy kierowca wprowadził ją w poślizg. Reflektor motocykla był zgaszony i to właśnie zaalarmowało Graya. Kiedy usłyszeli ryk silnika, ulicy nie zalało światło. Z jakiegoś powodu kierowca jechał bez świateł.

Nie zwalniając, yamaha poślizgiem wjechała na podjazd ich domu, na ułamek sekundy znieruchomiała, po czym wystrzeliła do przodu.

– Co to ma znaczyć?! – krzyknął ojciec.

Prowadzący przesadził przy kontrowaniu poślizgu, maszyna podskoczyła na krawężniku i skosem poleciała w bok. Kierowca próbował ją opanować, ale tylny błotnik zahaczył o stopień werandy.

Motor przewrócił się i zaczął sunąć po podjeździe, wystrzeliwując chmurę iskier. Wyrzucony z siedzenia kierowca przeturlał się kilka razy po ziemi i z rozrzuconymi na bok rękami znieruchomiał przy garażu.

Silnik motocykla zakaszlał i zdechł.

Iskry również zgasły.

Powróciła ciemność.

– Jezus Maria! – zawołał ojciec.

Gray ruchem dłoni powstrzymał go przed wyjściem na zewnątrz. Drugą ręką wyciągnął z kabury przy kostce glocka i podszedł do leżącej na ziemi postaci, ubranej od stóp do głów w czerń: czarny skórzany kombinezon, czarny szal i taki sam kask.

Cichy jęk przekazał mu dwie informacje: kierowca motocykla żyje i jest kobietą. Kombinezon leżącej na boku postaci był w wielu miejscach porwany.

Przyciągnięta hałasem w tylnych drzwiach domu pojawiła się matka Graya. Jej sylwetkę oświetlała lampa paląca się na werandzie.

– Co się dzieje?

– Nie podchodź! – syknął Gray.

Zbliżając się ostrożnie do leżącej na ziemi kobiety, zauważył jakiś przedmiot znajdujący się kilka kroków od motocykla. Czarny podłużny kształt wyraźnie odcinał się od betonu. Mogła to być kolumna z czarnego kamienia – pęknięta w wyniku uderzenia. We wnętrzu pęknięcia migotały promienie księżyca odbijające się od metalowego rdzenia.

Ale uwagę Graya przyciągnął inny srebrzysty błysk – na szyi kobiety.

Błysk odbijający się w srebrnym wisiorku w kształcie smoka.

Nie musiał się zastanawiać, co widzi. Taki sam wisiorek on też miał na szyi. Był to prezent od dawnego wroga: ostrzeżenie i obietnica – na wypadek gdyby ich ścieżki ponownie miały się skrzyżować.

Zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu.

Kobieta jęknęła cicho i przetoczyła się na plecy. Na betonie rozlała się strużka krwi – czarne pasemko, które zaczęło szukać drogi do krótko przystrzyżonego trawnika. Gray zauważył ranę wylotową.

Ktoś strzelił do kobiety od tyłu.

Kiedy podniosła rękę i zdjęła kask, ujrzał znajomą, otoczoną czarnymi włosami twarz, teraz wykrzywioną bólem. Śniada cera i oczy w kształcie migdałów były dowodem zmieszania krwi rasy białej i azjatyckiej.

– Seichan…

Wyciągnęła do niego rękę.

– Komandorze Pierce… pomóż mi…

W jej słowach słychać było nie tylko cierpienie, ale także coś jeszcze – coś, czego Gray nigdy by się nie spodziewał po swoim bezlitosnym wrogu.

Przerażenie.

Wirus Judasza

Подняться наверх